Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Idylla przerwana.

Parę tygodni zaledwie dzieliło Monilkę i Kazimierza od dnia na ślub ich wyznaczonego. Mały dworek w pobliżu pola wynajętym był i urządzonym na przybycie młodej pary; w parafjalnym kościele ksiądz proboszcz po skończonem kazaniu wymówił już raz głośno oba ich imiona, poczem dodał uroczyście: zapowiedź pierwsza! Znajome i przyjaciołki młodej narzeczonej śmiejąc się wołały, że księżniczka Monilka spadła z ambony. — Moje panienki! — stając w obronie córki odpowiadał im pan Walery, — jestem pewny, że każda z was życzyłaby sobie podobnego upadku.
Panienki śmiały się jeszcze więcej, i zarumienione po czoła i uszy upewniały, że ambona i stuła nigdy dotąd na myśl im nawet nie przyszły. Pan Walery prostował się, chrząkał, kiwał głową, i otwierał usta aby coś odpowiedzieć. Nie odpowiadał jednak, tylko uśmiechał się i czynił ręką taki gest, jakby mówił: Gadajcie zdrowe! żebyście były podobne do mojej Monilki, i żeby na świecie więcej było takich tęgich chłopców jak Kazimierz, tobyście wszystkie jak piłki jedna po drugiej spadały z ambony, ażby się po kościele rozlegało.
Jużto w ogólności od dnia zaręczyn Monilki, to jest od trzech przeszło miesięcy, stary kancelista okazywał się ciągle w złotym humorze. Była też potemu nie jedna przyczyna. Naprzód wydawał jedynaczkę za „naczelnika”, którego w duchu nigdy inaczej nie nazywał jak brylantowym chłopcem; następnie otrzymywał zwiększoną pensję, co pozbawiało go wielu kłopotów; dalej jeszcze, widział się otoczonym taką powszechną życzliwością kolegów, jakiej przez lat trzydzieści pobytu swego w biurze nigdy nie doświadczał; nakoniec w zakątku dalekim mózgu jego, siedziała lub radośnie walcowała myśl, że wszystkie pomyślne zmiany jakie zaszły w jego losie, były tylko początkiem czegoś... o czem on wiedział, a co w istocie przedstawiało się niekiedy jego wyobraźni w postaci kryształowego pałacu przyozdobionego tysiącem i pięć obrazów, jakoteż mitrą Rorenstaubów wymalowaną na frontonie.
Przecież w dniach owych radości i szczerego zadowolenia, manja poczciwego tego człowieka zdawała się słabnąć i zmniejszać. Od dnia zaręczyn córki zaledwie parę razy wspomniał on głośno o swych marzeniach, i nie napisał ani jednego listu lub prośby do żadnego z panujących w Europie monarchów. Tak samo działo się z nim za onych błogich czasów pożycia z nieodżałowaną Moniką. Szczęście i spokój posiadały snać moc rozwidniania zaciemnionych zakątków biednego tego umysłu; niedola i smutek wpływały nań tak jak zaćmienie słońca na kulę ziemską.
Monilka przez ubiegłe trzy miesiące zmieniła się trochę, ale na korzyść. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że urosła i zmężniała; w samej zaś rzeczy było to lekkie spoważnienie młodej dziewczyny, nawskróś przejętej rozkosznem tchnieniem pierwszej, szczerej, upajającej miłości. Ale oprócz zadum miłosnych, trochę rozumowania, trochę szerszych i głębszych pojęć o życiu wstąpiło w tę piękną, młodą główkę. Kazimierz miewał z narzeczoną długie rozmowy, podczas których wyglądał wcale poważnie. Opowiadał jej o swych latach dziecinnych, wystawionych na nędzę i poniewierkę, i latach pierwszej młodości, napełnionych pilną nauką i pracą. Z zapałem mówił jej o cnotliwym człowieku, którego dobroczynna opieka dźwignęła go z ciemności na świat widny i barwny, a wdzięczność która przejmowała mu wtedy serce, odźwierciedlała się w oczach szlachetnym ogniem i wyrazem. Częściej wszakże niż o przeszłości mówili z sobą o przyszłości, a rozsądne poglądy na życie i uczciwe nadzieje Kazimierza, kropla po kropli sączyły się w umysł Monilki, roztwierając go i pobudzając do pełnego rozkwitu, nakształt ożywczych promieni słońca roztulających zwinięte w pąku liście pięknego kwiata. Młoda narzeczona była zawsze tą wdzięczną, zwinną, wesołą istotą, gotową co chwila wydobyć z piersi nową gammę srebrnego śmiechu, albo ruchem podobnym do poskoku młodej kotki przypaść i przycisnąć się do piersi ojcowskiej; tylko że teraz w wesołości jej więcej było głębokiego poczucia szczęścia niż bezwiednej swawoli, a gammie śmiechu towarzyszyła niekiedy drobna łezka perląca się na tle szafirowej źrenicy.
Kazimierz rzekł raz do niej: — Nie lubię tego mnóstwa falbanek przy sukniach, ani niobów, ani loków i wałków na głowie...
— Dla czego nie lubisz podobnego stroju? — spytała dziewczyna ciekawie i bardzo uważnie patrząc na narzeczonego.
— Dla tego, że lubię prostotę, — odpowiedział Kazimierz. I całe kilka minut dysertowali ze sobą o naturze, zaletach, wdzięku i korzyściach tego pięknego przymiotu. Monilka pojęła w zupełności wszystko co jej powiedział Kazimierz; nazajutrz zrana odeszła od lusterka w sukni świeżej i czyściuchnej, lecz gładkiej, i z dwoma warkoczami w prześlicznych, choć całkiem naturalnych zwojach, opadającemi na szyję i ramiona. Była w tym stroju tak piękną jak nigdy, a Kazimierz spojrzawszy na nią nie mógł się wstrzymać od wykrzyku radości, i pochwyciwszy rączki dziewczęcia, po raz pierwszy pocałował uśmiechnięte jej usta...
