Morituri/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz ku wieczorowi bryczka pana mecenasa Hartknocha, zaprzężona tęgiemi czterema końmi, najętemi w Lublinie, zbliżała się ku małej mieścinie, na skraju lasów położonej. Zdala widać było na tle ich ciemnem wieżycę białą kościoła, mury i czerwone dachy i szereg porozrzucanych domostw wśród sadów. Wbok od osady tej w drzewach starych przeglądały zakryte niemi mury, w których domyślać się było można pańskiej rezydencji. Woźnica najęty zwrócił się do mecenasa i, wskazując biczyskiem miasteczko, ozwał się z triumfem:
— Widzi pan, jeszcze słońce nie zaszło, a oto za kwadrans na miejscu będziemy, jak mówiłem... żeby nie te szelmowskie piaski w borze, jużbyśmy byli od pół godziny stanęli. Czy pan każe wprost do pałacu?
Hartknoch się zamyślił.
— Najprzód w miasteczku do zajezdnego domu, muszę się przebrać, potem, jeśli nie będzie za późno... zobaczymy.
— Dlaczego ma być późno? — rzekł woźnica. — Jeszcze słońce nie zaszło. Toć książęcy dwór, proszę pana; u nich się życie zaczyna, gdy kury spać idą. Tam jeszcze będzie zawsze czas, choćby do północy.
To mówiąc, konie podpędził i, nie zważając na rozpoczynającą się groblę dosyć wybitą i jam pełną, ku miasteczku pośpieszał.
Mecenas ciekawie przypatrywał się okolicy. Mieścina niepozornie wcale wyglądała, lecz była podobna do mnóstwa innych w kraju naszym, od wieków na jeden wzór się kształtującym. Życie i warunki jego jednakie w ten sam zawsze sposób wyrażać się muszą. Długa grobla, ponad którą stały młyny czarne i stare, prowadziła do głównej ulicy miasta, zastawionej niskiemi chatami, podobniejszemi do wieśniaczych, niż do domków miejskich. Gdzie niegdzie tylko wznosił się porządniejszy, obielony, a nad drzwiami jego lub oknem znak rzemiosła albo czarna z napisem tablica: gdzie niegdzie ocalała wierzba obcięta, grusza z gałęźmi poobijanemi lub szeroko ocembrowana studnia z żórawiem wiejskim. Zbliżając się do rynku, aż nadto szeroko rozłożonego, dla targów niedzielnych i świątecznych, domki coraz były porządniejsze, a między niemi coraz gęstsze zajazdy i gospody. Szereg ich otaczał dokoła targowicę, przerwany tylko w jednem miejscu parkanem parafjalnego kościoła, dalej bramą, wiodącą w lipową aleję, ciągnącą się znać ku rezydencji. Z karczem parę było wcale czysto wyglądających, a szyldy świadczyły, że się zwały hotelami. W samym środku targowicy, naprzeciw bramy kościelnej, murowana figura w stylu gotyckim, ze smakiem pobudowana, obwiedziona kratą żelazną, osadzona topolami, brzozami i różami, wykwintnością swą dziwnie się sprzeczała z niepozornemi domostwy, stojącemi dokoła. W niszy piękny posąg Bogarodzicy z kamienia kuty, z wieńcem gwiazd u czoła, miał napis: „Zdrowaś Marjo!“ Równyż smak i staranie widać było około kościoła i podwórca. Sztachety, wrotka, krzyż żelazny na cmentarzu utrzymane były z pobożną troskliwością. Zielone drzewa, bujno rozrosłe, osłaniały ten cichy kątek.
Woźnica pana mecenasa, któremu miejscowość znana była, bez namysłu zajechał, nie pytając, do hotelu, noszącego tytuł Warszawskiego, sądził bowiem, że warszawianina nigdzie właściwiej nie potrafi umieścić. Oprócz tego utrzymujący zajazd chrześcijanin, właściwiej przechrzta, był mu osobiście znany. Bryczka, mocno stuknąwszy w próg wyniosły, wtoczyła się do szopy, starym obyczajem połączonej z mieszkalną budową. Mecenas żwawo wysiadł i służąca nadbiegająca wskazała mu numer opróżniony, w którym przebrać się było można. Rad się był jednak przybyły dowiedzieć nieco o obyczajach dworu, do którego jechał, aby tam nie wpaść w godzinę niewłaściwą, i poprosił o gospodarza. Życzenie to wprędce spełnione zostało. Otyły, biały, czarno zarastający, przystojny mężczyzna, bez chustki na szyi i w fartuchu pod surdutem, narzuconym naprędce, poważnie wtoczył się do pokoiku. Skłonił się, bacznie obrachowywując, aby zbyt niskiej nie okazać uniżoności, i czekał na zapytanie.
