Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

im że pora była udać się w drogę. Monilka przykryła głowę słomianym kapelusikiem o szerokich brzegach, i poszła przodem; Kazimierz i pan Walery postępowali za nią naradzając się nad ważnemi jakiemiś sprawami, tyczącemi się ślubu, wesela i przenosin. Ulice puste jeszcze były i całkiem prawie uśpione; tu i owdzie tylko można było napotkać starego stróża zmiatającego śmiecie z przed bramy domostw, lub młodą jaką służącą z koszykiem na ręku, pośpiesznie dążącą ku któremukolwiek z rynków miejskich. Monilka czuła się tak szczęśliwą i radosną, że wszyscy napotykani ludzie wydawali się jej znajomymi — co więcej przyjaciołmi. Nie byliż oni także mieszkańcami tego kryształowego pałacu, zbudowanego przez wielkiego Boga dla wszystkich bez różnicy? Lekkim krokiem przechodząc mimo stróżów i kucharek, uśmiechała się przyjaźnie i mówiła: „dzień dobry“, albo „dopomóż Boże.“ Byłato może z jej strony nieprzyzwoitość przemawiać tak znagła do nieznanych ludzi, nikt wszakże nie uraził się i nie zadziwił. Przeciwnie, zagabnięci spoglądali na nią z wzajemnym uśmiechem, a kilka razy o uszy jej obiła się odpowiedź: „dzień dobry, śliczna panienko.“
Mała gromadka przebyła w ten sposób całą długość miasta, i znalazła się na ulicy szerokiej, widnej, niebrukowanej, ze szlakami puszystej mura-