Kiedy staraniem Kazimierza dworek mający za dni kilkanaście przyjąć w swe ściany młodą parę, urządzonym już został, pan Walery objawił chęć obejrzenia go, a Monilka wesoło potwierdziła projekt ojca... Trzeba było wszakże w krótką tę podróż wybrać się bardzo wczesnym rankiem, gdyż pan Walery pozwoliłby się raczej żywcem zakopać w ziemię, niźliby miał choć o jednę minutę spóźnić się z powitaniem starych swych przyjaciół, zegara i kałamarza, którym od lat trzydziestu codziennie oddawał „dzień dobry“, razem z ostatnim uderzeniem ósmej godziny. Ale młodzi i kochający się narzeczeni nie mają zwyczaju wstawać późno; im życie tak miłe, że sen uważają za złoczyńcę wykradającego ze skarbnicy czasu klejnoty drogich, szczęśliwych godzin. Pan Walery spał jeszcze, kiedy Kazimierz i Monilka siedzieli już obok siebie na progu domu, pijąc mleko i podziwiając prześliczny wschód słońca. Co prawda, trzeba było posiadać wyobraźnię zakochanych, aby siedząc śród tego ciasnego, brukwanego dziedzińczyka, ostawionego dokoła na wpół spróchniałemi budowami, widzieć i podziwiać coś podobnego do zjawisk natury. A jednak oni widzieli je tam i podziwiali. Tarcza słoneczna zakryta była całkiem przed nimi, ale promienie jej mieniące się blaskami złota i purpury, królewską oponę zarzucały na dachy i ściany domóstw, ognistemi błyskawicami odbijały się w drobnych szybach okienek. Nieba było tam mało, ale jakże było ono pięknem! owiewała je zlekka biaława mgła poranku, a po niej tu i owdzie płynęły wstęgi różowe lub strzały złociste, ostrzem zwrócone ku błękitom, ku którym po przez mgłę przedrzeć się chciały. Stara, biedna grusza, rosnąca jak kaleka w kącie dziedzińca, nie wydawała się w tej chwili ani starą, ani biedną, ani kaleką; liście jej były złote, i drżały jakby rozkosznym przejęte dreszczem. Rój ptaków w gałęziach trzepotał skrzydłami i świergotał; były to tylko wróble, proste szare wróble — ale czarodziejka jutrzenka pomalowała im skrzydła na różowo, i wyglądały niby zamorskie kolibry. Kamienie nawet tworzące bruk dziedzińca błyszczały i iskrzyły się; błyszczała nawet dla przewietrzenia się na płocie rozwieszona wilczura pana Walerego, a w puszystem jej posłaniu na wpół utopiony popielaty Burek, mył się zwolna, i od czasu do czasu poglądał na swoją panię siedzącą na progu śród krzyżujących się świateł, z oczami jakby zwilżonemi rosą i roziskrzonemi promieniem poranku.
— Czy wiesz Kazimierzu — ozwała się Monilka, — że dziedzińczyk ten zawsze tak ponury i brzydki, w tej chwili przypomina mi pałac kryształowy o którym marzy biedny mój ojciec. Nawet te stajnie i drwalnie poprzemieniały się w piękne obrazy, a ta biaława mgła wisząca w górze, czyż niepodobna do wielkiego alabastrowego łoża, na którem kołyszą się zwolna boginie w różowych szatach...
Kazimierz z miłością i zachwyceniem patrzył na narzeczoną.
— Tak, droga moja — rzekł, — świat nasz jest wielkim i bardzo pięknym pałacem, zbudowanym przez dobrego Boga dla wszystkich bez różnicy. Trzeba mieć tylko oczy i serca, dla spostrzegania i uczuwania cudownych jego przystrojów.
— Nigdy nie spodziewałam się doprawdy, aby ten ciasny i ciemny zakątek mógł być w pewnych porach tak pięknym. Patrz, kamienie te nawet iskrzą się jak djamenty, i szuba ojczulka, ta stara szuba, którą pamiętam odkąd żyję, wygląda jak płaszcz królewski utkany ze złota.
W ten sposób rozmawiali chwil kilka, aż posłyszeli za sobą głos pana Walerego, przypominający im że pora była udać się w drogę. Monilka przykryła głowę słomianym kapelusikiem o szerokich brzegach, i poszła przodem; Kazimierz i pan Walery postępowali za nią naradzając się nad ważnemi jakiemiś sprawami, tyczącemi się ślubu, wesela i przenosin. Ulice puste jeszcze były i całkiem prawie uśpione; tu i owdzie tylko można było napotkać starego stróża zmiatającego śmiecie z przed bramy domostw, lub młodą jaką służącą z koszykiem na ręku, pośpiesznie dążącą ku któremukolwiek z rynków miejskich. Monilka czuła się tak szczęśliwą i radosną, że wszyscy napotykani ludzie wydawali się jej znajomymi — co więcej przyjaciołmi. Nie byliż oni także mieszkańcami tego kryształowego pałacu, zbudowanego przez wielkiego Boga dla wszystkich bez różnicy? Lekkim krokiem przechodząc mimo stróżów i kucharek, uśmiechała się przyjaźnie i mówiła: „dzień dobry“, albo „dopomóż Boże.“ Byłato może z jej strony nieprzyzwoitość przemawiać tak znagła do nieznanych ludzi, nikt wszakże nie uraził się i nie zadziwił. Przeciwnie, zagabnięci spoglądali na nią z wzajemnym uśmiechem, a kilka razy o uszy jej obiła się odpowiedź: „dzień dobry, śliczna panienko.“
Mała gromadka przebyła w ten sposób całą długość miasta, i znalazła się na ulicy szerokiej, widnej, niebrukowanej, ze szlakami puszystej murawy zamiast chodników po obu bokach. W oddalonej perspektywie ulicy tej ukazywał się łan zielonego pola, i długa alea balsamicznych topoli, wiodaca ku białym, zamiejskim willom; z obu stron z gęstej zieleni ogrodów wyglądały drewniane dworki, poprzedzielane obszernemi dziedzińcami, otoczone płotami lub sztachetami, z za których zwieszały się bogate w zieleń i kwiecie gałęzie grusz, śliw i jabłoni. Powietrze było tu już czyste i przepełnione woniami, tak prawie jak wiejskie; nigdzie najmniejszego śladu miejskiej kurzawy i wyziewów. Skromne ganeczki dworków owite powojem lub wsparte na cienkich, pobielanych słupkach, pływały w powodzi słonecznej; z ogrodów wylatywały srebrne śmiechy wcześnie kędyś zbudzonych dzieci, a tu i owdzie, konał w gęstwinie dogorywający w poranku śpiew słowika.