— Powiedz mi pan, — odezwał się przybyły — czy mogę jeszcze nad wieczór być we dworze? Mam interes...
— Dlaczego nie, jeśli pan ma interes, — rzekł gospodarz z namysłem, a po chwili dodał: — tylko ja nie wiem, do kogo pan ma interes, bo tu u nas do interesów jest plenipotent, a co się tyczy państwa...
— Przepraszam cię, panie gospodarzu, — przerwał Hartknoch, — muszę prosić o małą informację. Któż tu właściwie zajmuje się interesami? Młody książę, czy stary? czy...
Oberżysta głową pokiwał, jakby dawał do zrozumienia, iż to tu nie tak łatwo trafić było i zorjentować się, jak sobie naiwny przybysz wyobrażał.
— Proszę pana dobrodzieja, — rzekł z akcentem izraelskiego pochodzenia — tu u nas... to wielki dwór... wielkie państwo... przystęp niełatwy i trzeba wiedzieć, z jakim kto interesem przyjeżdża. Plenipotent i rządca dóbr, pan Gozdowski, najlepiejby pana poinformował, a mnie się zdaje, że taki od niegoby zacząć wypadało... i z nim się porozumieć.
— A mieszka we dworze? — spytał Hartknoch.
— Chce pan mówić w pałacu, — poprawił oberżysta — nie, ale ma dwór swój osobny przy folwarku... bo to tu, proszę pana, wielkie państwo... książęca rezydencja...
Mecenas się uśmiechnął.
— Zatem, bylebym drogę wiedział, pojadę do pana Gozdowskiego — dodał. — Tak będzie najlepiej.
— Najlepiej, — pochwalił gospodarz — a trafić do pana plenipotenta łatwo, ino aleją wciąż i w prawo, pominąwszy pałace, to tam ludzie pokażą. Dwór porządny z ogrodem, co się zowie.
— A jest ten pan w domu? — spytał mecenas.
— Pewno jest... nie wyjeżdża nigdzie.
Podziękowawszy za tę pierwszą wskazówkę, Hartknoch ubierać się zaczął. Kawał dobry drogi było jeszcze od miasteczka do rezydencji, musiał więc, koni nie każąc wyprzęgać, siąść znowu do bryki i jechać szukać pana Gozdowskiego.
Tu woźnica, człek bywały i znający miejscowość, wielką stał się pomocą. Trafił odrazu aleją na drogę, do dworu rządcy prowadzącą, i zajechał śmiało przed ganek. Mieszkanie plenipotenta jak porządny szlachecki dwór wiejski wyglądało, porządniejsze tylko było od wielu starych naszych domów wiejskich. Otaczał je sad, i drzewa, i klomby, a w nich kwitły całą krasą letnią starannie utrzymywane rośliny. W ganku służący w szaraczkowej liberji się znalazł i wskazał w lewo mieszkanie pana Gozdowskiego, który szczęściem był w domu. Salonik, do którego wszedł z sieni pan mecenas, tak był poważnie piękny i smakownie przybrany, jakby majętnemu służył obywatelowi; w każdym razie powziąć z niego było łatwo wielkie wyobrażenie o dostatkach państwa, których pełnomocny rządca tak wytwornie mógł się urządzić.
Prawie równocześnie z mecenasem z drugiego pokoju wyszedł przeciwko niemu mężczyzna niemłody, słuszny, pięknej postawy, wyglądający pańsko, który go dość zimno zdaleka pozdrowił. Był to pan Maurycy Gozdawa Gozdowski, z dawnych lat przyjaciel domu i pełnomocny rządca dóbr i interesów książąt Brańskich. Patrząc na jego jasne a niezachmurzone czoło i pogodny wyraz oblicza, można było sądzić, iż sprawy, których pieczę miał sobie powierzoną, w najświetniejszym znajdowały się stanie. Najmniejsza troska nie zakłóciła tej fizjognomji, dziwnie spokojnej i wewnętrzne zadowolenie malującej wymownie. W ruchach i obejściu znać było człowieka, który nawykł poufale w najwykwintniejszem żyć społeczeństwie i sam nabrał w niem jego tonu, ruchów i ogłady.
Pan Gozdowski siwy już, ale czerstwy, z włosem postrzyżonym krótko, ubrany wykwintnie, podobniejszy był do pana, niż do skromnego urzędnika, w pracowitych znajdującego się usługach. Ogromny sygnet z krwawnikiem herbowym na palcu oznajmiał dbałego o swój klejnot szlachcica, który za plebejusza ani na chwilę uchodzić nie chce.
