Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niebyło najmniejszej wątpliwości kto kradzież spełnił — lecz nazwisko, którem się mianował było przybrane i śladu zręcznego złodzieja odkryć nie umiano.
Zostawiony sam sobie — wyczekawszy długo na Jordana, który nie powracał, pobiegł Małdrzyk do niemki.
Lischen właśnie stroiła się na wyjście, czy na przyjęcie gości, gdy wbiegł p. Floryan z twarzą wykrzywioną i zmęczoną wrażeniami dnia wczorajszego. Poznać było łatwo w nim zrozpaczonego człowieka. Niemka, która zawiązywała włosy i bez ceremonii nawpół ubrana, przyjmowała przyjaciela, ulękła się jego oczu obłąkanych.
— Cóż znowu się stało? — zawołała.
Poplątanemi wyrazami począł jej opowiadać Floryan nieszczęście swoje — dodając w końcu, że go chcą wyciągnąć z Drezna.
Zmarszczyła się Lischen.
— O! zapewne — odparła — co z tego to nic nie będzie.
Odwróciła się i poszła żywo kończyć ubranie. Poruszoną była i gniewną. Zdaje się że jakąś rachubę miała na cudzoziemca, którego jej już napół przyswojonego odebrać chciano.
— Z tego nic nie będzie — powtarzała brwi ściągając.