Monilka biegła raczej niż szła po szlaku murawy rozciągniętym u podnóża płotów; nie czując pod stopami kamieni, do których przywykła, myślała, że unosi się nad ziemią. Biedne to dziecię wyhodowane śród kurzawy i ciasnoty miejskiej, a noszące w sobie przedświt miłości dla świeżej, pięknej, niczem nie skrępowanej natury, nie posiadało się z radości. Poranna cisza panująca w tym zakątku, kołysała ją rozkoszniej, niżby to czynić mogła złota kolebka o której marzył pan Walery. Kwitnące i napełnione świergocącem ptastwem ogrody, błękitne, z mgły otrząśnięte już niebo, ten łan zielony nakoniec, który spostrzegała w oddali, były najpiękniejszemi obrazami jakie kiedykolwiek widziała w swem życiu. Byłaby tak szła i szła bez końca z bijącem sercem, roziskrzonem okiem, szeroko oddychającą piersią, gdyby pod bramą przedostatniego dworku nie zatrzymał ją Kazimierz.
Byłoto przyszłe ich mieszkanie; owo gniazdko o którem marzyli wspólnie tyle razy. Dworek do którego weszli wszyscy troje, nie miał najmniejszego podobieństwa do pałacu; mieszkanie w nim składało się z trzech pokoi, ale gdy do pierwszego z nich weszła Monilka, musiała przymknąć na chwilę oczy, bo spotkała się wzrokiem z gorejąca twarzą słoneczną, która zakrywała sobą całe niewielkie, lecz z czystych jak zwierciadło szyb złożone okna.. Młoda dziewczyna wpadała z zachwytu w zachwyt. Żadną na świecie wielką panię nie uradowały tak nigdy złotem i srebrem przetykane makaty, jak ją tanie papierowe obicia, które ujrzała na ścianach. W mieszkaniu w którem żyła dotąd, nie było wcale obić; ściany tam po prostu pobielone, przez starość i brak światła wyglądały wiecznie szaro i brudno. Tu zaś pokoik bawialny był błękitny, sypialny popielaty z amarantowemi bukietami, a ten który miał służyć za pomieszkanie panu Waleremu, zielony jak trawa w maju. Białe firanki z prostego muślinu wisiały u okna, żółte jesionowe mebelki bardzo niekosztowne lecz czyste i całe, połyskiwały pod ścianami. Pan Walery usiadł w bawialnym pokoju na kanapie z miną tak uradowaną a zarazem uroczystą, jakby mianowanym już został księciem i panem. Ale księztwo i państwo nie powstało nawet wtedy w jego głowie, miał on serce nabrzmiałe szczęściem jedynaczki, i wdzięcznością dla tego szlachetnego młodzieńca, który zdawał się myśleć tylko o nim i o niej.
— A gdzie kuchenka! — wołała młoda dziewczyna kwalifikująca się na dzielną gosposię. Kazimierz pokazał jej drzwi do kuchenki. — Jaka piękna, widna, obszerna! — wołała Monilka klaszcząc w dłonie, jak mi tu będzie wygodnie sporządzać dla was codzień wszystko co lubicie! W tym kątku położę poduszeczkę dla Burka, a tam w zielonym pokoju stanie pod oknem biurko ojczulka, a tu nasza szafka z książkami... Patrz, i rezeda już kwitnie w wazonach, a bluszcz jaki prześliczny!...
Wybiegła na ganek wychodzący na południe, i osłoniony od słońca zieloną, drewnianą kratą; po chwili była już w małym ogródku, otaczającym dziedziniec wieńcem owocowych drzew i agrestowych krzaków — a kiedy po kilku minutach rozmowy z panem Walerym, Kazimierz udał się tam także, znalazł narzeczoną klęczącą na wązkiej żwirowanej ścieżce, z ramionami otaczającemi pień wysmukłej śliwy, z twarzą białą jak lilja, podniesioną ku niebu i zalaną łzami. — Co ci jest? najdroższa — zawołał chwytając ją za ręce i podnosząc z ziemi.
— O mój drogi, jakam ja szczęśliwa, jak ty mię kochasz, jakiś ty dobry! — szepnęło dziewczę, i zmęczoną wzruszeniami głowę pochyliło na pierś narzeczonego. Pochyliła głowę, ale oszklone oczy podniosła ku jego twarzy. On patrzył na nią długo, ramieniem otaczając gibką jej kibić... po chwili usta jego gorącemi pocałunkami okrywały czoło, oczy i jedwabiste włosy dziewczyny. Nie byłże on już mężem jej w obec Boga i własnego sumienia? i czyliż w owej chwili nie patrzyły na nich, nieskażone niebo poranku i rój ptastwa trzepoczący w gałęziach, i stary ojciec stojący w bramie ogródka ze łzami radości w spracowanych oczach?
W godzinę potem Kazimierz i pan Walery siedzieli już w wielkiej sali, i schyleni nad stolikami pilnie oddawali się pracy. W biurze wszystko szło dnia tego zwyczajnym porządkiem; pisano, przepisywano, rachowano, w przestankach rzadkich rozmawiano wesoło choć półgłosem. Inaczej wszakże działo się w sali sądowej, tem sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, w którem rozstrzygały się sprawy mnóstwa ludzi, i losy całego tłumu pracujących w innych salach urzędników. Tam, przy długim stole okrytym zielonem suknem, na fotelu z wysoką pąsową poręczą, siedział prezes, po obu stronach mając po czterech sędziów! Całe to grono poważnych dygnitarzy błyszczało złotemi deseniami wyhaftowanemi na kołnierzach i rękawach mundurów; przed prezesem leżał wielki stos urzędowych papierów, które wydobywał z opieczętowanych kopert i zwolna odczytywał; sędziowie tymczasem jedni zajmowali się pisaniem, inni przerzucali karty grubych ksiąg prawnych, inni jeszcze rozmawiali po cichu lub dumali, roztargnionym wzrokiem wodząc po ścianach pomalowanych w różnokolorowe kraty, mających pretensję do piękności a w istocie bardzo brzydkich.
Nagle, na poważnej lubo dość łagodnej twarzy prezesa, ukazał się dziwny wyraz, z ust jego wyrwał się okrzyk zdumienia graniczącego z przestrachem.
— Dziwna rzecz! panowie.... — zawołał — dziwna rzecz!