— Mam honor przedstawić się panu dobrodziejowi, — odezwał się, kłaniając, mecenas — jestem prawnikiem, imię moje może nie będzie mu całkiem nieznane. Hartknoch... przybywam tu w interesie...
— A! Hartknoch, tak, — odparł, podając krzesło, Gozdowski — w istocie imię pana mecenasa obce nam nie jest i interesu nawet mogę się domyśleć, ale niechże pan dobrodziej siada... Bardzo mi miło.
Ostatnie słowa, przecedzone przez ściśnięte usta, przy nagle zmienionym wyrazie twarzy, mogły wprost oznaczać coś przeciwnego temu, co mówiły. Zakłopotanie pana Gozdowskiego, rodzaj zniecierpliwienia krótkiego ustąpiły natychmiast wracającej pogodzie i uśmiechowi.
— Niechże pan dobrodziej siada, — powtórzył. — Pan dobrodziej z drogi, może mu czem służyć mogę.
— Bardzo dziękuję, bardzo dziękuję — zaczął mecenas. — Czasu mam mało i, jeśli pan pozwoli, radbym natychmiast przystąpić do interesu...
— A tak, więc przystąpmy do interesu! — sucho, lecz grzecznie rzekł, siadając naprzeciw Hartknocha, pan Gozdawa Gozdowski i oczyma bojaźliwemi starając się zbadać, z kim miał do czynienia. — Jest to interes, jak się domyślam... z Horkiewiczami.
— Tak, tak, jak wiadomo panu, — mówił Hartknoch, egzaminując również fizjognomję przeciwnika — Horkiewiczowie potrzebowali i potrzebują koniecznie zwrotu swojego kapitału.
Gozdowski ruszył ramionami.
— Kapitał ten, — ciągnął dalej mecenas — wypowiedziany w terminie, spłacony być musi, inaczej byliby zmuszeni do kroków...
— Rozumiem, proces, sprzedaż z publicznego targu i tam dalej, — dodał Gozdowski — lecz...
— Za pozwoleniem pana, w krótkich słowach rzecz całą skończę, bom nie dopowiedział — rzekł Hartknoch. — Następstwa te, dla obu stron nieprzyjemne, przyszłyby niechybnie, gdyby nie znalazł się środek uniknienia ich i wielkiego kłopotu... w sposób dla stron obu dogodny.
— Jaki? jaki? — przerwał niespokojnie plenipotent. — Z dóbr wyzuwać się nie możemy, to mówię zgóry.
— I, na teraz, nie potrzebujecie państwo — kończył mecenas powoli, wpatrzony w zmieniającą się od wrażeń nadaremnie ukrywanych twarz plenipotenta. — Oto znajduje się nabywca długu tego Horkiewiczów, który ich spłaci, a sam w prawa ich wstępuje...
Gozdowski odetchnął lżej, oczy mu się uśmiechnęły, wyciągnął rękę nieco drżącą ku mecenasowi.
— Tak że pan mów! — zawołał — wyśmienicie! My nic więcej na teraz nie potrzebujemy, nad odroczenie wypłaty, które w ten sposób właśnie osiągniemy. Dla nas wierzyciele nie są straszni, czas tylko straszny być może...
— Idzie więc o przelanie długu na osobę, która się ofiaruje spłacić Horkiewiczów i dla spełnienia tej formalności właśnie przybyłem.
Gozdowski aż się porwał z krzesła z licem rozweselonem.
— No, to chwała Bogu! chwała Bogu! — odezwał się przejęty radością. — Nie będę panu dobrodziejowi taił, iż termin dla nas był wielce uciążliwy. Odroczenie go przez to ustępstwo bardzo mi na rękę, ucieszy to księcia Roberta, uspokoi tych czcigodnych ludzi... Lecz... są zapewne jakieś warunki? — dodał bojaźliwie.
— Żadnych szczególnych, — rzekł mecenas — żadnych, któreby mogły zaciężyć: przejmujemy należność, Horkiewicze kwitują i rzecz skończona... co się zaś tyczy procentów...
— My zaległe od Nowego Roku opłacimy niezawodnie, — dorzucił plenipotent — ale któż nabywca?
Mecenas chwilę się zawahał.
— Pan Dawid Salomson z Warszawy, — rzekł powoli.
— A! Dawid Salomson! Dawid Salomson... tak! tak! — chmurząc nieco brew, począł powtarzać plenipotent. — Jest to osobistość nam nieznana jakaś... a, przyznam się panu, tą tajemniczością swą wydaje się nam groźna... Ten pan Dawid Salomson wciąż nabywa rozmaite wierzytelności na dobrach księcia... ma w tem zapewne zamiar jakiś. Tacy ludzie nie czynią nic bez planu i myśli. Znaczne już sumy, lokowane na dobrach naszych, przeszły na jego imię.
