Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/506

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy zamiast chodników po obu bokach. W oddalonej perspektywie ulicy tej ukazywał się łan zielonego pola, i długa alea balsamicznych topoli, wiodaca ku białym, zamiejskim willom; z obu stron z gęstej zieleni ogrodów wyglądały drewniane dworki, poprzedzielane obszernemi dziedzińcami, otoczone płotami lub sztachetami, z za których zwieszały się bogate w zieleń i kwiecie gałęzie grusz, śliw i jabłoni. Powietrze było tu już czyste i przepełnione woniami, tak prawie jak wiejskie; nigdzie najmniejszego śladu miejskiej kurzawy i wyziewów. Skromne ganeczki dworków owite powojem lub wsparte na cienkich, pobielanych słupkach, pływały w powodzi słonecznej; z ogrodów wylatywały srebrne śmiechy wcześnie kędyś zbudzonych dzieci, a tu i owdzie, konał w gęstwinie dogorywający w poranku śpiew słowika.
Monilka biegła raczej niż szła po szlaku murawy rozciągniętym u podnóża płotów; nie czując pod stopami kamieni, do których przywykła, myślała, że unosi się nad ziemią. Biedne to dziecię wyhodowane śród kurzawy i ciasnoty miejskiej, a noszące w sobie przedświt miłości dla świeżej, pięknej, niczem nie skrępowanej natury, nie posiadało się z radości. Poranna cisza panująca w tym zakątku, kołysała ją rozkoszniej, niżby to czynić mogła złota kolebka o której marzył pan Walery. Kwitnące i napełnione świergocącem ptastwem ogrody, błękitne,