Sędziowie pytająco zwrócili ku niemu twarze; prezes osłupiałemi oczami wpatrywał się w rozpostarty arkusz papieru, naznaczonego wielką pieczęcią banku pożyczkowego. Po chwili jednak odzyskał przytomność umysłu, i wrócił do zwykłej swej powagi, a zwracając się ku swym towarzyszom zadał im pytanie: ażali nie pamiętają o wyrażonem przed kilku miesiącami przez hrabiego Seweryna Horskiego żądaniu zaciągnięcia pożyczki, i jakąby była na żądanie to odpowiedź sądu? Wszyscy zgromadzeni pamiętali wybornie, że sprawa ta dla braku pewnych formalności niezałatwionych przez nieumiejętnego lub opieszałego adwokata hrabiego, odłożoną została nadal; że hrabia Horski nie otrzymał od sądu żądanego świadectwa kompetencji i prawomocności. Prezes usłyszawszy odpowiedź potwierdzającą to, co mu własna mówiła pamięć, pochylił głowę z miną człowieka zrozpaczonego. — A więc fałszerstwo! — zawołał, — popełniono fałszerstwo na wielką skalę! Oto co pisze nam zarząd banku.
Tu prezes przeczytał głośno: „Bank pożyczkowy ma honor zawiadomić sąd X. miasta N., iż po otrzymaniu drogą właściwą przez tenże sąd sporządzonej dnia XX roku XX kopji świadectwa o kompetencji i całkowitem nieodłużeniu dóbr Dolinieckich w gubernji N. powiecie N. położonych, doręczył stawiającemu się we własnej osobie właścicielowi tychże dóbr hrabiemu Sewerynowi Horskiemu, po uprzedniem okazaniu przez tegoż oryginału świadectwa i dokumentów stwierdzających tożsamość osoby, sumę rs. 75,000. O czem donosząc, zarząd banku ma honor prosić sąd X. o sporządzenie aktów i poczynienie prawnych zastrzeżeń, w celu zabezpieczenia i prawomocnego owarunkowania pomienionej sumy na odnośnych dobrach.“
Prezes skończył czytanie, a sędziowie siedzieli jak przykuci do miejsca, z oczami wlepionemi w osłupiałą twarz zwierzchnika.
Po kilku sekundach ze wszystkich ust wyrwał się chórem wykrzyk: „Fałszerstwo!”
— Gdyby rzecz szła o kogo innego, — zaczął prezes, — łatwiejby można wytłumaczyć całą sprawę. Ale hrabia Horski...
Sędziowie wzruszyli ramionami, i wstrząsnęli głowami.
— Hrabia Horski niemógł uczynić nic podobnego!
Posiadacz miljonowej fortuny i nieskazitelnej opinji!...
— Ależ moi panowie! zawołał prezes, o niczem podobnem i mowy być nie może. Znam osobiście hrabiego, i od pół rocza widuję go codziennie przechodzącego około moich okien. Zdaje mi się że ani dnia jednego nie chybił. Za wczoraj jeszcze spotkałem go w domu pani Ewy Dembielińskiej, której podobno jest narzeczonym. To człowiek prawy jak rycerz i prosty jak gołąb.
— A jednak, przerwał jeden z sędziów od kilku sekund dumający nad fatalnym papierem, w odezwie banku wyraźnie napisano: „po okazaniu dokumentów stwierdzających tożsamość osoby“.
— A więc dokumenty fałszować musiano.
— Może ukradziono je hrabiemu...
Ostatnia uwaga uczyniona przez jednego z sędziów, głęboko zastanowiła wszystkich. — Tak, zwolna i w zamyśleniu rzekł prezes, w dziele tem uczestniczyć musi ktoś dobrze znający interesa hrabiego, i posiadający wolny wstęp do jego domu... Będzie to znakomitą wskazówką dla władz śledczych; tymczasem panowie, spełnijmy co do nas należy, przejrzyjmy odnośne księgi...
— Panie prezesie! — zagadnął jeden z sędziów, — przypuszczaszże pan, iż posunięto zuchwałość aż do wysłania fałszywego dokumentu wprost z biura.
— Jeśli nie — odpowiedział prezes, — to chybaby pieczęcie były także sfałszowane. Zważ pan słowa prezesa banku: „po otrzymaniu drogą właściwą przez tenże sąd sporządzonej kopji..
Urzędnicy siedzący w sali przyległej, ujrzeli otwierające się drzwi sądowej, a przez nie wyjrzała poważna głowa sekretarza. —
— Pana regestratora z księgami do sądowej.
Po uroczystości głosu jakim słowa te wymówionemi były i wyrazie twarzy sekretarza, poznać już można było, że chodziło o coś bardzo ważnego. Ale Kazimierz nie słyszał uroczystego głosu i nie widział nawpół zdumionej, nawpół oburzonej fizjonomji jednego ze swych zwierzchników; toteż usłyszawszy wezwanie powtórzone z sali do sali ustami kolegów, powstał żwawo i z dwiema grubemi księgami pod ramieniem, krokiem rzeźwym i szparkim, zdążał kędy go potrzebowano. Po drodze zamienił z kolegami kilka przyjaznych ukłonów i wesołych uśmiechów; był pewien iż przyzywano go po prostu w celu małoznaczącego jakiegoś sprawdzenia dat lub zasiągnięcia informacji.
Wszedł do sanktuarjum i z poszanowaniem ukłonił się dostojnemu zgromadzeniu. Piękne czoło jego gładkie było i pogodne, w spokojnych oczach przebłyskiwała jeszcze światłość tylko co minionego szczęśliwego poranku. Po kilku jednak sekundach lekkie zdziwienie ukazało się na jego twarzy; poczuł się ogarniętym wzrokiem dziesięciu par oczów a wzrok ten badawczy był i surowy.
— Połóż pan księgi te przedemną — wyrzekł prezes takim suchym i nakazującym tonem, jakim nigdy nie przemawiał do swych podwładnych. Spojrzawszy na wchodzącego młodzieńca, prezes przypomniał sobie to o czem wiedział, lecz nie pamiętał przed chwilą: przypomniał sobie, że Kazimierz Chmurski był wychowańcem hrabiego, co więcej, najulubieńszym z licznego grona jego wychowańców i protegowanych. Głuche milczenie zapanowało w sali i słychać było tylko szelest kart szybko przewracanych drżącą trochę ręką prezesa. Na jednej z tych kart zatrzymał się wzrok dostojnika.
— Panowie — rzekł, — stłumionym nieco głosem zwracając się do sędziów, — oto co tu znajduję: „N. 3206. Do Banku pożyczkowego. Kopja świadectwa wydanego przez Sąd X. miasta N. JW. hrabiemu Sewerynowi Horskiemu w interesie pożyczki na hrabstwo Dolinieckie.
