Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Floryan pogrążony w myślach, leżał napół na kanapie, nie słuchając co mówiła.
Zapukano do drzwi.
Jordan aż tu go ścigał, dowiedziawszy się o adresie u Filipa.
Wychodzącego Floryana wziął pod ramię, nie dając mu się nawet pożegnać.
— Chodź — rzekł — nie czas z babami się zabawiać. Musimy myśleć o sobie. Przywiozłem z sobą listy polecające do Paryża. Tam, w najgorszym razie, znajdziemy łatwiej zajęcie. Umiesz lepiej po francuzku niż po niemiecku, gdyby najlichszą posadę nam dano — z głodu nie umrzemy. Jeżeli Paryż za drogi, na prowincyi umieścić się nam pomogą łatwiej. Tu nie mamy już co robić
— Lecz, jakże, zkąd pieniądze na podróż? — zapytał Floryan.
— Mam tyle, że nam starczy na nią. Pożyczyłem trochę u marszałka. Na Boga! męztwa i determinacyi.
Małdrzyk się chciał opierać, siłą prawie odciągnął go Jordan, i nie dał mu się od siebie oddalić ani kroku.
Gdy się to działo w starym domu przy Pirnajskim placu, zburzona i zaniepokojona Lischen, która prawdopodobnie liczyła na to iż zbiedniałego szlachcica potrafi zmusić do ożenienia się z sobą, biegła do dyplomaty swego, szukając u niego ratunku.