Mecenas ruszył ramionami.
— Jest to spekulant, — rzekł — nie jestem jego powiernikiem, prawnikiem tylko jestem, nie należy więc do mnie badanie zamiarów klienta. Mając znaczne kapitały uruchomione, a przekładając hipotekę ziemi i dóbr nad papiery, jako większą dającą rękojmię i pewność, pan Salomson nabywa wierzytelność; cóż w tem dziwnego?
— Tak... nie byłoby w tem nic dziwnego, — odezwał się Gozdowski — gdyby... gdyby Salomson inne też tego rodzaju interesa robił, lecz to szczególne przywiązanie się do dóbr książęcych...
— Zapewne większą tu widzi dla siebie pewność, — przerwał Hartknoch — nietylko bowiem dobra są hipoteką, ale i charakter ich dziedziców.
Gozdowski skłonił się, dziękując za ten kompliment, ale westchnął.
— Bądź co bądź, my — dodał — nie możemy temu ani zapobiec, ani się sprzeciwić, dla nas to chwilowo jest dogodne. Pozwoli tylko pan dobrodziej, ażebym o tem z księciem Robertem pomówił. Wiadomo zapewne panu, iż książę szambelan, ojciec, który już w czerstwem zdrowiu dochodzi lat osiemdziesięciu, dla samego wieku nie może się zajmować swemi interesami, zdał je więc całkowicie na syna, księcia Roberta. Książę zaszczyca mnie zupełnem zaufaniem, wszelako sama forma wymaga, by wiedział i aprobował, co się czyni.
Hartknoch się skłonił tylko, a Gozdowski ciągnął:
— Pan dobrodziej, chociaż, jak mi to oznajmiłeś, mało masz czasu, już dziś, przy nadchodzącej nocy, nie zechcesz się wyrywać.. jutro skończymy wszystko w kilku słowach. Gdyby to mu nie czyniło subjekcji, wniósłbym o spędzenie wieczora z nami w pałacu. Oznajmię tylko przybycie pańskie księciu Robertowi, a potem pójdziemy razem i będę miał przyjemność zaprezentować go czcigodnej rodzinie książąt, której poznanie pewnie mu będzie miłe. Mało już takich w kraju domów mamy. Dziś właśnie, choć zwykle żyjemy bardzo odosobnieni, mamy całą familję zgromadzoną, dla obchodzących w ścisłem kółku rodziny imienin j. m. księdza sufragana, brata pana naszego, który tu zjechał wedle zwyczaju, aby wraz z księciem Hugonem i naszym panem dzień ten przepędzić. Braknie nam tylko siostry księcia, w ścisłym zakonie pp. brygidek życie wiodącej, aby cała czcigodna i zasłużona familja połączona była.
To mówiąc, westchnął Gozdowski.
— Ale to właśnie przyczyna, — rzekł mecenas — abym się państwu w takim dniu nie narzucał, nie chcę sam jeden obcy być nutą dysharmonijną!
— Ale bynajmniej, bynajmniej, — zawołał Gozdowski — u nas tu wielki świat, choć na wsi, nigdy na obcych i łaskawych nie zbywa. Będą panu radzi, jak są wszystkim. U nas tu jeszcze staropolska panuje gościnność. Przed chwilą wstaliśmy od obiadu, teraz pobiegnę do pałacu oznajmić pana, a wcześnie go zapraszam na herbatę i wieczerzę.
To mówiąc, plenipotent podał gościowi cygara i śpiesznie, zostawiając go samego, pobiegł do pałacu, do którego od dworku przez ogród umyślna prowadziła ścieżka. Pozostawszy sam, mecenas miał się czas rozpatrzyć w tem, co go otaczało, najprzód w domu plenipotenta, urządzonym z wielkim komfortem, potem przez okna ogrodowi i rezydencji. Wszystko to niezmiernie było pańskie i na ogromną skalę, a dziwnie się nie godziło z tem, co pan mecenas wiedział o stanie majątkowym książąt Brańskich. Groził on rychłą ruiną, której tu ani się było można domyślać, owszem, dostatek i zamożność widać było wszędzie, choć przypatrzywszy się zbliska, dostrzec też mógł, że przeszłość zostawiła po sobie, co było najpokaźniejszego, a teraźniejszość trochę się opuściła już i zaniedbała. Zaniedbanie to dopiero staranniejszy rozbiór wykrywał, gdyż pokryte było i niewidoczne. Szczątki dostatków mogły jeszcze olśnić oko niewprawne.