Sędziowie zdumiony wzrok przenieśli z twarzy prezesa, na twarz Kazimierza.
— Czy to pan pisałeś te słowa? — rzekł do Kazimierza prezes.
Kazimierz coraz więcej zdziwiony uroczystym nastrojem panującym w zgromadzeniu, i szczególną a nieżyczliwą zwróconą na niego uwagą, nie dorozumiewał się wszakże niczego złego. — Nie, panie prezesie — odpowiedział spokojnie; — jestto księga przeznaczona do regestrowania papierów wysełanych z biura, a tą trudni się mój pomocnik. Ja zaś...
— Przyzwij więc pan tu swego pomocnika — rzekł prezes takim tonem, że Kazimierz uczuł się już nieco obrażonym.
Dotąd doświadczał on od zwierzchników swych samej tylko życzliwości, i nagła zmiana jaką ujrzał w ich obejściu się, zdziwiła go i zasmuciła. Odszedł aby wykonać rozkaz, a jeden z sędziów odezwał się.
— Co prawda panie prezesie, młody człowiek ten nie wygląda wcale na złoczyńcę i fałszerza.
Prezes ze smutkiem skinął głową.
— Masz słuszność kolego — rzekł, — ale na nieszczęście wyroki prawne nie mogą opierać się na wyrazie fizjonomji. Któż zaręczy, że młody ten człowiek nie posiada mistrzowskiej sztuki udawania? Zresztą nie myto sprawdzać będziemy stopień i istotę jego winy... należy to bowiem do władz innych. Tak ważnej jednak poszlaki jaką jest urzędowe zaregestrowanie fałszywego dokumentu, ukryć nie mamy prawa, nie możemy, i nie powinniśmy.
— Naturalnie — jednogłośnym chórem potwierdzili sędziowie.
Pan Walery wszedł do sądowej z postacią uroczyście wyprostowaną, ale wyrazem twarzy zdradzającym niesłychane zmieszanie.
Odkąd pracował w biurze, to jest od lat przeszło trzydziestu, drugi czy trzecito raz zaledwie przenikał on do tego sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, o które nawykł myśleć z czcią uroczystą a zarazem tajemniczą. To też źrenice starego kancelisty biegały po żółtych białkach z szybkością niemal przerażającą, a gąbkowate jego policzki od chwili do chwili drgały zlekka. Pierwsze słowo wymówione przez prezesa zdwoiło jego pomieszanie.
— Kto polecił panu akt ten zaregestrować?
Pan Walery długo przypatrywał się własnemu pismu, i pochylony nad księgą przesylabizował z cicha N. 3206 od początku do końca. Potem wyprostował się nagle, chrząknął, i zawołał tryumfującym głosem. Ależ naturalnie że naczelnik...
— Jaki naczelnik? — surowo zapytał prezes.
— Pan regestrator — rzekł pan Walery czyniąc ku Kazimierzowi uroczysty gest, jakim zwykł był prezentować go innym, gdy była tego potrzeba.
Tu zaczęła się jedna z tych smutnych scen, w jakich niewinność obarczona wszelkiemi pozorami przestępstwa, szuka do koła siebie broni, którąby mogła odeprzeć zwrócone przeciwko niej oskarżenia — i nie znajdując jej, plącze się w zaklętem kole, i coraz więcej wikła nici fatalnego węzła mającego ją skrępować.
— Dokument ten był fałszywym — wyrzekł prezes głosem, w którym drżało daremnie hamowane oburzenie; — panowie wysłaliście go z biura... wiedzieć tedy musicie z kąd pochodził... musicie mieć udział w sprawie...
Kazimierz pobladł bardzo, potem gwałtowne rumieńce oblały czoło jego, które podniosło się z pewną instynktową godnością i obrazą. Pan Walery nie zdawał się w zupełności rozumieć o co chodziło, tylko oczy jego stały się więcej jeszcze biegające i pomieszane, a zwiędłe wargi roztwarły się nie od przestrachu lecz od niewypowiedzianego zdumienia. Ale ani rumieńce oburzenia i pełne godności słowa jakie wymówił Kazimierz, ani bezwiedność i niedołężność umysłowa wyryta w zbłąkanych oczach i osłupiałej fizjonomji pana Walerego, nie mogły być uważane przez sędziów za uniewinniające dowody.
Być może, iż dwie te twarze: jedna młodzieńcza, szlachetna, rumieńcem zgrozy oblana, druga styrana, nawpół obłąkana i dziecięco-naiwna, w niejednym z obecnych zrodziły moralne przekonanie o niewinności tych ludzi, w niejednym obudziły żal, i jeżeli nie pewność, to przynajmniej domniemanie o dziwnym zachodzącym tu trafie czy błędzie; lecz przestępstwo było tak wielkie, a poszlaka w księgach regestratora tak widoczną i ważną, iż ani współczucie, ani żadne domniemania roli tu grać nie mogły. Po kilkogodzinnej indagacji ściągniętej nie tylko z Kazimierza i Walerego, ale z kilku czy kilkunastu innych jeszcze urzędników, mających mniejszą lub większą styczność z wydziałem biura, w którym zaszedł nieszczęsny wypadek, drzwi sądowej zamknięto, w innych salach zapanowało niewymowne zdumienie, i trudna do opisania konsternacja umysłów. Prezes zasiadł na zwykłem swem miejscu, i śród powszechnego milczenia nakreślił szybko na papierze kilkanaście wierszy. Byłoto wezwanie do władzy wykonawczej o uwięzienie regestratora biura i jego pomocnika, jako silnie podejrzanych o współudział w popełnionem na wielką skalę fałszerstwie — a wzięcie pod pilną straż policyjną kilku innych osób, które mniej ważnych lecz zawsze niejakich o sprawie dostarczyć mogły objaśnień. Prezes smutny był ale zarazem surowy. Jako człowiek, bolał nad mnóstwem udręczeń, które spaść miały na ludzi których kreślił imiona; ale jako urzędnik pełnił swą powinność. Fatalne wezwanie natychmiast wysłanem zostało z biura do władz odnośnych.
W sądowej długo jeszcze rozmawiano o zdarzonym wypadku.
