Przejdź do zawartości

Nędznicy/Część piąta/Księga piąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA PIĄTA.
WNUK I DZIADEK.
I.
W którym znowu widzimy drzewo obite blachą.

W kilka dni po wypadkach, któreśmy opowiedzieli, imćpan Boulatruelle doznał wielkiego wzruszenia.
Imćpan Boulatruelle jest dróżnikiem, którego już widzieliście w ciemnych częściach tej książki.
Boulatruelle, jak sobie może przypominacie, zajmował się różnemi, wątpliwej natury rzeczami. Tłukł kamienie i niepokoił podróżnych na gościńcu. Dróżnik i złodziej marzył o skarbach, zakopanych w lesie Montfermeil. Spodziewał się, że pewnego dnia znajdzie pieniądze w ziemi u stóp jakiego drzewa, a tymczasem chętnie szukał ich w kieszeniach przechodniów.
Jednakże teraz był roztropniejszy. Wydobył się z nielada kłopotu. Jak wiadomo, zabrano go w ciupie Jondretta wraz z innemi zbójcami. I wada na coś się przyda; opilstwo go ocaliło. Nie można było wyjaśnić czy był tam jako złodziej, czy też jako okradziony. Dla braku dowodów winy, po stwierdzeniu, że owego wieczora był zupełnie pijany, wypuszczono go na wolność. Wymknął się tedy z miasta i powrócił do swej szosy między Gagny i Lagny, którą znowu naprawiał pod nadzorem administracyjnym, tym razem ze spuszczoną głową, wielce zamyślony, nieco oziębły dla kradzieży, która o mało go nie zgubiła, ale za to daleko czulszy dla wina, które go ocaliło.
Co do mocnego wzruszenia, którego doznał wkrótce po powrocie pod swoją strzechę, oto jego przyczyna: Jednego poranku Boulatruelle, idąc, według zwyczaju, do roboty, a może i na zasadzkę, nieco przed wschodem słońca, zobaczył między drzewami człowieka, którego widział tylko plecy, ale pomimo porannego zmroku, zdawało mu się, że zna tę postać. Chociaż pijak, Boulatruelle miał dobrą pamięć, nieodzowną broń odporną dla każdego, który żyje w pewnem nieporozumieniu z porządkiem społecznym.
— Gdzie u djabła widziałem coś na kształt tego człowieka? — zapytywał siebie.
Ale mógł tylko to jedno odpowiedzieć, że widział kiedyś podobnego człowieka.
Zresztą Boulatruelle, nie mogąc sprawdzić tożsamości osoby, porównywał i obliczał. Człowiek ten nie był z tych okolic. Widocznie skądinąd przybywał. Oczywiście pieszo. O tej godzinie żaden powóz publiczny nie przejeżdża do Montfermeil. Szedł więc noc całą. Skąd? Z niedaleka, bo nie miał ani tłomoczka. ani zawiniątka. Niewątpliwie z Paryża. Dlaczego wszedł do lasu? co robił w nim o tej godzinie?
Boulatruelle wspomniał o skarbie. Szperając nieustannie w pamięci, przypomniał sobie, że przed kilku laty obudził w nim podejrzenie podobne jeden człowiek, który w istocie mógł być tym samym człowiekiem.
Tak rozmyślając mimowolnie pochylił głowę, co jest naturalnem, ale nie bardzo zręcznem. Gdy podniósł oczy, nic już nie widział. Człowiek zniknął w lesie i w zmroku.
— Do pioruna — rzekł Boulatruelle — muszę go znaleść. Dowiem się z jakiej jest parafji. Ten włóczęga Szarego Matusa nie bez kozery tu zachodzi. Muszę poznać tajemnicę mojego lasu.
Wziął motykę bardzo ostrą.
— Jest — mruknął — czem pogrzebać w ziemi i w człowieku.
I tak mówiąc sunął krok spory w kierunku, gdzie widział człowieka i zapuścił się w zarośla.
Gdy uszedł ze sto kroków, słońce wschodzące dopomagało mu w poszukiwaniu. Wyciśnięte na piasku stopy, tu i owdzie zdeptana trawa, złamane krzaki, młode gałązki ugięte i prostujące się z wdzięczną powolnością niby ramiona pięknej kobiety, która przeciąga się budząc, wskazywały mu tropy. Szedł tak czas pewien, aż w końcu stracił ślad wszelki. Czas upływał. Zapuścił się dalej w las i dostał na małe wzgórze. Ranny strzelec, który zdaleka przechodził lasem, gwizdając piosnkę nasunął mu myśl wdrapania się na drzewo. Chociaż stary, był zwinny. Stał przy drodze stary buk wysoki, godny Filisa i Boulatruella. Boulatruelle wdarł się na buk jak mógł najwyżej.
Pomysł był dobry. Rozpatrując się w puszczy nagle spostrzegł człowieka w stronie, gdzie las jest najgęstszy.
Ale zaledwie zobaczył zaraz zgubił go z oczów.
Człowiek wszedł albo raczej wsunął się na łączkę dość odległą i zasłonioną wysokiemi drzewami, ale Boulatruelle znał las doskonale i zauważył przy kupie kamieni młyńskich chory kasztan, opasany blachą przybitą do kory. Tę łączkę niegdyś nazywano łąką Blaru. Stos kamieni, leżący nie wiedzieć w jakim celu od lat trzydziestu, może tam jest dotychczas. Nic nie jest równie długotrwałe jak stos kamieni, chyba ogrodzenie z desek. Jest to tymczasowe. Najważniejszy powód żeby długo trwało!
Boulatruelle uradowany, raczej zeskoczył z drzewa niż się zsunął. Wynalazł legowisko, chodziło tylko o złowienie zwierza. Prawdopodobnie był tam sławny ów skarb wymarzony.
Nie łatwa była sprawa dostać się na łączkę. Wydeptanemi ścieżkami, wijącemi się w różne gzygzaki, doszedłby za dobry kwadrans; ale przedzierając się przez zarosłe, nadzwyczajnie w tej stronie lasu gęste i cierniste, potrzebował więcej niż pół godziny. Boulatruelle zbłądził, że tego nie zrozumiał. Wierzył w linję prostą; szacowne złudzenie optyczne, które gubi wielu ludzi. Zarośla, chociaż gęste, wydały mu się dobrą drogą.
Boulatruelle, przywykły chodzić krętemi drogami, tym razem zbłądził idąc prosto.
Rzucił się odważnie w gęstwinę krzaków.
Przedzierał się przez ostrokrzewy, tarniny, pokrzywy, dzikie róże, ostre i kolczaste ciernie. Podrapał się okrutnie.
Doszedłszy do wyrwy, natrafił na wodę, którą musiał przebyć.
Nakoniec po czterdziestu minutach doszedł do łączki Blaru, spocony, zmoczony, zadyszany, odrapany i srogi.
Nikogo na łączce.
Boulatruelle pobiegł do kupy kamieni. Leżały w swojem miejscu, nikt ich nie ruszył.
Co do człowieka, ten zniknął w lesie. Wymknął się. Gdzie? w którą stronę? jaką gęstwiną? Niepodobna odgadnąć.
Najboleśniejsze było to, że za stosem kamieni, naprzeciw drzewa, opasanego blachą cynkową, Boulatruelle zobaczył świeżo poruszoną ziemię, motykę zapomnianą lub porzuconą i dół.
Dół był pusty.
— Złodzieju! — krzyknął Boulatruelle, podnosząc obydwie pięście w górę.