Wyczekawszy z pół godziny na samotnem rozmyślaniu, Hartknoch doczekał się nareszcie razem ze świecami, które służący wniósł w srebrnych staroświeckich lichtarzach, powrotu plenipotenta, oznajmiającego uprzejmie, iż książę Robert i całe towarzystwo oczekuje pana mecenasa. Herbata miała być razem z wieczerzą około ósmej, godzina ta się zbliżała, a wieczór był piękny i pogodny. Gozdowski zaproponował małą po ogrodzie przechadzkę. Wyszli tedy. Tuż za dworkiem ozdobna furtka w murze, od której klucz miał plenipotent, wprowadziła ich do rozległego, napół francuskiego, pół angielskiego pałacowego ogrodu, pełnego szpalerów, przepysznych starych drzew i cieniu. Stąd już tylną facjatę pałacu, przerobionego za czasów Stanisława Augusta, widać było. Wznosił się on na wzgórzu, z kolumnadą wspaniałą, galerjami, posągami i wazonami na szczytach, patrząc na zieloną łąkę, rozściełającą się u stóp jego, a dalej na ogromny i piękny staw, poza którym ciągnął się jeszcze park później założony, z wcielonym do niego lasem. Kilka posągów, zepsuta fontanna, ławy i stoły kamienne przyozdabiały ogród rzeczywiście wspaniały, ale już nie tak utrzymany, jakby jego piękność wymagała. Trzymał się on tem, że ścieżki, wydeptywane przez wiek cały, niebardzo zarastały, a suche gałęzie drzew, opadające na trawniki zdziczałe, wybierano na kuchnię. Wszystko, co ładu wymagało, opuszczone było i jakby zapomniane. Wszakże bliżej pałacu rosły jeszcze świeżo znać posiane piękne kwiaty, ganek ostawiony był ogromnemi drzewy pomarańczowemi, laurowemi i granatami. Czoło pałacu z kilkudziesięciu oknami od tej strony oznajmowało gmach bardzo obszerny, już nieco zabrukany i z tynków odarty, ale cały zamieszkany. Pomimo że na dworze jeszcze było dosyć jasno, w oknach, pierwszego piętra szczególniej, gorzały już światła rzęsiste. Około pałacu kręciło się mnóstwo służby niezbyt potrzebnej, bez której u nas żaden dwór większy obejść się nie umiał. Gozdowski, oprowadzając gościa i umiejętnie pokazując mu piękności rezydencji, badał wrażenie, jakie ona czyniła na nim, i starał się je zwiększyć swem opowiadaniem o książęcym dworze.
— Wszystko to, jak pan dobrodziej widzisz, — mówił — choć jeszcze wspaniale wygląda i na pańską stopę jest utrzymywane, niczem jest przy tem, co książęta mieli dawniej i czem dawniej byli. W tym majątku dopiero od stu lat mieszkają, straciwszy przez nieszczęśliwy skład okoliczności prywatnych i publicznych ogromną fortunę. Są to tylko resztki — dodał — ale, wedle przysłowia, pańskie ostatki lepsze niż szlacheckie dostatki. W Bogu nadzieja, że się z chwilowych trudności podźwigniemy, bo, i to dobre przysłowie, że więcej ma Pan Bóg, niż rozdał. Ażebym panu dobrodziejowi, — mówił ciągle dalej — ułatwił poznanie osób, w których towarzystwie wieczór spędzić mamy, nie zawadzi, gdy mu do rodziny należące wyliczę. Głową rodu, jak panu wiadomo, jest nasz szanowny i czcigodny książę Norbert, niegdyś szambelan j. k. m., już osiemdziesiątletni starzec, choć mu, spojrzawszy nań, niktby tego wieku nie dał. Naszą anielską księżnę jejmość straciliśmy już od lat wielu. Książę szambelan nie zajmuje się już niczem, zdawszy na syna wszystko. Zatem idzie młody książę Robert, nasz dziedzic i pan, który służył wojskowo, a teraz potrosze się zajmuje bieżącemi sprawami, w czem ja mu mam honor dopomagać. Mamy też gwiazdę naszą, siostrę księcia Roberta, księżniczkę Stellę, anioła piękności i dobroci... warta tronu... — dorzucił z zapałem Gozdowski. — Z braci starego księcia zamieszkuje przy nim pan generał Hugon, kawaler maltański, którego pan wieczorem zobaczy, a jest też przybyły w gościnę j. m. ksiądz sufragan, świątobliwy kapłan... To są panowie nasi, dworu zaś nie będę wyliczał, chyba panu przy sposobności moich przyjaciół przedstawię.