— Niepodobna uwierzyć — mówiono — ażeby który z tych dwóch ludzi nie wiedział na prawdę zkąd pochodził zaregestrowany papier. Chmurski jest wychowańcem i ulubieńcem hrabiego Horskiego, o każdej porze wchodzić ma prawo do jego domu... nie jestże możebnem, iż za jegoto pośrednictwem zdobyto dokumenty poświadczające w obec zarządu banku, tożsamość osoby hrabiego?... A ten stary niedołęga, ma podobno piękną córkę, z którą młody ten człowiek ma się żenić... Ułożyli się pomiędzy sobą, aby udawać że nic nie wiedzą...
Tak wszystko obracało się przeciw Kazimierzowi, i blizki stosunek jego z hrabią Sewerynem, i projektowany związek z Monilką. On sam rozumiał wybornie znaczenie wydarzonego faktu, i doniosłość spadłych nań podejrzeń. W drodze z biura do domu błagał i zaklinał pana Walerego, aby skupił swe myśli i starał się przypomnieć sobie, jakim sposobem, kiedy, dla czego zaregestrował w księdze fałszywy akt, o którym on, Kazimierz, wiedział naturalnie dobrze, iż nigdy go w ręku swem nie trzymał. Ale pan Walery nadaremnie wysilał swą pamięć, która niestety, nigdy zbyt silną nie była, a z upływem lat stała się podobną do ustawicznie mąconej wody, w której odbite obrazy mieszają się w nierozwikłany chaos. Zresztą, odkąd piastował nowy swój urząd, ani razu żadnej samodzielnej niedokonał czynności. Gdy Kazimierza nie było przy nim, zawsze którykolwiek z kolegów powodowany życzliwością lub współczuciem dopomagał mu, dyktował, wskazywał co i jak ma czynić. I gdzież mu było pamiętać o tem, co zaszło przed trzema z okładem miesiącami, a zaszło tak niepostrzeżenie i nieznacznie, śród tak zwyczajnych i codziennych okoliczności, że w trzy godziny nawet potem nie mógłby już o niczem dokładnej zdać sprawy? Maszyna do kopjowania spełniła swą powinność; skopjowała to co jej skopjować polecono. Kto zaś polecał, co polecał, kiedy, dla czego? — pytać o to biednego kancelisty, który przez dziewięć tysięcy dni wodząc ustawicznie piórem po papierze, ani jednej samoistnej nie nakreślił myśli, — byłoby to samo co chcieć dowiadywać się od skrzydeł młyńskich, jakiej wagi i gatunku jest zboże mielone za pomocą wirowego ich ruchu.
Monilka wybiegła naprzeciw wychodzących, wesoła jak skowronek, ale wnet zbladła i zesztywniała pod wpływem bladości i przykrych uczuć rozlewających się na twarzy narzeczonego. Kazimierz nie powiedział jej wszakże o niczem; serce jego wzdrygało się na myśl zadania ciosu tej ukochanej istocie. Myślał zresztą, jak myślą zazwyczaj wszyscy niewinni, że straszny wypadek nie będzie miał może dla niego złych następstw, że prawda wykrytą a niewinność jego wkrótce uznaną zostanie. O wezwaniu przesłanem przez prezesa do władz wykonawczych nie wiedział; przewidywał długi może szereg zagrożonych dni i upakarzających badań, ale nie spodziewał się stanowczego, i tak prawie okropnego jak śmierć nieszczęścia. Obiad odbył się bez zwykłej wesołości. Monilka smutną była smutkiem Kazimierza, pan Walery miał minę zdumioną i coraz mniej przytomną; Sylwester który od pewnego czasu jadał wspólnie z trzema temi osobami, siedział przy stole posępny i zamyślony, od czasu do czasu tylko porozumiewając się oczami z przyjacielem. Burek nawet zdawał się odczuwać atmosferę smutku, która nagle zaciążyła nad tem wesołem niedawno gronem; trzymał się zdala od stołu, nie przyzywany wbrew zwyczajowi, i nie pieszczony przez swą panię. Po obiedzie, Sylwester i Kazimierz długą mieli rozmowę z panem Walerym; zamknęli wszakże drzwi od bawialnego pokoju i mówili po cichu, nie chcąc zapewne aby usłyszała ich Monilka. Dziewczynie ciężko było na sercu; po raz pierwszy ojciec i narzeczony mieli przed nią jakąś tajemnicę, twarze ich i szepty zdradzały, że tajemnica była groźną.
Coby to było? myślała sobie, mój Boże, coby to takiego było? powtarzała z westchnieniem. Zmrok zapadał; Monilka złożyła do koszyczka robotę i usiadła przed ubożuchnym, starym jak najdawniejsza krajowa fabryka podobnych instrumentów, fortepjanem. Fortepjan ten miał tylko niecałe sześć oktaw, z których wiolinowe dzwoniły i piszczały, a basowe bębniły i huczały. Skromny ten instrument wystarczał dla mniej niż miernej muzykalnosci ubogiego dziewczęcia. Gra jej nie była ani wprawną, ani natchnioną. Tym razem wszakże, rozległy się po pokoju tony dziwnie jakoś rzewne i żałośne.
Monilka grała jakąś dumkę o wielce prostej melodji, jednę z trzech czy pięciu drobnych kompozycij, stanowiących cały jej repertuar muzyczny.. Na odgłos jej muzyki, niby na wezwanie, trzej mężczyzni wrócili do pokoju.
— Daremnie się niepokoisz, naczelniku — mówił pan Walery prostując się i podciągając w górę krochmalny kołnierz, — w tem niema nic strasznego, ręczę ci!. to tylko intryga... Już ja wiem czyja... ale poradzi przeciwko niej... już ja wiem kto! Niechno tylko tam... dowiedzą się o tem co zaszło, a zobaczysz jak wszystko gładko pójdzie... Boję się tylko tego, że mogą zaraz się nie dowiedzieć... Ot, gdybym list napisał, wiesz do kogo? do Palmerstona! on teraz dyryguje Franciszkiem Józefem i jego ministrami...
Biednemu manjakowi żal i zdumienie przywołały do głowy cały zastęp dziwacznych marzeń. Całkowicie już prawie uleczony kilkoma miesiącami radości i spokoju, wraz z nową a nieprzyjazną zmianą losu, głębiej jeszcze niż wprzódy popadał w otchłań zbłąkanych wyobrażeń.
Kazimierz nie zdawał się słyszeć słów biedaka, który w przyległym pokoju roznieciwszy lampę, począł grzebać pomiędzy szpargałami napełniającemi starą tekę. Zamyślony, lecz na pozór spokojny, usiadł przy Monilce grającej coraz rzewniej i słabiej, gdyż przygrywką do muzyki było ustawicznie krążące w jej głowie pytanie: dla czego on taki blady? dla czego on taki smutny?