II.
Marjusz, wyszedłszy z jednej wojny domowej,
gotuje się do drugiej.

Przez długi czas Marjusz ani był żywy ani umarły. Kilka tygodni miał gorączkę z maligną i niebezpieczne symptomata mózgowe, nietyle od ran na głowie, ile od gwałtownych wstrząśnień.
Po całych nocach powtarzał imię Cozetty z posępną wielomównością gorączki i ponurą uporczywością konania. Głębokość niektórych ran była niebezpieczną, ropienie się ich mogło przy pewnych wpływach powietrza, zabić chorego; za każdą zmianą atmosfery, przy lada burzy lekarz był niespokojny. Nadewszystko niech chory nie doznaje żadnego wzruszenia, powtarzał. Bandażowania były zawikłane i trudne, bo wówczas jeszcze nie znano, sposobu przykładania plastrem bandaży i płócien, Nicoleta podarła na szarpie prześcieradło, „ogromne jak sufit“, mówiła. Nie bez trudności obmywania chlorynowe i saletran srebra zapobiegły gangrenie. Dopóki trwało niebezpieczeństwo, p. Gillenormand siedział jak obłąkany przy łożu Marjusza i jak on był ni żywy, ni umarły.
Codziennie a niekiedy dwa razy dziennie, jakiś jegomość z białemi włosami, bardzo porządnie ubrany, tak go opisywał odźwierny, przychodził dowiadywać się o rannego i składał grubą paczkę szarpi.
Nakoniec 7 września, w cztery miesiące od owej bolesnej nocy, w której przyniesiono do dziadka umierającego Marjusza, lekarz oświadczył, że odpowiada za jego życie. Rozpoczynało się — wyzdrowienie. Ale Marjusz musiał jeszcze dwa miesiące leżeć na podłużnem krześle, z powodu połamanego obojczyka. Zawsze bywa jakaś ostatnia rana, która nie chce się zabliźnić i ciągłych wymaga bandażowań, nudzących chorego.
Zresztą długa choroba i powolny powrót do zdrowia, zabezpieczyły go od poszukiwań władzy. We Francji żaden gniew, nawet publiczny, nie trwa dłużej nad pół roku. Zaburzenia, w obecnym stanie społeczeństwa, są tak dalece winą wszystkich, że władze czują potrzebę zamykać na nie oczy.
Dodajmy, że niedorzeczne rozporządzenie Gisqueta, oburzyło opinję publiczną i samego króla i to oburzenie osłaniało rannych; to też z wyjątkiem schwytanych na gorącym uczynku, sądy wojenne nikogo nie niepokoiły. Zostawiono więc Marjusza w pokoju.
Pan Gillenormand doświadczył wszelkich zmartwień, a potem wszelkich radości. Z wielką trudnością odwiedziono go od zamiaru przepędzenia nocy przy rannym; kazał postawić swoje wielkie krzesło przy łóżku Marjusza i żądał, by córka dawała najpiękniejsze płótno na szmatki i bandaże. Panna Gillenormand, jako osoba dojrzała i roztropna, znalazła sposób oszczędzać piękne płótna, wmawiając w ojca, że czyni zadość jego rozkazom. P. Gillenormand nie dał się przekonać, że na szarpie równie dobre jest grube płótno jak batyst, a lepsze stare niż nowe. Był obecnym wszystkim bandażowaniom, podczas których panna Gillenormand odchodziła wstydliwie do drugiego pokoju. Gdy odcinano nożyczkami martwe ciało, krzyczał: aj! aj! Wzruszający był widok, jak ten starzec drżącemi rękoma podawał rannemu filiżankę z ziółkami. Zarzucał pytaniami doktora, nie spostrzegając, że ciągle powtarzał to samo.
Owego dnia, w którym lekarz oświadczył, że niebezpieczeństwo już przeminęło, stary poczciwiec warjował z radości. Dał trzy luidory gratyfikacji odźwiernemu. Wieczorem, wróciwszy do swego pokoju, tańczył gawota trzaskając palcami jak kastanietą i śpiewał taką piosneczkę:

Ma Joasia na świat boski
Wśród rozkosznej przyszła wioski;
Wielbię jej spódniczki fałd
Krój i kształt.

Ty w niej mieszkasz Kupidynie,
I w dwóch źrenic jej głębinie
Mieścisz kołczan twoich strzał
Czar i szał.

Serce moje rozkochane
Więcej czci niż czystą Djanę
Mej Joasi wzrok i głos,
Gors i włos!

Potem ukląkł na krześle, i Baskijczyk, który go podglądał przez drzwi nie domknięte, ujrzał, że starzec się modli.
Po każdej zmianie na lepsze, coraz widoczniejszej, dziadek dziwaczył uszczęśliwiony. Z radości nie wiedział sam co robił. Bez żadnego powodu piął się na górę po schodach i zstępował na dół. Jednego poranku, sąsiadka, wcale zresztą ładna, zdumiła się, odbierając duży bukiet kwiatów; to p. Gillenormand jej posłał. Mąż zazdrosny zrobił scenę; p. Gillenormand chwytał w pół Nicoletę, chcąc ją posadzić na kolanach. Nazywał Marjusza panem baronem.
Co chwila zapytywał lekarza: Wszak prawda, że niebezpieczeństwa już niema? Patrzył na Marjusza oczyma babki. Pożerał go wzrokiem, gdy brał posiłek. Nie uznawał się już, uważał za nic: Marjusz był panem domu, starzec z radości wyrzekł się władzy ojcowskiej i stał się wnukiem swego wnuka.
W tej radości p. Gillenormand był najczcigodniejszem dziecięciem. Nie chcąc naprzykrzać się konwalescentowi, stawał w tyle i uśmiechał się do niego. Był zadowolony, wesoły, zachwycony, roskoszny, młody. Jego białe włosy dodawały miłego majestatu tej radości, rozlanej na jego twarzy. Gdy wdzięk łączy się ze zmarszczkami, budzi uwielbienie. Jest jakaś jutrzenka w tej uradowanej starości.
Marjusz tymczasem, pozwalając się bandażować i opatrywać, myślał o jednem tylko — o Cozecie.
Gdy gorączka i maligna go opuściły, nie wspominał już jej imienia i można było sądzić, że przestał o niej myśleć. Ale milczał właśnie dlatego, że duszę miał nią przepełnioną.
Nie wiedział, co się stało z Cozettą, cała sprawa przy ulicy Konopnej przesuwała się jak mgła w jego wspomnieniach; cienie prawie niewyraźne kołysały się jego umyśle: Eponina, Gavroche, Mabeuf, Thenardierowie, wszyscy przyjaciele posępnie zmięszani z dymem barykady; dziwne zjawienie się p. Fauchelevent pośrodku tej krwawej przygody, wydawało mu się zagadką w nawałnicy; nie pojmował dlaczego żyje, nie pojmował kto i jakim sposobem go ocalił, i nikt w domu nie wiedział; powiedziano mu tylko, że go przywieziono w nocy na ulicę Panien Kalwarji. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość ukazywały mu się zamglone; ale wśród tego mroku jeden punkt stał nieruchomy, jedna linja była wyraźna i dokładna, coś wykutego z granitu, jakieś postanowienie, wola: wynaleść Cozettę. Dla niego myśl o życiu jednoznaczną była z myślą o Cozecie; zawyrokował w swem sercu, że jednej bez drugiej nie przyjmie i niezachwianie postanowił żądać od każdego co go zmusi do życia, od dziadka, od losu, od piekieł, by mu wrócono Raj utracony.
Nie ukrywał przed sobą, że napotka przeszkody.
Zanotujmy tu jeden szczegół: wcale nie był podbity, a mało rozczulała go wszelka pieczołowitość dziadka. Najprzód nie zupełnie jej rozumiał; dalej w swych marzeniach chorobliwych, może jeszcze goryczkowych, niedowierzał wszelkim pieszczotom, jako rzeczy dziwnej i nowej, której celem jest go ujarzmić. Przyjmował też je zimno. Biedny dziadek napróżno wysilał swój stary uśmiech. Marjusz mówił sobie, że wszystko to dobre póki się nie odezwie, ale gdy wspomni o Cozecie, ujrzy inne zupełnie oblicze i odsłoni się rzeczywiste usposobienie dziadka. Wówczas stawał się opryskliwy: przypomniał sobie rozpytywania o stosunki familijne, porównywanie stanowisk w społeczeństwie, i wszelkie sarkazmy i szyderstwa z Fauchelevent, Coupelevent, z majątku, ubóstwa, nędzy, kamienia u szyi i smutnej przyszłości. Dziadek stawiał opór gwałtowny i odmawiał. Na samą tę myśl Marjusz zawczasu stawał się cierpki.
A przytem, w miarę jak odzyskiwał życie, wracały dawne urazy, otwierały się stare rany pamięci, wspominał przeszłość, pułkownik Pontmercy stawał między p. Gillenormand i nim, Marjuszem, i pomyślał sobie, że nic dobrego nie może się spodziewać po człowieku, który był tak niesprawiedliwy i nieużyty dla ojca. Wraz ze zdrowiem wracała cierpkość względem dziadka. Biedny starzec cierpiał i milczał.
Gillenormand, nie okazując tego, zauważył, że Marjusz, od chwili jak go przyniesiono do niego i jak odzyskał przytomność, ani razu nie nazwał go ojcem. Wprawdzie nie nazywał go także panem, ale pewnym zwrotem w mówieniu, zawsze unikał jednego i drugiego wyrazu.
Oczywiście zbliżało się przesilenie.
Jak prawie zawsze zdarza się w podobnych razach, Marjusz dla próby, wprzód nim stoczył bitwę, rozpoczął utarczki podjazdowe. Pewnego poranku zdarzyło się, że p. Gillenormand z powodu jednego dziennika, który mu wpadł w ręce, odezwał się dość lekko o konwencji i zakończył rojalistowskim wykrzyknikiem, mało uprzejmym dla Dantona, Saint-Justa i Robespierra. — Ludzie 93 r. byli olbrzymami — rzekł umyślnie Marjusz. Starzec umilkł i przez cały wieczór nie wyrzekł ani słowa.
Marjusz, który pamiętał od lat najmłodszych niezłomność charakteru dziadka, z głębokiem zdumieniem gniewu przyjął to milczenie, wniósł z niego, że walka będzie zacięta i w zakątkach swej myśli pomnożył przygotowania do boju.
Postanowił sobie, iż w razie odmowy, poszarpie bandaże, rozerwie obojczyk, rozjątrzy pozostałe rany i nie będzie przyjmował żadnego pokarmu. Jego twierdzą i bronią były rany. Mieć Cozettę lub umrzeć.
Czekał na przyjazną porę z podstępną cierpliwością chorych.
Chwila ta nadeszła.






