Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jordana w zapasie choć trochę talarów. Obawiał się aby go przyjaciel na zbyt ostrą dyetę nie skazał.
Od Nababa pobiegł do Lischen, której nie zastał w domu. Byłby czekał na nią, ale się zląkł ścigania Jordana. Znał go i wiedział że gotów i tu za nim gonić.
O kilka kroków od mieszkania spotkał powracającą do niego niemeczkę wyfiokowaną, wystrojoną, ale zamyśloną i w złym humorze. Zobaczywszy go, przyskoczyła żywo.
— Kazali ci wyjeżdżać? — zawołała. — O! wiem, wiem kto tę podłość zrobił — ale to być nie może. Szukałam was. Jedźcie niedalej jak do Blasewitz lub do Plauen, tymczasem się to przerobi.
Floryan opowiedział jej co mu Nabab przyrzekł.
— E! to głupi stary baryła — odparła z pogardą. — Jemu się śni że przez ministrów robi się wszystko. Nieprawda! wszystko się robi przez małych ludzi. Ministrowi pod nosem jego urzędnicy wyrabiają co zechcą — kłaniają mu się i śmieją się z niego. Ja znajdę inną drogę.
Lischen chciała go prowadzić do siebie, lecz w strachu ażeby go nie przydybał przyjaciel, pożegnał ją Małdrzyk, przyrzekając że postąpi podług jej rady.
Powróciwszy do fotografa znalazł tu już Jordana samego z książką w ręku, Filip musiał do