Kazimierz siedział chwilę zatopiony w myślach, po czole jego przesuwały się naprzemian chmury smutku i gniewu. Okropne podejrzenie jakiemu uległ, zaciążyło na jego sercu boleścią i zarazem obelgą; ale w umyśle jego panowała światłość, rozniecona spokojnie gorejącą lampą nieskazitelnego sumienia, podsycana młodzieńczą wiarą w sprawiedliwość Boga i ludzi. Monilka jednak nie mogła znieść dłużej milczenia swego narzeczonego. Odjęła ręce od klawiszów, i wyciągnęła je ku ukochanemu.
— Kazimierzu! — zawołała, — co ci jest? dla czegoś taki smutny? dla czego wszyscy trzej wyglądacie jak gdybyście byli zdziwieni i przerażeni?
Kazimierz ujął w dłonie wyciągnięte ku niemu ręce dziewczyny.
— Monilko — rzekł zniżonym, nieledwie uroczystym głosem, — jeżeli ojcu twemu i mnie przytrafi się jakie nieszczęście, nie rozpaczaj nazbyt i nie trać nadziei... Ani szczęście — widzisz, ani nieszczęście nie mogą trwać zawsze... Byliśmy dotąd szczęśliwi... kto wie? w losie naszym zajdzie może zła jaka odmiana. Ale myśl zawsze że i to przejdzie... bądź mężną...
Głos jego zerwał się przytłumiony wzruszeniem. Monilka słuchała go blada i drżąca; zdawało się jej, że słyszy jakieś okropne, ostatnie pożegnanie...
— Gdybyś kiedykolwiek, — zaczął znowu Kazimierz, — gdybyś kiedykolwiek, najdroższa moja, została sama jedna, opuszczona, pozbawiona opieki i środków do życia, pamiętaj o człowieku, który mię wsparł i wychował... udaj się do..
Umilkł nagle i wyprostował się, Monilka zadrżała całem ciałem — bo dzwonek w sieni zadźwięczał gwałtownie, poczem drzwi zatrzasły się pod kilku mocnemi i jak się zdawało rozkazującemi uderzeniami. — Co to jest? — krzyknęła, i zerwała się z krzesła.
Kazimierz nie odpowiedział. W myśli jego powstał straszliwy domysł; on wiedział kto i w jakim wypadku zwykł w podobny sposób dobijać się do domów. Wstał i chciał iść ku drzwiom, ale Monilka uprzedziła go. Zdawało się, że trwożnem zdjęta przeczuciem, pragnęła sobą zasłonić ukochanego przed niebezpieczeństwem, którego nie rozumiała. Jednym poskokiem była już za progiem pokoju, ale zaledwie otworzyła drzwi od podwórza, z krzykiem przerażenia cofnęła się w głąb sieni; ujrzała bowiem przed sobą kilku ludzi, a po ubiorach ich i różnych znamionach, jakie nosili na sobie, poznała kim byli.
Ludzie ci szorstkiemi głosami pytali wchodząc o ojca jej i narzeczonego.
W pół godziny potem w szczupłem mieszkaniu starego kancelisty cicho było jak w grobie. Lampa paląca się w środkowym pokoju wązkiemi smugami światła przenikała do dwóch izb przyległych, ukazując powysuwane szuflady biurka i komód, w nieładzie porozrzucane na podłodze rozmaite służące do codziennego użytku mieszkańców, przedmioty. Wszystkie zakąty domu uległy ścisłej rewizji, przejrzano każdy najmniejszy sprzęt i szpargalik, zabrano nawet starą tekę Walerego. Śród pustki tej i nieładu, w nawpół ciemnym pokoju, Monilka stała sama jedna, plecami przyparta do ściany, jakby przykuła ją tam rozpacz i groza; ręce miała kurczowo załamane, a twarz bladą i zmartwiałą jak marmur.
Nagle porwała się z miejsca, i jak strzała wypadła na ulicę. Tu zatrzymała się, i przechylając głowę w obie strony, zdawała się nasłuchiwać. Z niezbyt oddalonego punktu ulicy, doszły jej uszu odgłosy licznych, ciężkich stąpań. Dziewczyna jakby nic dokoła nie widząc i nie słysząc, ślepa na widok zdumionych twarzy przechodniów, głucha na rzucane jej przez nich pytania, nieczuła na potrącenia ludzi z którymi się spotykała, biegła w stronę w której uprowadzono jej ukochanych. W tej samej chwili innemi ulicami z wielkim pośpiechem i zrozpaczoną twarzą kroczył Sylwester. Udawał się on do willi hrabiego Seweryna, aby oznajmić mu o zaszłym wypadku, a zarazem wezwać od niego rady i pomocy. Ale ratunek nie był tym razem w mocy hrabiego; kilkagodzinne usiłowania do niczego więcej doprowadzić go nie zdołały, jak do dowiedzenia się o naturze podejrzeń ciążących na dwóch uwięzionych. Jako człowiek oświecony i żywo zajmujący się wszystkiem co dotyczyło ludzkości, nie mógł on nie znać dróg wskazywanych we wszelkich podobnych wypadkach nieubłaganą literą prawa. Wiedział on dobrze, iż przeciw materlajnym poszlakom prowadzącym do wykrycia popełnionego występku, walczyć nie może niczyje, choćby najgorętsze, lecz gołe słowo, ani samo nawet moralne przeświadczenie sędziów. Tu zresztą niewinność oskarżonych o której był przekonanym, w połączeniu z materjalnym, niezbitym świadczącym przeciwko nim faktem, własnemu jego umysłowi przedstawiała dziwną, nierozwikłaną zagadkę. Jakże mógł wymagać od ludzi prawa, aby odwołali straszny swój wyrok, wtedy gdy sam nie był w stanie rzucić najmniejszego światła w głębię zagadkowego faktu? Pomimo próśb, usiłowań, licznych stosunków i powszechnego głębokiego szacunku jakiego używał, nie zdołał nawet uzyskać dla siebie pozwolenia do osobistego widzenia się z uwięzionymi. — Panie hrabio, — na wyrażoną przezeń prośbę odpowiedział mu miejscowy naczelnik władzy wykonawczej — z przykrością przychodzi mi przypomnieć panu, że imię pańskie zostało także wplątane w tę sprawę...