III.
Marjusz atakuje.

Pewnego dnia, gdy ciotka porządkowała flaszeczki na marmurze komody, p. Gillenormand pochyliwszy się ku Marjuszowi, rzekł do niego tonem jak najczulszym:
— Wiesz co, kochany Marjuszu, na twojem miejscu jadłbym teraz więcej mięsa, niż ryby. Ryba smażona dobra jest w początkach przychodzenia do zdrowia, ale żeby chory jak się należy stanął na nogach, powinien jeść soczyste kotlety.
Marjusz, który prawie wszystkie siły już odzyskał, zebrał je, wyprostował się na siedzeniu, oparł zaciśnięte pięście na poduszkach, spojrzał w oczy dziadkowi, przybrał straszną minę i rzekł:
— To mi przypomina, że mam coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Że chcę się ożenić.
— Przewidziane — odpowiedział dziadek. I roześmiał się na całe gardło.
— Jak to, przewidziane?
— Powiadam ci, przewidziane. Będziesz miał swoją dzieweczkę.
Marjusz osłupiały, zgnębiony i olśniony, drżał cały.
P. Grillenormand mówił dalej:
— Tak jest, będziesz ją, miał, tę śliczną dzieweczkę. Przychodzi ona tu codziennie w postaci starego jegomości, dowiadywać się o twojem zdrowiu. Od czasu jak jesteś ranny, cały czas płacze tylko i skubie szarpie. Wywiadywałem się o niej. Mieszka przy ulicy Człowieka Zbrojnego pod siódmym numerem. Ah, więc znowu do tego wracamy. Chcesz jej? I owszem, będziesz ją miał. Bierz ją sobie. Ułożyłeś mały spisek i rzekłeś sobie: Powiem krótko i węzłowato temu dziadkowi, tej mumji z czasów Rejencji i Dyrektorjatu, staremu Adonisowi, Dorantowi, który stał się Gerontem; i on miewał swoje miłostki, swoje gryzetki i swoje Cozetki; i on biegał za dziewczętami na skrzydłach miłości i zajadał chleb wiosenny i musi sobie to przypomnieć. Zobaczymy. Walka. Oho! Ostro bierzesz się do rzeczy. To dobrze. Ja ci ofiaruję kotlety, a ty mi odpowiadasz: Za pozwoleniem, chcę się ożenić. A to mi przejście! Ah, ah, liczyłeś na sprzeczkę! Więc nie wiedziałeś, że jestem stary tchórz. Co na to powiesz? Dąsasz się. Nie spodziewałeś się, że twój dziadek jest głupszy od ciebie i nie wiesz teraz co mówić, panie adwokacie. Hę! to zabawne. A więc tem ci gorzej, złość się. Zrobię, co zechcesz, na złość tobie, niedołęgo! Posłuchaj, zasięgnąłem wiadomości, bo i ja jestem chytry: jest zachwycająca, jest cnotliwa; co gadano o ułanie to bajka; naskubała furę szarpi, prawdziwy klejnot; ubóstwia cię; gdybyś umarł, pogrzebanoby nas troje: jej trumna towarzyszyłaby mojej. Kiedyś miał się lepiej przyszło mi do głowy posadzić ci ją na poduszkach, ale tylko w romansach tak obcesowo rzucają w objęcia pięknym ranionym ich kochanki. W życiu rzeczywistem tak się nie robi. Coby na to powiedziała ciotka? Cały prawie czas byłeś nagiuteńki, mój poczciwcze. Zapytaj Nicolety, która cię nie opuszczała ani minuty, czy podobna było wprowadzić tu kobietę. A przytem, coby powiedział doktór? Ładna dziewczyna nie uśmierza gorączki. Nakoniec, stało się, nie mówmy już o tem, rzecz skończona i ułożona, bierz ją sobie. Takie jest moje okrucieństwo. Wiedziałem, że mię nie kochasz, więc rzekłem sobie: Co u licha zrobić, by mię to bydlę kochało? Aha, mam pod ręką Cozettę, dam mu ją, musi w tedy kochać mię trochę, lub powiedzieć, dla czego nie kocha. A! myślałeś, że stary będzie się rzucał, złościł, krzyczał: nie pozwolę! i podniesie kij na tę jutrzenkę. Bynajmniej. Cozetta i owszem. Miłość i owszem; niczego więcej nie żądam. Mój panie, racz się ożenić. Bądź szczęśliwy, mój drogi chłopcze.
To powiedziawszy, starzec zaszlochał. Wziął głowę Marjusza, przycisnął ją rękoma do starej piersi, i obydwaj płakali. Jest to jedna z form najwyższego szczęścia.
— Mój ojcze! — zawołał Marjusz.
— Ah! więc mię kochasz — rzekł starzec.
Nastała niewysłowiona chwila. Dusiło ich łkanie i mówić nie mogli.
Nakoniec starzec wybełkotał:
— No, przecież powiedział mi: Mój ojcze.
Marjusz wydobył głowę z objęć dziadka i rzekł z cicha:
— Mój ojcze, teraz jestem zdrów, więc zdaje mi się, że mógłbym ją widzieć.
— I to przewidziane, zobaczysz ją jutro.
— Mój ojcze!
— Co?
— Dlaczego nie dziś?
— Zgoda, dziś. Niech będzie dziś. Powiedziałeś mi trzy razy „mój ojcze“ to warto, byś ją dziś widział. Zajmę się i postaram, by ci ją przyprowadzono. Przewidziane, powiadam ci. To nawet było ułożone wierszem. Takie jest rozwiązanie, którego zabili ci zbrodni... sielanka Andrzeja Chenier.
P. Gillenormand zdawał się widzieć lekkie zmarszczenie brwi Marjusza, który w rzeczy samej nie słyszał, pogrążony w zachwyceniu i więcej zajęty Cozettą, niż Andrzejem Chenier.
P. Gillenormand, schwytany za gardło własnym frazesem, nie mógł dokończyć go, ani cofnąć, i gdy córka poprawiała poduszki pod Marjuszem, wzburzony tylu wzruszeniami, spiesznie wybiegł z sypialnego pokoju, zatrzasnął drzwi za sobą i czerwony, zapieniony, z wyszłemi na wierzch oczyma, wpadł na poczciwego Baskijczyka, który czyścił buty w przedpokoju. Porwał Baskijczyka za kołnierz i krzyknął mu w uszy z wściekłością.
— Do stu tysięcy fur beczek djabłów, te rozbójniki go zamordowali!
— Kogo, panie?
— Andrzeja Chenier!
— A tak, panie — odpowiedział przestraszony Baskijczyk.