— O, panie dobrodzieju! — odezwał się mecenas — ja tu bawię tak krótko, iż mi trudno będzie korzystać z jego uprzejmości.
Domyślając się poniekąd formalności, jakie go tu spotkać mogą, mecenas, zważywszy spóźnioną porę, wziął był szczęściem frak, a białe rękawiczki miał zawsze na pogotowiu w kieszeni, i to go wyratowało, bo nawet Gozdowski przenoszone popielate wydobył zawczasu. Godzina się zbliżała, podeszli więc ku pałacowi, lecz że Gozdowski szedł z nieznajomym, etykieta nie dozwoliła mu wnijść od ogrodu, musieli więc okrążyć gmach i paradnem wejściem po szerokich kamiennych schodach dostali się do przedpokoju. Służby wszędzie było mnóstwo, w liberji z herbowanemi pasami, w trzewikach i pończochach. Tłumaczył to wprawdzie ów dzień uroczysty. Z przedsienia weszli do wielkiej sali białej ze złotem, w której jeszcze było pusto; głosy gości dochodziły z prawej strony, gdzie już wszyscy w mniejszej bawialni byli zgromadzeni. Pokój ten, a raczej salon z zielonem obiciem, przedstawiał w tej chwili obrazek jakby z dawnych, lepszych czy gorszych, lecz wcale innych czasów. Sprzęty wszystkie były tu z XVIII w., pięknie utrzymane, ale dosyć wytarte. Za stołem, okrytym wspaniałą mozaiką florencką, siedział w fotelu z poręczami stary książę z księdzem sufraganem. Wysoki, słuszny, sztywny mężczyzna, z włosami białemi, długiemi, na tył zaczesanemi, w surducie czarnym, bardzo wykwintnie zrobionym i z kilku wstążeczkami orderowemi u guzika, przechadzał się, ręce trzymając w kieszeni, wzdłuż salonu. Był to kawaler maltański, generał Hugon.
Fizjognomje wszystkich trzech zgromadzonych tu braci miały do siebie wielkie familijne podobieństwo. Najpiękniejszą z nich jednak była twarz blada, poważna, o rysach nadzwyczaj delikatnych i szlachetnych, samego pana domu, księcia szambelana Norberta. Rysy jego oblicza odznaczały się tem, cośmy arystokratycznem zwykli nazywać. Czoło obnażone, białe, lśniące jak kość słoniowa, nos rzymski, suchy, usta, mimo wieku, ślicznego rysunku, którego lata zepsuć nie mogły, owal twarzy regularny, oprawa oczu przepyszna, całość wreszcie, jakby dla malarza stworzona, ściągały wzrok i obudzały mimowolny jakiś szacunek i poważanie. Starzec też, znać to było, sam się bardzo szanował i dbał o to, aby go szanowano. Ubranie szambelana, mimo późnego wieku, staranne było bardzo i ze smakiem dobrane do twarzy i postawy; suknie miał czarne, chustkę białości śnieżnej i takąż kamizelkę, a przy rękawach koszuli świeciły wielkie guzy ametystowe. Podobne oblicze, ale ogorzałe nieco, więcej marsowego wyrazu, chmurniejsze, ostrzejsze, mniej delikatnie narysowane, miał brat szambelana, kawaler maltański, generał Hugon, w którego obcisłym stroju, chodzie, ruchach znać było żołnierza. Wąs poczerniony, podkręcony do góry, czarne brwi, przy siwych, do góry podczesanych włosach, nadawały mu postać marsową. Chodził też bez ostróg, jakby chciał ostrogami brzęczeć, zwracał się całym sobą i sztywny był jak młody rekrut. Najmniej podobny do obu braci, choć z fizjognomją tego samego stylu i kroju, był ksiądz sufragan, siedzący w fioletach przy szambelanie... niższy od starszych swych, nieco ułomny, bo jedno ramię miał wyższe; na twarzy smutnej wyraz miał trosk przebytych i walki z życiem, cerą żółtą, oczy zgasłe. Utrata zębów zmieniła mu kształt ust i skróciła twarz. Roztargniony, zamyślony, posępny, potrzebował nieustannych powtórzeń i przypomnień, aby toku rozmowy nie zgubić.
