Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jącego Floryana — nieznalazł go tu, drzwi były zamknięte — wyszedł. Kleszowi krew biła do głowy.
— Nieszczęście z tym człowiekiem — mruczał. — Gdzie go szukać?
Małdrzyk — który czuł kilkadziesiąt talarów w kieszeni a w umyśle zamęt i znużenie cielesne, pozwolił sobie pójść na terasę, kazał pół butelki reńskiego wina postawić i z cygarem w ustach — pił, aby sobie dodać — męztwa.
Podbudzona fantazya dostarczała mu rozmaitych środków, do — pozostania na miejscu. Dla czego? z tego się sam przed sobą nie spowiadał. Jordan wydał mu się niezręcznym, dziwakiem, tyranem. Z Kosuckiemi oczywiście postąpił bez taktu, zepsuł sprawę... tu, marzył znowu o wyjeździe do Paryża — po co?
Sposobił się do oporu. Stanowczo nie chciał jechać. Nabab w rozmowie bardzo rozumnie się wyraził, że Paryż i Francya dobre były tylko dla tych co tam z pieniędzmi jechali. Małdrzyk widział że jak na dłoni — prawda ta była jasną, a Klesz bałamucił i na nieszczęście go narażał.
Z temi myślami, podniecony, wrócił powoli na plac Pirnajski. Jordan czekał nań w piwiarni na rogu.
— Na zegarek nie masz już co czekać — rzekł. — Złodziej uwinął się i wykupił go.
— Byłem pewny tego — zamruczał Floryan.