IV.
Panna Gillenormand w końcu nie uważa za złe, że
p. Fauchelevent wszedł z czemś pod pachą.

Cozetta i Marjusz zobaczyli się znowu.
Spotkania tego nie będziemy opisywać. Są, rzeczy, których odmalować niepodobna; do ich liczby należy słońce.
Cała rodzina, nie wyłączając Baskijczyka i Nicolety, zebrała się w pokoju Marjusza, w chwili gdy weszła Cozetta.
Ukazała się na progu; zdawało się, że ją otaczały promienie.
Właśnie w tej chwili dziadek miał utrzyć noc, ale zatrzymał się i spojrzał na Cozettę przez chustkę, trzymaną przy nosie.
— Czarująca! — zawołał.
Potem utarł nos głośno.
Cozetta była upojona, zachwycona, przestraszona, w niebiosach. Ją także przerażało szczęście. Wyszeptała kilka słów niezrozumiałych, to blada, to zarumieniona, chciałaby rzucić się w objęcia Marjusza i nie śmiała. Wstydziła się, że kocha wobec tylu ludzi. Nie mamy litości dla szczęśliwych kochanków; zostajemy przy nich, gdy radziby pozostać sami. A jednak wcale nas nie potrzebują.
Za Cozettą wszedł mężczyzna z białemi włosami, poważny choć uśmiechnięty jakimś bolesnym uśmiechem. Był to „pan Fauchelevent“, był to Jan Valjean.
Był bardzo porządnie ubrany, jak mówił odźwierny, cały czarno, w białej chustce na szyi.
W tym przyzwoitym mieszczaninie, prawdopodobnie notarjuszu, odźwierny nigdyby nie poznał przerażającego tragarza trupów, który ukazał się u bramy w nocy 7 czerwca, obdarty, zabłocony, szkaradny, dziki, z twarzą zbroczoną krwią i błotem, niosąc na ręku omdlałego Marjusza; wszelako węch stróża się ocknął. Gdy p. Fauchelevent wszedł z Cozettą, odźwierny szepnął do ucha swej żonie: Nie wiem dlaczego, ale mi się zdaje, że już kiedyś tę twarz widziałem.
W pokoju Marjusza p. Fauchelevent zatrzymał się jakby na stronie, niedaleko drzwi. Miał pod pachą pakiet dość podobny do książki in octavo, obwinięty papierem. Papier był zielonawy, jakby spleśniały.
— Czy ten jegomość zawsze nosi książki pod pachą? — zapytała pocichu Nicoletę panna Gillenormand, która nie lubiła książek.
— Ba — odpowiedział tym samym tonem p. Gillenormand, który ją usłyszał; to jakiś uczony, albo to jego wina? P. Boulard, mój znajomy, także nigdy nie wychodził bez książki i zawsze nosił przy sercu jaki antyk.
I skłoniwszy się, rzekł głośno:
— Panie Tranchelevent...
Ojciec Gillenormand nie przekręcał umyślnie, ale nie zwracanie uwagi na nazwiska osób należało u niego do zwyczajów arystokratycznych.
— Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosić pana o rękę panny, dla mojego wnuka, pana barona Marjusza Pontmercy.
Pan Tranchelevent ukłonił się.
— Rzecz skończona — rzekł dziadek.
I obracając się do Marjusza i Cozetty, wyciągnął ku nim ręce jakby błogosławiąc i zawołał:
— Możecie teraz się ubóstwiać.
Nie czekali na powtórzenie pozwolenia. Rozpoczął się szczebiot. Mówili do siebie po cichu, Marjusz wsparty na krześle, Cozetta stojąc przy nim. — O mój Boże! — szepnęła Cozetta — znowu pana oglądam! To ty — to pan. Żeby też iść bić się! Po co? To okropne. Przez cztery miesiące byłam jak nieżywa. Ach, co za złośliwość iść na bitwę! Co panu zawiniłam? Przebaczam, ale niech to będzie raz ostatni. Przed chwilą, gdy nam powiedziano żebyśmy przyszli, myślałam, że umrę, ale z radości. Byłam tak smutna! Nie miałam nawet czasu się ubrać, muszę strasznie wyglądać. Co twoi krewni powiedzą, że mam tak pognieciony kołnierzyk! Ale mówże pan! Milczysz i ja sama tylko mówię. Mieszkamy ciągle przy ulicy Człowieka Zbrojnego. Musiałeś mieć ramię strasznie pokaleczone. Powiedziano mi, że można było rękę włożyć w ranę. Podobno odcinano ciało nożyczkami. Okropność. Wypłakałam oczy. Dziwna, że można tyle cierpieć. Pański dziadek ma bardzo miłą fizjonomję. Nie poruszaj się pan, nie opieraj się tak łokciem, urazisz się. O jakże jestem szczęśliwa! Więc już skończyły się cierpienia? Oszaleję, doprawdy. Miałam tyle rzeczy do powiedzenia, a teraz zapomniałam. Czy zawsze mnie pan kochasz? Mieszkamy przy ulicy Człowieka Zbrojnego. Nie ma tam ogrodu. Cały czas skubię szarpie; patrz pan, to twoja wina, mam odciski na palcach. — Aniele! rzekł Marjusz.
Aniele, jedyny w języku miłości wyraz, który nigdy się nie zużyje. Żaden inny nie ostałby się, tak niemiłosiernie nadużywają ich kochankowie.
Potem przez wzgląd na obecnych, przerwali rozmowę. Nie rzekli już ani słowa i tylko ściskali się za ręce.
P. Gillenormand obrócił się do wszystkich, którzy byli w pokoju i zawołał:
— Rozmawiajcie głośno, krzyczcie, hałasujcie u djabła! niech dzieci szczebioczą sobie swobodnie.
I zbliżywszy się do Marjusza i Cozetty, rzekł do nich pocichu:
— Mówcie sobie ty; nie żenujcie się wcale.
Ciotka Gillenormand z osłupieniem patrzyła na to wtargnięcie światła w jej stare zacisze. Osłupienie to jednak nie miało nic nieprzyjaznego; nie było to bynajmniej zgorszone i zazdrosne spojrzenie sowy na dwoje turkawek, tylko bezmyślne oko biednego pięćdziesięcioletniego niewiniątka: życie chybione, patrzące na tryumf miłości.
— Panno Gillenormand starsza — rzekł do niej ojciec — a co, wszak mówiłem, że cię to spotka.
I po chwili milczenia dodał:
— Teraz patrz na szczęście drugich.
Potem obrócił się do Cozetty.
— Jaka ładna! jaka ładna. Istny obraz Grenza. I będziesz to miał dla siebie samego tylko, wisusie! A mały hultaju, szczęśliwieś się mi wykręcił, bo gdybym był o jakie piętnaście lat młodszy, bilibyśmy się o nią na szpady. Zakochałem się w tobie, moja panno. Rzecz prosta. To twoje prawo. Ach! jakże śliczne mieć będziem wesele! Należym do parafii Św. Dyonizego Najświętszego Sakramentu, ale za dyspensą dostaniemy ślub u Św. Pawła. Kościół ładniejszy, zbudowany przez Jezuitów. Ma minę zalotną. Stoi naprzeciw fontanny kardynała Birague. Arcydzieło jezuickiej architektury jest w Namur. Możecie tam pojechać, jak się pobierzecie. Warto fatygi. Zupełnie podzielam przekonanie panienki; i ja myślę, że dziewczęta powinny wychodzić za mąż, bo są na to stworzone. Jest pewna święta Katarzyna, którą radbym widzieć zawsze z rozpuszczonemi włosami. Pozostać panną rzecz piękna, ale zimna. Biblja powiada: Rozmnażajcie się. By ubawić lud, potrzebna jest Joanna d’Arc, ale by go utworzyć, na to przyda się matka Gigogne. A więc, wychodźcie za mąż, moje piękne. Dalibóg, nie wiem po co zostawać panną? Wiem, że jest osobna kaplica w kościele i że się cisną do bractwa Najśw. Panny, ale do djabła, ładny mąż, zuch chłopiec, a po roku tłusty dziedziak jasnowłosy, który ci ostro ssie piersi, ma fałdy tłuszczu na udach i chwyta cię za łono różanemi rączęty, śmiejąc się jak jutrzenka, to ci więcej warto, jak nieść gromnicę na nieszporach i śpiewać Turris eburnea.
Dziadek wykręcił pirueta na dziewięćdziesięcioletnich piętach i zadeklamował te wiersze:

Tak więc, marzeniom swoim broniąc już płomienieć,
Alcyppie, w krótkim czasie myślisz się ożenić.

— Ale!
— Co, ojcze?
— Czy miałeś serdecznego przyjaciela?
— Miałem, Courfeyraca.
— Co się z nim stało?
— Poległ.
— To dobrze.
Usiadł przy Marjuszu, posadził Cozettę i wziął ich cztery ręce w swe stare pomarszczone dłonie:
— Zachwycająca jest i wytworna, ta mała. Cozetta jest arcydziełem. Mała panienka, a wielka dama. Szkoda, że będzie tylko baronową, urodziła się na margrabinę. Co za rzęsy! Moje dziatki, wbijcie to sobie w głowę, że nic lepszego nad miłość. Kochajcie się. Bądźcie głupiemi. Miłość to głupstwo ludzi, a rozum Boga. Ubóstwiajcie się. Tylko, dodał nagle zachmurzony, co za nieszczęście! Przyszło mi na myśl, że połowa tego, co posiadam, jest dożywocie, dopóki żyć będę jakoś to pójdzie, ale po mojej śmierci, po jakich dwudziestu latach, biedne dzieci, nie zostanie się wam ani szeląga? Twoje piękne ręce, pani baronowo, będą musiały klepać biedę.
Tu odezwał się głos poważny i spokojny:
— Panna Eufrazja Fauchelevent ma sześćset tysięcy franków posagu.
Był to głos Jana Valjean.
Dotychczas nie wyrzekł ani słowa; wszyscy zapomnieli prawie, że stał nieruchomy w tyle za tymi szczęśliwymi ludźmi.
— Jaka panna Eufrazja? — zapytał zdumiony dziadek.
— To ja — odpowiedziała Cozetta.
— Sześćset tysięcy franków! — powtórzył p. Gillenormand.
— Bez czternastu lub piętnastu tysięcy franków — dodał Jan Valjean.
I położył na stole pakiet, który ciotka Gillenormand wzięła za książkę.
Jan Valjean sam rozwinął pakiet; była to paczka biletów bankowych. Rozwiązano ją i przeliczono bilety. Było pięćset biletów tysiącfrankowych i sto sześćdziesiąt ośm pięćsetfrankowych. Razem pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków.
— A to śliczna książka — rzekł p. Gillenormand.
— Pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków! — szepnęła ciotka.
— To się dobrze nadarza, nie prawdaż panno Gillenormand starsza? — mówił dziadek. Ten djabeł Marjusz wykręcił z gniazda miljonową gryzetkę na jakiemś drzewie marzeń. I ufaj tu miłostkom młodych ludzi! Studenci znajdują kochanki z sześciuset tysiącami franków! Cherubin lepiej pracuje od Rotszylda.
— Pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków! — powtórzyła półgłosem panna Gillenormand. Pięćset ośmdziesiąt cztery! to jakby sześćset tysięcy.
Tymczasem Marjusz i Cozetta wpatrywali się w siebie i prawie nie zwrócili uwagi na ten szczegół.