Oprócz tych trzech osób znajdował się w salonie spadkobierca jedyny imienia książąt Brańskich, były rotmistrz huzarów, nadzieja rodziny, książę Robert. Postać ta ze wszechmiar zasługiwała na baczne wejrzenie już pięknością swą i szlachetnym wyrazem, już powagą niezwykłą i inteligencją, która z jej oczu błyskała. Typ był to ten sam, jaki starsze przedstawiało pokolenie, lecz ożywiony, oświetlony wyższem wykształceniem i twardszemi zadaniami życia, z którem łamać się musiał. Pewien rodzaj spadkowej dumy, ale spokojnej i zamkniętej w sobie, otaczał ją aureolą, nosił ją książę raczej z obowiązku i jako ciężar, włożony na ramiona, niż z własnego poczucia jej potrzeby. Pomimo dobiegających lat czterdziestu, był to jeszcze piękny, młody, żywy, pełen ognia człowiek, którego wychowanie uczyniło nie salonową lalką, ale — można było rzec — ideałem wyższego świata. W tej postaci całej napróżnobyś szukał nuty fałszywej, dźwięku jakiegoś niesfornego; co w niej było słabością ludzką, pokryło się tym werniksem ogłady, poza którym nic dostrzec nie można. Książę Robert na pierwszy rzut oka podobać się musiał i nikt się nie dziwił, że o jego powodzeniach w wielkim świecie stolicy prawiono cuda. Zbudowany jak Antinous, z twarzą Apollina belwederskiego, wychowany w domu, w wojsku i na pierwszych salonach europejskich, do wszystkiego, cokolwiek spotkać go mogło, zdawał się męskiem obliczem wyzywać losy, by mu odebrały ten spokój i pogodę, którą świecił i uśmiechał się zwycięsko. Wszystko, co włożył, wydawało się na nim wytwornem i pięknem, w najprostszem ubraniu odznaczał się elegancją i smakiem, słowem, była to jedna z tych istot wybranych, któremi arystokracja krwi poszczycić się może. Co więcej, powierzchowność ta nie kłamała, jak utrzymywali ci, co go znali; książę Robert był w „swoim rodzaju“, ze swemi pojęciami, teorjami, przesądami nawet, niepospolitym człowiekiem. Ani go porównać można było do innych typów blisko pokrewnych ślepem naśladownictwem, wyrobionych twardym młotem pracowitego wychowania — książę Robert był sobą, miał coś odrębnego i samoistnego, co go wśród tysiąca odznaczało, lecz razem z tem widać w nim było zupełne życiem złamanie i zobojętnienie, uśmiechał się bez wesela, mówił, nie rozgrzewając, ubolewał bez bólu, zdawał się znudzonym i dźwigał się tylko z obowiązku. Mało co go obchodziło w istocie, choć wszystkiem przez grzeczność zajmować się zdawał. Gdzie indziej była dusza jego i myśli.
Gdy pan Gozdowski wszedł, prowadząc mecenasa za sobą, Robert, który zdawał się oczekiwać na ich przybycie, zbliżył się pierwszy na powitanie gościa i z wyszukaną grzecznością pańską sam poszedł go ojcu, księdzu sufraganowi i stryjowi generałowi przedstawić. Szambelan podniósł się nieco z krzesła, skłoniwszy protekcjonalnie głową, ksiądz sufragan pozdrowił ręką, generał skłonił się zdaleka. Mecenas, mimo nawyknienia do ludzi, po tym wstępie uczuł się jakoś zmieszanym, poczuł bowiem, że w towarzystwie, do którego wszedł, musi pozostać obcym, choćby nawet trochę zuchwale głębiej się w nie chciał wcisnąć. Oczy trzech braci patrzyły nań wyraźnie, jak na przybysza i natręta, którego cierpieć się musi do czasu. Szambelan, dopełniając obowiązków grzeczności, zapytał, co słychać w stolicy, nie dosłuchał odpowiedzi i rozmowa przerwana z księdzem sufraganem o dawnych czasach ciągnęła się dalej. Robert tylko z panem Gozdowskim w odwodzie stał przy panu mecenasie, nie opuszczając go, a po chwili zbliżył się do nich generał.
Rozmowę jednak zawiązać było ciężko. Trzej starsi panowie należeli do innego wieku i świata. Mecenas był tu cudzoziemcem, nie umiejącym języka i nie znającym obyczaju. Parę razy zagadnął go książę Robert, dodał coś Gozdowski, aby rozmowę ogólną uczynić, ozwał się i mecenas z wielką pewnością siebie, ale sam, słuchając tego, co powiedział, zrozumiał, iż śpiewa nutą fałszywą — zamilkł więc.
