Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tu, nie — rzekł stanowczo Jordan. — Jeżeli zechcesz zostać — zostaniesz sam — ja jadę.
Nie odpowiadając nic, Małdrzyk poszedł na policyę.
Pan komisarz miał dnia tego oblicze prawdziwie groźne. Zajęty był kilku cudzoziemcami wprzód przybyłemi, dosyć ich grubiańsko odprawiając, a tymczasem oczyma złemi ścigając stojącego u drzwi Małdrzyka.
Przyszła nań kolej wreszcie.
Biurokrata przewracał długo papiery na biurku nagromadzone, bawił się tem iż widział na twarzy nieszczęśliwego męczarnie, które mu zadawał.
— Boli mnie to — odezwał się sucho, patrząc na kartkę podaną, pan zmuszony będziesz w przeciągu dni trzech opuścić Saksonię.
Małdrzyk zagryzł usta.
— Z jakiego powodu?
— Z jakiego powodu? — szydersko się śmiejąc powtórzył p. komisarz — Gdzież to pan słyszał, ażeby rząd jaki i policya potrzebowała się tłómaczyć z tego co czyni?
Mamy prawo usunąć kto nam się — nie podoba.
— Ale panie — począł Floryan.
— Nie ma żadnego ale — przerwał komisarz, powtarzam, dano mu termin trzydniowy — gdy mogliśmy kazać jechać we dwadzieścia cztery godziny. Rozumie pan?