V.
Bezpieczniej chować pieniądze w lesie,
niż u notariusza.

Nie potrzebujemy zdaje się szczegółowo objaśniać, że po sprawie Champmathieu, Jan Valjean mógł podczas kilkodniowej ucieczki wpaść do Paryża, wcześnie podnieść u Lafitta swoje pieniądze, złożone pod nazwiskiem p. Madeleine, mera w M. — nad M. — i że obawiając się powtórnego ujęcia, które też wkrótce nastąpiło, zakopał te pieniądze w lesie Montfermeil, w miejscu, zwanem łączką Blaru. Suma sześćset trzydzieści tysięcy franków, w biletach bankowych, mało zajmowała miejsca i można ją było zamknąć w pudełeczku; ale żeby uchronić pieniądze od wilgoci, włożył je do dębowego kuferka, napełnionego wiórami z kasztanowego drzewa. Do tego kuferka włożył także inny skarb, świeczniki biskupa. Przypominamy, że zabrał je uciekając z M. nad M. Ów człowiek, którego pewnego wieczora widział poraz pierwszy Boulatruelle, był to Jan Valjean. Później, ile razy Jan Valjean potrzebował pieniędzy, chodził po nie na łączkę Blaru. Ztąd częste nieobecności, o których była mowa. Miał motykę schowaną w krzakach, w skrytce sobie tylko wiadomej. Gdy Marjusz przychodził do zdrowia, sądząc, że zbliża się godzina, gdy pieniądze mogą się przydać, poszedł po nie do lasu, i właśnie jego to zobaczył Boulatruelle; tym razem jednak nie wieczorem, lecz z rana. Boulatruelle odziedziczył motykę.
Rzeczywista suma wynosiła pięćset osiemdziesiąt cztery tysiące pięćset franków. Jan Valjean zachował pięćset franków dla siebie. — Zobaczymy później — pomyślał.
Różnicę między tą sumą i sześćset trzydziestoma tysiącami franków, podniesionemi u Lafitta, stanowił wydatek dziesięcioletni od 1823 do 1833 roku. Pięć lat pobytu w klasztorze kosztowały tylko pięć tysięcy franków.
Jan Valjean postawił na kominku dwa świeczniki srebrne, a blask ich wielce zdumiewał starą Toussaint.
Zresztą Jan Valjean wiedział, że się oswobodził od Javerta. Opowiadano mu i sam to sprawdził w Monitorze, który ogłosił, że inspektor policji, nazwiskiem Javert, znaleziony został pod galarami praczek między mostem Zamiany i mostem Nowym, i że pismo zostawione przez tego człowieka, zresztą nieskazitelnego i bardzo cenionego przez zwierzchników, wprowadzało na domysł, że w przystępie pomieszania zmysłów odebrał sobie życie.
— W istocie — pomyślał Jan Valjean — kiedy puścił mię na wolność, mając w ręku, musiał chyba zwarjować.






