Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Małdrzyk milczał już — nie miał ochoty poniżać się i prosić.
— Ile masz pan pieniędzy? — zapytał oczyma go ciągle jedząc komisarz.
Floryan dobył z kieszeni co miał, krew mu uderzyła do głowy ze wstydu.
Niemiec spojrzał pogardliwie na szczupły zapas.
— Jeszcze potrzeba wprzódy komorne i dłużki poopłacać — to ledwie starczy do granicy.
Ruszył ramionami.
— Trzy dni, jesteśmy bardzo względni — dodał. — Może pan swych wszystkich znajomych pożegnać.
Wejrzenie zjadliwe było komentarzem do tych wyrazów.
U drzwi stał już z kartką inny delikwent, komisarz się odwrócił od Małdrzyka i wyciągnął rękę po kartkę jego następcy.
Wyszedłszy ztąd, Floryan tak był upokorzony obejściem się którego doznał i tem przymusowem wygnaniem — że go niemal władza dalszego orientowania się opuściła. Stał w podwórcu, jak nieprzytomny.
Zdaje się, że Jordan musiał przeczuwać jakąś katastrofę i czekać nań w bramie, gdyż znalazł się w samą porę, aby go wziąść za rękę i wyprowadzić ztąd.