Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

otwiera — a ja nie mogę wyjeżdżać bez tych rzeczy.
Zmarszczył się mocno Klesz.
— Daj mi rewers Lombardu — rzekł sucho.
Floryan zaczął go szukać po kieszeniach i pobladł.
— Do licha! — krzyknął — lękam się aby i tego złodziej niepoczciwy nie porwał. Był w szkatułce.
— Chodźmy do mieszkania.
Milcząc wysunęli się od fotografa, ale Klesz okazywał po drodze znaki niecierpliwości. Widocznem, było iż zwłokę, jakiej przyjaciel wymagał pod różnemi pozorami podejrzywał jako podstęp dla zostania w miejscu, które za niebezpieczne uważał. Bądź co bądź, chciał go ztąd wyciągnąć.
W mieszkaniu kwit z Lombardu się nie znalazł — zginął. Jordan, pomimo zapewnień przyjaciela, iż biuro zamknięte, pojechał do Nowomiejskiego Ratusza. Urzędnik, którego tu znalazł, począł szukać w księgach, pokazał Jordanowi dowód że w dniu spełnienia kradzieży, rzeczy były wykupione. Przez kogo? nie wiedział. Złodziej zapewne musiał sprzedać kwit spekulantowi, który pośpieszył pochwycić zastaw. Nie było więc potrzeby czekać na to, czego nie można było odzyskać.
Wróciwszy do starego domu, gdzie się spodziewał zastać tak bardzo spoczynku potrzebu-