VI.
Dwaj starcy każdy po swojemu robią co mogą, by
Cozetta była szczęśliwą.

Przygotowano wszystko do wesela. Lekarz oświadczył, że może odbyć się w lutym. Było to w grudniu. Kilka rozkosznych tygodni doskonałego szczęścia prędko upłynęły.
Dziadek nie należał do najmniej szczęśliwych. Po całych kwadransach wpatrywał się w Cozettę.
— Przedziwnie piękna! — wołał. Ma postać tak łagodną i dobrą! Dalibóg, nic czarowniejszego nie widziałem w życiu. Później będzie to miało cnoty z fijołkowym zapachem. Prawdziwa gracja, na honor! Z takiem stworzeniem musisz żyć uczciwie. Marjuszu, drogi chłopcze, jesteś baronem, jesteś bogatym, nie adwokatuj, błagam cię.
Cozetta i Marjusz nagle przeszli z grobu do raju. Przejście było tak niespodziane, że odurzyłoby ich, gdyby nie olśniło.
— Czy rozumiesz w tem choć cokolwiek? — pytał Marjusz Cozetty.
— Nie — odpowiedziała Cozetta — ale zdaje mi się, że Pan Bóg na nas patrzy.
Jan Valjean zrobił, utorował, pogodził i ułatwił wszystko. Przyśpieszał szczęście Cozetty tak skwapliwie i pozornie z taką radością, jak sama Cozetta.
Będąc niegdyś merem, umiał rozwiązać zagadnienie bardzo delikatne, którego sam jeden posiadał tajemnicę: pochodzenia Cozetty. Powiedzieć nagą prawdę, kto wie? możeby to przeszkodziło do związku. Wydobył Cozettę z tych wszystkich trudności. Wynalazł jej rodzinę z ludzi nieżyjących, pewny, że nikt o to upominać się nie będzie. Cozetta pozostała sama jedna z wygasłej rodziny, nie była jego córką, ale córką drugiego Fauchelevent. Dwaj bracia Fauchelevent byli ogrodnikami w klasztorze przy ulicy Pocztowej. Udano się do klasztoru; otrzymano jak najlepsze świadectwa; poczciwe zakonnice nie bardzo usposobione i nie ciekawe zagłębiać się w kwestye ojcowstwa, nie domyślając się podstępu, nigdy dobrze nie wiedziały, którego z dwóch Fauchelevent była córką mała Cozetta. Powiedziały więc co chciano i powiedziały chętnie. Spisano akt zeznania. Cozetta stała się w obliczu prawa panną Eufrazją Fauchelevent. Uznano ją sierotą po ojcu i matce. Jan Valjean urządził się w ten sposób, że pod nazwiskiem Fauchelevent uchodził za opiekuna Cozetty, której dodano drugiego opiekuna w panu Gillenormand.
Co do pięciuset osiemdziesięciu czterech tysięcy franków, był to zapis dla Cozetty, uczyniony przez osobę już nie żyjącą, która chciała pozostać nieznaną. Pierwotny zapis wynosił pięćset dziewięćdziesiąt cztery tysiące franków, ale dziesięć tysięcy wyłożono na edukacyę panny Eufrazji, z których pięć tysięcy zapłacono klasztorowi. Zapis ten, złożony na ręce trzeciej osoby, miał być oddany Cozecie, gdy dojdzie do pełnoletności lub wyjdzie za mąż.
Jak widzimy, historja ta była dość dobrze upozorowana, zwłaszcza poparta pół miljonem franków. Wprawdzie niektóre szczegóły były trochę dziwne, ale ich nie widziano. Jednemu z interesowanych zawiązała oczy miłość, drugim sześć kroć stotysięcy franków.
Cozetta dowiedziała się, że nie jest córką starego człowieka, którego dotychczas nazywała ojcem. Był to jej krewny; inny Fauchelevent był prawdziwym jej ojcem. W każdym innym czasie, dotknęłoby ją to boleśnie. Ale w tych godzinach niewysłowionego szczęścia, wiadomość była małą chmurką, odrobiną cienia, który radość jej wkrótce rozproszyła. Miała Marjusza. Ukazał się młodzieniec, stary poczciwiec zniknął: takie jest życie ludzkie.
A przytem od wielu lat Cozetta przywykła była widzieć dokoła siebie zagadki; każda istota, której wiek dziecięcy otaczała tajemnica, zawsze jest gotową do pewnych zrzeczeń.
Jednakże nie przestała nazywać Jana Valjean ojcem.
Cozetta, nie posiadająca się z radości, zachwycona była ojcem Gillenormand. To prawda, że ją obsypywał grzecznościami i podarunkami. Kiedy Jan Valjean starał się zapewnić jej przyzwoite i niezależne stanowisko w społeczeństwie, pan Gillenormand myślał o przedślubnem wianie. Najwięcej go bawiło okazywać się szczodrym. Dał Cozecie suknie z koronek belgijskich, którą miał w spadku po własnej babce. — Takie mody wracają — mawiał — stare rupiecie robią furorę, a młode kobiety za mojej starości ubierają się jak niegdyś stare w moim dziecinnym wieku.
Ogałacał stare szanowne komody, pokryte lakiem koromandelskim, z sutemi antabami, od lat dziesięciu nie otwierane. — Wyspowiadajmy te stare dziedziczki — mówił — zobaczmy, co mają w brzuchu. Otwierał z łoskotem głębokie szuflady, pełne strojów wszystkich swych żon, kochanek i babek. Pekiny, adamaszki, materje w szerokie pasy, mory malowane, chustki indyjskie haftowane złotem, mogące być pranemi, suknie grodeturowe, delfiny z jednej sztuki dobre na obydwie strony, koronki genueńskie i alansońskie, stare ozdoby złote, pudełka z kości słoniowej z mikroskopijnemi rzeźbami, wstążki i różne rupiecie — wszystko to dawał Cozecie. Cozetta zdumiona, rozkochana w Marjuszu i przejęta wdzięcznością dla pana Gillenormand, marzyła o szczęściu bez granic, obleczonem w atłasy i aksamity. Zdawało jej się, że serafiny podają jej wiano. Dusza jej ulatywała w błękity na skrzydłach z koronek brabanckich.
Upojeniu kochanków dorównywało zachwycenie dziadka. Na ulicy Panien Kalwarji grzmiała nieustannie huczna kapela radości.
Co rano dziadek ofiarował jaki nowy gałganek Cozecie. Dokoła niej świetnie roztaczały się przeróżne falbany.
Jednego dnia dołączył do wiana Cozetty pyszną suknię z mory ciemnego koloru.
Dziadek umiał z tych szmat wydobywać mądrość.
— Miłość rzecz dobra, ale trzeba coś dodać. Do szczęścia potrzebne są rzeczy nieużyteczne. Szczęście, rzecz nieodzowna, dodajcie mi do tego obficie zbytku. Pałac i jej serce. Jej serce i Luwr. Jej serce i stawy wersalskie. Dajcie mi pasterkę, ale niech będzie w dodatku księżniczką. Przyprowadźcie mi Filis, uwieńczoną bławatkami, ale dodajcie jej sto tysięcy rocznego dochodu. Otwórzcie mi sielankę z widokiem na marmurowe kolumny; zgadzam się na sielankę, ale chcę także czarów z marmuru i złota. Suche szczęście podobne jest do suchego chleba. Gryziesz je, ale się nim nie sycisz. Chcę rzeczy zbytkownych, nieużytecznych, dziwacznych, tego co jest niepotrzebne i na nic nieprzydatne. Przypominam sobie, żem widział w katedrze Straszburskiej zegar wysoki, jak dom trzy piętrowy, który wskazywał godziny, który raczył wskazywać godziny, ale nie zdawał się do tego przeznaczonym; bił dwunastą w południe lub w północ, bił południe, godzinę słońca, i północ, godzinę miłości, bił jaką chcecie godzinę, pokazywał księżyc i gwiazdy, ziemię i morze, ptaki i ryby, Apollina i Dyanę, i nieskończony litanię rzeczy dobywających się z ukrycia: i dwunastu Apostołów, i cesarza Karola V, i Eponinę i Sabina, i tłum złoconych człowieczków, którzy w dodatku wygrywali na trąbkach. Nie licząc zachwycających kurantów, które wydzwaniał co chwila, niewiadomo dla czego. Nędzny cyferblat nagi, wskazujący tylko godziny, czyż może się z tem porównać? Mnie zachwyca ogromny zegar straszburski i wolę go, niż kukułkę z Czarnego Lasu.
Pan Gillenormand szczególniej bredził z powodu wesela, w dityrambach jego przesuwały się bezładnie wszystkie wspomnienia ośmnastego wieku.
— Nie znacie sztuki wyprawiania uczt. Nie umiecie nawet zabawić się jeden dzień jak należy. Wasz wiek dziewiętnasty jest wątły jak suchotnik. Braknie mu nadużyć, nie zna bogactwa i szlachectwa. W każdej rzeczy ostrzyżony i ogolony. Wasza średnia klasa jest ckliwa, bez barwy, bez woni, bez kształtu. O czem marzą wasze mieszczanki, wychodząc za mąż... o ładnym świeżo obitym buduarze, o palisandrach i perkaliku. Z drogi! z drogi! Pan Liczykrupa zaślubia pannę Łapigrosz. Przepych i wspaniałość niezmierna. Przylepiono luidora do woskowej świecy. Taka ta epoka. Chciałbym uciec za dziesiątą granicę. Ach! już w roku 1787 przepowiedziałem, że wszystko stracone, gdym jednego dnia ujrzał księcia Bolian, księcia Leon, księcia Chaboz, księcia Monbason, margrabiego Soubise i wice-hrabiego Thouars, para Francji, jadących dryndulką do Longehams! Wydało to swoje owoce. W tym wieku robią interesa, grają na giełdzie, zarabiają pieniądze i kutwią. Pielęgnują i gładzą swoją powierzchowność, chodzą wykrygowani, wymyci, wymydleni, wyskrobani, wygoleni, wyczesani, wyszczotkowani, wytarci, wygładzeni, wylizani na zewnątrz, nieskazitelni, gładcy jak rzemyk, czyściutcy, grzeczniutcy, a współcześnie, na moją duszę! mają w głębi sumienia tyle śmieci, gnoju i fetoru, że odstraszyliby świniarkę, ucierającą nos palcami. Daję temu wiekowi takie godło: Ochędóstwo brudne.
— Marjuszu, nie gniewaj się i pozwól mi mówić; o ludzie nie powiem nic złego, owszem cenię wielce twój lud, ale nie miej mi za złe, że dam po uchu mieszczaństwu. Bo to, kto szczerze kocha, ten smaga do żywego. Otóż powiadam bez ogródki, że dziś żenią się wprawdzie, ale nie umieją się żenić. Dalibóg, bardzo żałuję pięknych dawnych obyczajów. Żałuję wszystkiego: wytworności, rycerskiego ducha, galanterji i grzeczności, wesołego przepychu, muzyki podczas wesela, wykwintnej na górze, hucznej na dole, tańców, wesołych twarzy za stołem, wyrafinowanych konceptów, piosneczek, ogni sztucznych, szczerych śmiechów, szalonej uciechy i kokard bufiastych. Żałuję podwiązki panny młodej. Podwiązka panny młodej jest krewniaczką przepaski Wenery. O co toczy się wojna trojańska? Dalibóg o podwiązkę Heleny. Dla czego się biją, dla czego boski Diomed rozbija łeb Merjoneja ogromnym kaskiem o dziesięciu kolcach, dla czego Achilles i Hektor dziobią się lancami? Bo Helena pozwoliła Parysowi wziąć swoją podwiązkę. Z podwiązki Cozetty Homer ułożyłby Iljadę. Wsadziłby do swego poematu mnie starego gadułę i nazwałby Nestorem. Moi przyjaciele, onego czasu, miłego czasu, żeniono się uczenie, spisywano porządny kontrakt, a potem objadano się należycie. Ledwie wyszedł Cujas, w net Gamache wchodził. Lecz do pioruna! żołądek jest miłe zwierzę i upomina się o swe prawa, i także chcę wyprawiać wesele. Wieczerzano wyśmienicie, miałeś przy sobie wygorsowaną sąsiadkę, z piersią nader umiarkowanie osłonioną! Jak szczerze się śmiano, jak weselono się w owym czasie! Młodość była bukietem, każdy młodzieniec kończył się gałązką bzu lub krzakiem róży; nawet wojownik stawał się pasterzem, a jeśli przypadkiem był kapitanem dragonów, znajdywał sposób nazywać się Florjanem. Każdy chciał być ładny. Odziewano się w hafty i purpury. Mieszczanin wyglądał jak kwiat, a markiz jak klejnot. Nie noszono strzemiączek ani butów. Każdy był wymuskany, wystrojony, skoczny, zalotny, milutki, a mimo to nosił szpadę u boku. I koliber ma dziób i szpony. Były to czasy Indji zalotnych. Jedną ze stron wieku była delikatność, drugą przepych, i na mą duszę! bawiono się wybornie. Dziś każdy jest poważny. Mieszczanin skąpy, mieszczanka świętoszka; wiek wasz doprawdy jest nieszczęśliwy. Wypędzono gracje jako nazbyt wygorsowane. Niestety! kryją się z pięknością jak z brzydotą. Od pewnego czasu wszyscy chodzą w spodniach, nawet tancerki; i skoczka winna być poważną; wasze Katony są doktrynerami. Każą mieć minę majestatyczną. Gniewają się jeśli wyjmiesz brodę z halsztuka. Ideał dwudziestoletniego malca, który się żeni, jest podobnym do pana Royer-Collard. A wiecie jaki jest koniec tej majestatyczności? że stajesz się małym. Dowiedzcie się, że wesołość nietylko jest wesołą, ale jest wielką. Co u djabła, bądźcie więc weseli! Kiedy się żenicie, to się żeńcie z gorączką, szałem, wrzawą i harmidrem szczęścia! Powaga w kościele, i owszem. Ale jak tylko po mszy, hejże hola! wir hulaszczy dokoła panny młodej. Wesele odbywać się ma po królewsku i po warjacku; korowód ślubny ciągnąć winien z katedry Rejmskiej do pagody Chanteloup. Nie cierpię nudnego wesela. Na Bachusa! żyjcie na Olympie, przynajmniej w tym dniu jednym. Bądźcie bogami. Ach! moglibyście być sylfami, igraszką, śmiechem wesołością, a jesteście tylko gamoniami! Przyjaciele, każdy pan młody powinien być księciem Aldobrondini. Korzystajcie z tej jednej chwili życia i ulećcie w empirejskie przestworza z łabędziami i orłami, choćbyście mieli nazajutrz upaść w żabią, błotnistą prozę mieszczańską. Nie skąpcie hymenu, nie obcinajcie mu przepychu, nie żałujcie dnia, w którym jaśniejecie radością. Wesele nie jest prozą życia małżeńskiego. O! gdybym układał według mej fantazji, dopiero byłoby pięknie! usłyszanoby muzykę na drzewach. Program mój taki: błękity niebios — uczta wspaniała. Sprosiłbym na uroczystość boginie polne, zwołałbym dryady i nereidy. Wesele Amfitryty, obłok różowy, nimfy pięknie utrefione i nagie, akademik podający wiersze bogini, wóz ciągniony przez potwory morskie,

Tryton dreptał na przodzie i dźwięki cudnemi
Czarował wszystkich, z konchy dobytemi!