Pomimo wrodzonej sobie prostoty i łagodności, hrabia uczuł się do głębi obrażonym. Zawrzała w nim duma uczciwego człowieka, i spadkobiercy słynnego w dziejach, nieskazitelnego imienia.
— Panie! — zawołał z iskrą w oku, czyliż ja także uledz mam brudnemu podejrzeniu?
Wysoki urzędnik skłonił się ze czcią głęboką, a zarazem z niejakiem pomieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł, — niema zapewne w kraju naszym ani jednego człowieka, któryby choć przez chwilę poważył się posądzać pana o współudział w popełnionem przestępstwie. Niemniej jednak litera prawa nie pozwala, abyś pan przed rozjaśnieniem sprawy widział się z obwinionymi.
Hrabia wrócił do willi swej głęboko smutny, przerażony rozstrojem zachodzącem między wymaganiami instytucij ludzkich, a niezłomnem przekonaniem jakie uczuwał w sobie; pomiędzy faktem materjalnym, a moralnem świadectwem niewinności dwóch nieszczęśliwych, jakie posiadał w umyśle swym i sercu. Wiedział on dobrze, iż wewnętrzne choćby najniezłomniejsze przekonania, zgruchotane być musiały i ubezwładnione przez materjalne fakta, jeśli nie były w stanie przeciwstawić ze swej strony podobnychże faktów; wiedział, że sprawiedliwość ludzka wyroków swych powstrzymywać nie mogła przed najuroczystszą choćby przysięgą, najzacniejszego nawet człowieka. Wiedział o tem, i po raz pierwszy może w życiu uczuł się w obec nieszczęścia ludzkiego zupełnie bezsilnym; majątek jego, imię, nauka, sława, nie mogły się tu przydać na nic, tak jakby ich nieposiadał wcale. Dla uczonego i filantropa byłoto straszne poczucie dysharmonii zachodzącej pomiędzy pragnieniem a niemożebnoscią, pomiędzy moralnem przeświadczeniem a materjalnym dowodem, pomiędzy pożytecznością i koniecznością jednej z najważniejszych instytucyj ludzkich, a nieubłaganą twardością jej i nieubłagalnością. Uczuł on w tej chwili, że wielkie ciała zbiorowe nie mogą być tak harmonijne i zgodne w sobie, tak niezachwianie prawe i sprawiedliwe, jakiemi bywają wzniosłe dusze pojedyńczych jednostek. Oko w oko spotkał się z ohydnem dla niego widmem nieśmiertelnego zła, które Damoklesowym mieczem wisząc nad głowami ludzkości, zatrute jady swe wlewa w najszlachetniejsze jej usiłowania i najwznioślejsze aspiracje; ujrzał zblizka jeden z tych ciężkich Syzyfowych kamieni, które ludzkość przez wieki toczy przed sobą, nie mogąc dosięgnąć miejsca, kędy pali się światło niemylnie odróżniające niewinność od występku, pozór od treści, prawdę od złudy.
Wschodząca jutrzenka zapaliła kraniec firmamentu różowym szlakiem, iskry słoneczne wystrzeliły z za ciemnego pasa borów, i rozbiegły się po błękitnem sklepieniu, igrając z białemi mgłami, na niebie i na ziemi krzesząc miljonowe połyski złota i purpury. Ale hrabia, pięknego widoku, jaki roztaczał się przed nim, nie ogarniał, jak minionego wieczora, oczami rozkochanemi w przyrodzie, pełnemi wdzięczności dla wszystkiego co żyje i jaśnieje i co rządzi prawami bytu i światła. W milczeniu i zadumie patrzył on na świetne urodziny dnia letniego, aż rysy jego pokryły się wyrazem wielkiego żalu. — Możnaż pomyśleć — zawołał, — możnaż pomyśleć spokojnie, że dzień ten gorejący światłością i wrzący swobodnem życiem natury, wschodzi nad zgiętemi w boleści i upokorzeniu głowami: pokrzywdzonych i nieszczęśliwych.
Światło poranku rozwidniając ulice miasta, na jednej z nich ukazało postać niewieścią, w zdrętwiałej postawie siedzącą na zimnym bruku chodnika, z czołem konwulsyjnie przyciśniętem do twardego, chropowatego muru. Była to Monilka, która przypadła do bramy więzienia w kilka sekund po zniknięciu za nią dwóch drogich jej ludzi. Odepchnięta przez nieubłaganych strażników, upadła na kolana u stóp grubej ściany więziennej, potem osunęła się całkiem na ziemię, i tak już pozostała bez głosu ni ruchu. Zegar na poblizkiej wieży wydzwaniał godzinę po godzinie; ale nieszczęśliwa dziewczyna nie słyszała jego dźwięków, nie czuła przenikającego chłodu nocy, ani dobroczynnego ciepła jakiem ogarnął ją wschodzący poranek. W głowie jej był zamęt strasznych, powikłanych myśli, w sercu bezbrzeżny ból i przerażenie. Spokojne dotąd dni jej zmąciły się nagle nakształt wód uderzonych gromem; ze szczytu szczęścia i nadziei runęła w otchłań rozpaczy. Od lat niemowlęcych kochana i pieszczona, niedawno jeszcze tuląca się do piersi ojca i wspierająca dłoń swą na ramieniu szlachetnego młodzieńca, ujrzała się nagle samą na świecie — podwójnie sierotą. Natury nieszczęścia swego nie zdolną była określić dokładnie; wiedziała tylko, że było ono tak ciężkie jak ten gmach ponury i wysoki, u stóp którego legła; tak ostre i przeraźliwe jak skrzyp i chrzęst tych wrót okutych żelazem, które pochłonęły wszystko co było jej drogiem i pomocnem na ziemi. Wiedziała z licznych gadek i czytanych historyj, że ludzie więżą ludzi za popełnione zbrodnie i występki; że mury więzień bywają często tak nieubłagane jak głazy przyciskające mogiły, że tam wewnątrz, w tym wysokim, ponurym gmachu, panuje chłód i ciemność. Wiedziała nakoniec że — ach, na myśl tę krew ścinała się w jej żyłach — wiedziała, że młodzieńcy, których raz pochłoną te ciężkie, żelazem okute wrota, częstokroć wychodzą na świat z włosem pobielonym nad zoranem rozpaczą czołem; wiedziała, że ojciec jej i narzeczony pogrążyli się w odmęcie śmiertelnego niebezpieczeństwa, że ona sama zapadła w okrutną bezpomocną samotność, że idylla życia jej była przerwaną...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.