Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzinę, zrozpaczony zaślubił Cozettę. Zdawało mu się, że przeszedł tajemnicę grobu, wstąpił do niego czarny, a wyszedł zeń biały. A w tym grobie inni pozostali. W pewnych chwilach wszystkie te istoty przeszłości wracały z tamtego świata i otaczały go ponuro; wówczas marzył o Cozecie i stawał się pogodny; ale tylko tak wielkie szczęście zdolne było zatrzeć wspomnienia katastrofy.
Pan Fauchelevent należał prawie do tych istot znikłych. Marjusz wahał się i nie chciał wierzyć, by Fauchelevent z barykady był tym samym Fauchlevent z ciała i kości, tak poważnie siedzącym obok Cozetty. Pierwszy należał zapewne do owych snów dręczących, które miewał w godzinach maligny. Zresztą dwie ich natury odpychały się wzajem i Marjusz czuł niepodobieństwo zadać jakie pytanie panu Fauchelevent. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Raz już wskazaliśmy ten szczegół charakterystyczny.
Dwaj ludzie, mający wspólną tajemnicę i jakby za milczącą zgodą, nie mówiący z sobą ani słowa w tym przedmiocie, zdarzają się częściej niżby sądzić można.
Jednakże pewnego razu Marjusz zdobył się na próbę. Wprowadził do rozmowy ulicę Konopną i obracając się do pana Fauchelevent, rzekł:
— Pan zapewne zna dobrze tę ulicę?
— Jaką ulicę?
— Ulicę Konopną?
— Nie mam żadnego wyobrażenia o nazwisku tej ulicy — odpowiedział pan Fauchelevent tonem jak najnaturalniejszym.
Odpowiedź dotyczyła nazwiska ulicy, nie zaś samej ulicy, niemniej jednak Marjusz wyprowadził z niej wniosek stanowczy.
— Ba — pomyślał — oczywiście marzyłem. Byłem w obłędzie. To jakiś co był do niego podobny. Pan Fauchelevent nie znajdował się na tej ulicy.