Taki jest mój program uroczystości; jeśli nie dobry, to już chyba na niczem się nie znam!
Kiedy tak dziadek w wylaniu lirycznem sam był swoim słuchaczem; Cozetta i Marjusz upojeni wpatrywali się w siebie swobodnie.
Ciotka Gillenormand patrzyła na wszystko z niewzruszoną dobrodusznością. Od pięciu lub sześciu miesięcy doznawała trochę wzruszeń. Marjusz powrócił, Marjusz zakrwawiony, Marjusz przyniesiony z barykady, Marjusz umarły, Marjusz żyjący, Marjusz pogodzony z dziadkiem, Marjusz narzeczony, Marjusz żeniący się z biedactwem, Marjusz żeniący się z miljonową panną. Sześćset tysięcy franków były jej ostatniem wzruszeniem. Później wróciła do obojętności niewiniątka. Regularnie chodziła na mszę i nieszpory, odmawiała pacierze i koronki, szeptała w kącie pokoju Zdrowaśki. podczas gdy w drugim szeptano słówka miłosne i zdawało jej się, że Marjusz i Cozetta są cienie. Właściwie ona była cieniem.
Bywa pewien stan bezwładnego ascetyzmu, w którym dusza zobojętniała w ociężałości i odrętwieniu, obca wszystkiemu co nazwać by można sprawami życia, prócz trzęsienia ziemi i wielkich katastrof, nie doświadcza żadnych wrażeń ludzkich, ani przyjemnych ani przykrych. Taka nabożność, mawiał ojciec Gillenormand do córki, podobną jest do zakatarzenia. Nie czujesz nic w życiu, ani złej, ani dobrej woni.
Zresztą sześć kroć stotysięcy franków rozproszyły niepewność starej panny. Jej ojciec miał zwyczaj tak mało na nią zważać, że nawet nie zapytał jej, czy się zgadza na związek małżeński Marjusza. Według swej mody postąpił raptusowo, i niewolnik z despoty, miał jedyną myśl, zadowolić Marjusza. Co do ciotki, czy ciotka istniała, czy mogła mieć swoje zdanie, o tem ani pomyślał, i jakkolwiek owczego charakteru, obraziła się tem panna Gillenormand. Dotknięta do żywego, choć na pozór nieczuła, powiedziała sobie: Ojciec rozstrzygnął bezemnie kwestję małżeństwa; ja bez niego rozstrzygnę kwestję dziedzictwa. W istocie była bogata, a ojciec miał tylko dożywocie. W tej tedy kwestyi postanowiła zadecydować według swej woli. Prawdopodobnie, gdyby młoda para była biedną, zostawiłaby ją w ubóstwie. Tymci gorzej panie synowcze! Żenisz się z gołą, bądź hołyszem. Ale pół miljona Cozetty podobało się ciotce i zmieniło jej usposobienie względem dwojga kochanków. Należy się uszanowanie dla sześciukroć stu tysięcy franków i oczywiście nie mogła zrobić inaczej, jak zapisać swój majątek młodym ludziom, bo już go nie potrzebowali.
Ułożono, że państwo młodzi będą mieszkać u dziadka. Pan Gillenormand koniecznie chciał odstąpić im swój pokój, najpiękniejszy w całym domu. To mię odmłodzi — mówił. To dawny projekt. Zawsze miałem zamiar wyprawić wesele w moim pokoju. Umeblował swój pokój mnóstwem starych cacek figlarnych; kazał obić ściany niezwyczajną materją, którą miał w sztuce i sądził, że była Utrechtska, z tłem atłasowem, złotemi chwastami i aksamitnemi kwiatami. Z takiej samej materji — mówił — była kotara u łoża księżnej Anville w Roeheguyon. Na kominku postawił statuetkę z saskiej porcelany, osłaniającą rękawem brzuch obnażony.
Bibljoteka pana Gillenormand stała się kancelarią adwokata, której potrzebował Marjusz, bo jak sobie przypominacie, rada adwokacka wymagała, by obrońca miał osobną kancelarję.






VII.
Skutki marzeń zmieszane ze szczęściem.

Kochankowie widywali się codziennie. Cozetta przychodziła z panem Fauchelevent. — Rzecz niesłychana — mówiła panna Gillenormand — oblubienica przychodzi sama do mieszkania swego przyszłego i bez ceremonji każe mu się zalecać do siebie. Ale powolne przychodzenie do zdrowia Marjusza, potrzebę zmieniło w zwyczaj, a krzesła ulicy Panien Kalwarji wygodniejsze do rozmów sam na sam od plecionych stołków ulicy Człowieka Zbrojnego, zwyczaj ten zakorzeniły. Marjusz i pan Fauchelevent widywali się, lecz nie rozmawiali z sobą. Zdawałoby się, że się tak ułożyli. Każda panna potrzebuje mieć z sobą kogoś dla przyzwoitości. Cozetta nie mogła przyjść bez pana Fauchelevent. Dla Marjusza pan Fauchelevent był nieodzownym warunkiem Cozetty. Przyjmował go więc rad nie rad. W rozmowie ogólnej o polityce ze stanowiska polepszenia losu wszystkich klas, powiedzieli sobie nieco więcej, niż tak lub nie. Razu jednego w przedmiocie nauczania, które Marjusz chciał, by było bezpłatne i obowiązujące, przystępne ile możności dla wszystkich, dawane każdemu niby powietrze i słońce, słowem dla całego ludu bez wyjątku, zgadzali się w zdaniach i rozmawiali prawie. Przy tej sposobności Marjusz zauważył, że pan Fauchelevent mówił dobrze, a nawet z pewną, wzniosłością i szlachetnością w wyrażeniach. Wszelako czegoś mu brakowało. Pan Fauchelevent miał coś mniej i coś więcej od światowego człowieka.
Marjusz zadawał w duchu wszelkiego rodzaju nieme zapytania temu Fauchelevent, który był dla niego poprostu życzliwy i zimny. Czasami powątpiewał o własnych wspomnieniach.
Miał w pamięci swej próżnię, miejsce ciemne, przepaść, którą wykopały cztery miesiące konania. Wiele rzeczy w niej zaginęło. Tak był niepewny, że zapytywał siebie, czy rzeczywiście widział na barykadzie pana Fauchelevent, tego tak poważnego i spokojnego człowieka.
Zresztą nie to jedno zdumienie zostawiły w jego umyśle zjawianie się i znikanie przeszłości. Nie należy sądzić, by był zupełnie wolny od natarczywych wspomnień własnej pamięci, które zmuszają nas, szczęśliwych i zadowolonych, melancholicznie spojrzeć po za siebie. Głowa nie obracająca się ku widnokręgom zaginionym, nie ma ani myśli, ani miłości. Czasami Marjusz zakrywał twarz rękoma i tłumna, mglista przeszłość przesuwała się w zamroczu jego umysłu. Czuł pod swemi ustami zimne czoło Eponiny; Enjolras, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Combeferre, Bossuet, Joly, Feuilly, Grantaire, wszyscy jego przyjaciele, stawali przed nim i uciekali. Wszystkie te istoty tragiczne byłyż snem tylko? czy też w istocie istniały? Zaburzenie wszystko uniosło z dymem. Wielkie gorączki miewają wielkie marzenia. Zapytywał się, dotykał, dostawał zawrotu od wszystkich tych znikłych rzeczywistości. Gdzież więc podzieli się wszyscy? jest że prawdą, że pomarli? Spadek do otchłani uniósł wszystko, prócz niego. Zdawało mu się, że wszystko znikło, niby za teatralną zasłoną. Bywają takie kortyny zapadające w życiu.
A on, byłże w istocie tym samym człowiekiem? On biedny, został bogatym, on opuszczony, znalazł rodzinę, zrozpaczony zaślubił Cozettę. Zdawało mu się, że przeszedł tajemnicę grobu, wstąpił do niego czarny, a wyszedł zeń biały. A w tym grobie inni pozostali. W pewnych chwilach wszystkie te istoty przeszłości wracały z tamtego świata i otaczały go ponuro; wówczas marzył o Cozecie i stawał się pogodny; ale tylko tak wielkie szczęście zdolne było zatrzeć wspomnienia katastrofy.
Pan Fauchelevent należał prawie do tych istot znikłych. Marjusz wahał się i nie chciał wierzyć, by Fauchelevent z barykady był tym samym Fauchlevent z ciała i kości, tak poważnie siedzącym obok Cozetty. Pierwszy należał zapewne do owych snów dręczących, które miewał w godzinach maligny. Zresztą dwie ich natury odpychały się wzajem i Marjusz czuł niepodobieństwo zadać jakie pytanie panu Fauchelevent. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Raz już wskazaliśmy ten szczegół charakterystyczny.
Dwaj ludzie, mający wspólną tajemnicę i jakby za milczącą zgodą, nie mówiący z sobą ani słowa w tym przedmiocie, zdarzają się częściej niżby sądzić można.
Jednakże pewnego razu Marjusz zdobył się na próbę. Wprowadził do rozmowy ulicę Konopną i obracając się do pana Fauchelevent, rzekł:
— Pan zapewne zna dobrze tę ulicę?
— Jaką ulicę?
— Ulicę Konopną?
— Nie mam żadnego wyobrażenia o nazwisku tej ulicy — odpowiedział pan Fauchelevent tonem jak najnaturalniejszym.
Odpowiedź dotyczyła nazwiska ulicy, nie zaś samej ulicy, niemniej jednak Marjusz wyprowadził z niej wniosek stanowczy.
— Ba — pomyślał — oczywiście marzyłem. Byłem w obłędzie. To jakiś co był do niego podobny. Pan Fauchelevent nie znajdował się na tej ulicy.






