Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

był na rozdrożu, nie wiedział to wybrać. Pozostać samemu, ze słabemi nadziejami? czy jechać mając z sobą energicznego za dwóch opiekuna?
O świcie Jordan był upakowany — nie namawiał go, ale sam sposobił się do drogi. Na pociąg odchodzący przez Kolonię do Paryża potrzeba było spieszyć. Małdrzyk, który chodził gorączkowo po izbie, nagle spojrzał na zegarek, twarz mu się wykrzywiła boleśnie.
— Jadę! — zawołał — chciałeś, zmusiłeś — jadę.
— Nie zmuszam! — odparł Jordan.
Filip, który na wszelki wypadek przyszedł się dowiedzieć wieczorem o przyjaciół, posądzając ich o zwłokę, zastał izbę pustą i starą służącą w pantoflach, zamiatającą ją, która mu rzuciła niechętnie odpowiedź na zapytanie:
— Wyjechali!!

Koniec Tomu I-go.