Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/509

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śliwy, z twarzą białą jak lilja, podniesioną ku niebu i zalaną łzami. — Co ci jest? najdroższa — zawołał chwytając ją za ręce i podnosząc z ziemi.
— O mój drogi, jakam ja szczęśliwa, jak ty mię kochasz, jakiś ty dobry! — szepnęło dziewczę, i zmęczoną wzruszeniami głowę pochyliło na pierś narzeczonego. Pochyliła głowę, ale oszklone oczy podniosła ku jego twarzy. On patrzył na nią długo, ramieniem otaczając gibką jej kibić... po chwili usta jego gorącemi pocałunkami okrywały czoło, oczy i jedwabiste włosy dziewczyny. Nie byłże on już mężem jej w obec Boga i własnego sumienia? i czyliż w owej chwili nie patrzyły na nich, nieskażone niebo poranku i rój ptastwa trzepoczący w gałęziach, i stary ojciec stojący w bramie ogródka ze łzami radości w spracowanych oczach?
W godzinę potem Kazimierz i pan Walery siedzieli już w wielkiej sali, i schyleni nad stolikami pilnie oddawali się pracy. W biurze wszystko szło dnia tego zwyczajnym porządkiem; pisano, przepisywano, rachowano, w przestankach rzadkich rozmawiano wesoło choć półgłosem. Inaczej wszakże działo się w sali sądowej, tem sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, w którem rozstrzygały się sprawy mnóstwa ludzi, i losy całego tłumu pracujących w innych salach urzędników. Tam, przy długim stole okrytym zielonem suknem, na fotelu z wysoką pąsową poręczą, siedział prezes, po obu