VIII.
Dwaj ludzie, których niepodobna odszukać.

Jakkolwiek wielkie było oczarowanie Marjusza, nie wypłoszyło ono z jego umysłu innych zajęć.
Gdy drudzy zajmowali się przygotowaniami do wesela, czekając tylko dnia, w którym odbyć się miało, Marjusz czynił sumienne a trudne poszukiwania, dotyczące przeszłości.
Z wielu względów czuł się obowiązanym do wdzięczności, winien ją był za swego ojca i winien był za siebie.
Nie wypłacił długu wdzięczności Thenardierowi; nie wypłacił też nieznajomemu, który go odniósł do pana Gillenormand.
Marjuszowi wiele na tem zależało odszukać tych ludzi; zdawało mu się, że nie może się ożenić i być szczęśliwym, zapomniawszy o nich; lękał się, by te długi niezapłaconego obowiązku nie rzuciły cienia na jego życie, które odtąd miało być tak pogodne. Niepodobna mu było zostawić ten dług niezapłacony i nimby wszedł wesoło w przyszłość, pragnął się skwitować z przeszłością.
Że Thenardier był zbrodniarzem, nie osłabiało to jednak faktu, że ocalił życie pułkownikowi Pontmercy. Thenardier był zbójem dla wszystkich, wyjąwszy dla Marjusza.
I Marjusz nieświadomy rzeczywistego zdarzenia na polu bitwy pod Waterloo, nie znał tego szczegółu, że w dziwnej tej przygodzie ojciec jego wprawdzie winien był życie Thenardierowi, ale nie był obowiązany do wdzięczności.
Ani jeden z licznych ajentów, których używał Marjusz, nie mógł trafić na trop Thenardiera. Zdawało się, że przepadł bez śladu. Thenardierowa umarła w więzieniu podczas śledztwa. Thenardier i jego córka, Anzelma, dwie istoty pozostałe z tej opłakanej rodziny, zanurzyły się gdzieś w cieniu. Przepaść milcząca zamknęła się nad niemi. Nie widziano nawet na powierzchni tego drżenia fali i tych kółek dośrodkowych, zawiadamiających, że coś tam wpadło i że w tem miejscu można zarzucić sondę.
Thenardierowa umarła, Boulatruelle został wypuszczony, Claquesous zniknął, główni oskarżeni uciekli z więzienia i proces zasadzki w domostwie Gorbeau prawie spełzł na niczem. Sprawa pozostała niewyjaśniona. Sąd kryminalny musiał poprzestać na dwóch podrzędnych winowajcach: Panchaud, zwanym Wiosennym i Urwipołciem, i Złamanym Szelągu, zwanym Dwa Miljardy, którzy skazani zostali na dziesięć lat do galer. Wyrok dożywotniego warownego więzienia padł zaocznie na dwóch wspólników, a Thenardier, jako herszt i główny sprawca zamachu, skazany został także zaocznie na karę śmierci. Ten wyrok śmierci, niewykonany na Thenardierze, rzucał ponure światło na jego nazwisko pogrzebione, niby świeca, paląca się przy trumnie.
Zresztą wyrok ten, pomnażając obawy Thenardiera, by nie został schwytanym, zgęścił też ciemności, otaczające tego człowieka.
Co do drugiego człowieka, który ocalił życie Marjuszowi, poszukiwania z początku dość pomyślne, potem nagle straciły ślad wszelki. Odszukano dorożkarza, który przywiózł Marjusza na ulicę Panien Kalwarji wieczorem 6-go czerwca. Dorożkarz oświadczył, że dnia 6-go czerwca na rozkaz ajenta policji, stał od trzeciej po południu do nocy na ulicy nadbrzeżnej przy Polach Elizejskich nad stokiem Wielkiego kanału; że około godziny dziewiątej wieczór, otworzyła się krata kanału od strony rzeki i wyszedł z niej człowiek, niosący drugiego człowieka, który zdawał się umarły; że ajent, który stał na czatach w tem miejscu, aresztował żyjącego i zabrał zmarłego człowieka; że na rozkaz ajenta on, dorożkarz, zabrał wszystkich do swego powozu i odjechał na ulicę Panien Kalwarji; że tu złożono człowieka zmarłego; że człowiekiem zmarłym był pan Marjusz, że on, dorożkarz, poznaje go choć „tym razem“ żyjącego; że następnie znowu wsiedli do powozu, że zaciął konie i o kilka kroków od bramy Archiwum zawołano, by się zatrzymał, że na ulicy zapłacono go i odprawiono, że ajent uprowadził drugiego człowieka i że nie wiedział o niczem więcej, bo noc była bardzo ciemna.
Marjusz, jakeśmy powiedzieli, nic sobie nie przypominał. To jedno tylko pamiętał, że jakieś silne ręce ujęły go w chwili, gdy padał na wznak na barykadę; później nic nie widział i odzyskał przytomność dopiero u pana Gillenormand.
Gubił się w domysłach.
O swojej tożsamości wątpić nie mógł. A jednak jak się to stało, że padłszy na ulicy Konopnej, zabrany został przez ajenta policji nad brzegiem Sekwany przy moście inwalidów? Ktoś przeniósł go z dzielnicy Targów na Pola Elizejskie. Jakim sposobem? Przez kanał ściekowy. Poświęcenie niesłychane!
Ktoś? co za jeden?
Tego człowieka szukał Marjusz.
O tym człowieku, jego zbawcy, żadnej wiadomości, żadnego śladu, żadnej wskazówki.
Chociaż zmuszony był postępować bardzo oględnie w tym względzie, Marjusz posunął poszukiwania aż do prefektury policji. I tu, jak wszędzie, nie dowiedział się nic nowego. Prefektura nawet mniej wiedziała od woźnicy. Nie miano tam żadnej wskazówki, żeby aresztowano kogo w nocy 6-go czerwca przy kracie Wielkiego kanału; nie otrzymano żadnego raportu o fakcie, który uważano w prefekturze za bajkę, wynalazku dorożkarza. Dorożkarz, byle dostał na piwo, zdolny jest do wszystkiego, nawet do kłamstwa. A jednak fakt był pewny i Marjusz nie mógł o nim wątpić, chyba żeby wątpił o własnej tożsamości.
Wszystko w tej dziwnej zagadce było niewytłómaczone.
Co się stało z owym człowiekiem tajemniczym, którego widział dorożkarz jak wyszedł z kraty kanału ściekowego, niosąc na plecach omdlałego Marjusza, i którego aresztował ajent policji na gorącym uczynku ocalenia powstańca? co się stało z samym ajentem? Dlaczego ten ajent milczy? czy człowiek ten zdołał umknąć? Dlaczego nie zgłosił się do Marjusza, który mu był winien wszystko. Bezinteresowność niemniej wielka jak poświęcenie. Dlaczego człowiek ten nie pokazuje się? Czy umarł? co był za jeden? jak wyglądał? Nikt nie wiedział. Dorożkarz odpowiadał: Noc była bardzo ciemna. Baskijczyk i Nicoletta, przerażeni i odurzeni, widzieli tylko zakrwawionego młodego pana. Odźwierny, którego łojówka oświecała traiczne przybycie Marjusza, jeden tylko zauważył owego człowieka i dał takie objaśnienie: „człowiek ten był straszny“.
Marjusz schował starannie zakrwawione ubranie, w którem go przyniesiono do dziadka, spodziewając się, że mu się przyda na co w poszukiwaniach. Rozpatrując surdut, zobaczył połę dziwacznie rozdartą. Brakowało sporego kawałka sukna.
Wieczorem opowiadał przy Cozecie i Janie Valjean o dziwnej swojej przygodzie, o licznych poszukiwaniach i nieużyteczności swoich usiłowań. Zniecierpliwiło go zimne oblicze „pana Fauchelevent“. Zawołał z żywością, w której prawie gniew się przebijał:
— Tak jest, człowiek ten, ktokolwiek on jest, był szczytnym. Czy wiesz pan, co on uczynił? Przybył na miejsce śmierci jak archanioł. Musiał rzucić się w zgiełk walki, porwać mię, otworzyć kanał, spuścić się i nieść mię tamtędy! Musiał iść półtory mili francuskiej w strasznych galerjach podziemnych, pochylony, zgięty, w ciemnościach, w kloace, więcej niż półtory mili, mój panie, i to z trupem na plecach! I w jakim celu? ocalenia tego trupa. A tym trupem ja byłem. Powiedział sobie: Może tam jest jeszcze iskierka życia; zryzykuję moje życie dla tej nędznej iskierki! I nie ryzykował tego życia raz, ale dwadzieścia razy! Na każdym kroku było niebezpieczeństwo. Najlepszy dowód, że ledwie wyszedł z kanału, został aresztowany. Wiesz pan, że ów człowiek, co wszystko to uczynił, nie żądał żadnej nagrody? Czemże byłem? powstańcem, zwyciężonym. O! gdyby sześćset, tysięcy franków Cozetty były moje...
— Są pańskie — przerwał Jan Valjean.
— Więc — rzekł Marjusz — oddałbym je za znalezienie tego człowieka.
Jan Valjean milczał.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.