Położenie stawało się dosyć przykrem dla wszystkich, szczęściem otwarły się drzwi zamknięte bocznego salonu, zwanego małą salką jadalną — podano herbatę i całe towarzystwo sposobiło się przejść do stołu; to ocaliło mecenasa. Szambelan, uśmiechnąwszy się i skinąwszy grzecznie głową gościowi, jakby go chciał przeprosić, wziął sufragana pod rękę, wiodąc go przodem. Robert zbliżył się do mecenasa, stając z nim w parze, nareszcie Gozdowski, który się był zagadał z generałem, nieco opodal i spóźniony za towarzystwem pociągnął. Otwarte szeroko podwoje do rzęsiście oświetlonej salki owalnej z kolumnami dokoła dozwalały wchodzić parami, co uwalniało od ceremonji na progu.
W salce marmoryzowanej ludniej było niż w pierwszym pokoju, mecenas ciekawe oczy zwrócił na znajdujące się tu osoby i zrozumiał, że bez tłumacza a przewodnika zorjentować się nie potrafi. Odgadł tylko jedną księżniczkę Stellę, której został przedstawionym przez brata, reszta osób była dlań zagadką.
Nie przesadził wcale pan Gozdawa Gozdowski, zowiąc Stellę gwiazdą... była to nawet jedna z gwiazd pierwszej wielkości, jakie się rzadko na horyzoncie chmurnych czasów naszych w całym blasku zjawiają. Jak książę Norbert był znakomitym typem arystokracji rodu, bez najmniejszej skazy i śmieszności, które często wybranym towarzyszą — tak księżniczka Stella wydała się mecenasowi czemś nadziemsko pięknem i idealnem. Słusznego wzrostu, kształtna, pełna wdzięku w ruchu każdym, twarzą przypominała księżniczka angielskie ilustracje do dramatów Shakespaere’a, była nieprawdopodobnie piękna. Ale piękność taka regularna, klasyczna, nie opisuje się i gdyby nią tylko odznaczała się siostra księcia Roberta, nicby już o niej więcej powiedzieć nie można; piękności rysów wszakże towarzyszył tu wdzięk i urok pełen dobroci i słodyczy — na pierwszy rzut oka poznać było można, iż nie była młodziuchną, ale jeszcze w kwiecie dziewiczej młodości. Coś smętnego w oczach i ustach pociągało ku niej bardziej jeszcze. Cichy, harmonijny głos, którym przywitała mecenasa, doreszty mu głowę zawrócił. Śmiały zwykle i w żadnem towarzystwie nie czujący się obcym Hartknoch, z upokorzeniem własnem, gniewając się na siebie, czuł, że tu musiał się straszliwie plebejuszowsko i gminnie wydawać. Ruchy jego, zwykle zuchwale swobodne, stały się sztywne i śmieszne... sam to rozumiał. Jakkolwiek ciekawy przypatrzyć się zbliska temu dworowi zaczarowanemu, jakby z bajek tysiąca nocy wydartej karcie, Hartknoch myślał, że im prędzej się stąd wyrwie, tem będzie lepiej. Jątrzyło go to, iż się znalazł na świecie kątek, w którym on, co się miał za równego wszystkim, mógł tak się czuć nieswoim. Radby był zaprzeczył temu, czego doznawał, ale rzeczywistość cisnęła go żelazną ręką. W chwili gdy najmniej wiedział, co ma robić z sobą, z kapeluszem, z nogami, głową... nawet z językiem, Gozdowski wziął go pod rękę, począł rozmowę cichą i wyratował z tej toni. O trzy kroki odszedłszy, mecenas czuł się już na lądzie i bezpiecznym.
Dopiero powiódł wzrokiem po reszcie towarzystwa. Zasiadano do stołu i herbaty, osób było sporo, prócz już wymienionych; Gozdowski podjął się sumarycznie obeznać pana Hartknocha z tym światem. Przy księżniczce Stelli bardzo piękna także panienka jej wieku zajmowała się gospodarstwem. Przypadała ona do tego towarzystwa, a jednak nie można było powiedzieć, żeby do niego należała. Coś było poufalszego, bardziej ziemskiego, zrozumialszego w pięknej jej, ożywionej twarzyczce, bystro patrzących oczach, uśmiechu białych ząbków, rozmowie śmiałej, zręcznej i jakby obowiązkowej, którą wszystkich zabawić się starała. Mówiła za siebie, za księżniczkę, interpelowała, począwszy od księdza sufragana, wszystkich, rzucała pytania, dawała odpowiedzi, słowem, wzięła na siebie urząd mistrza ceremonji przy herbacianej rozmowie. Jedną ręką podawała filiżanki, drugą dawała znaki, usta się jej nie zamykały, oczy biegały po przytomnych niezmordowane; wyręczała, podpowiadała, pomagała każdemu.
Mecenasowi łatwo się w niej było domyśleć towarzyszki księżniczki, obytej z domem i ostrzelanej z jego etykietą, spytał jednak, kto była ta śliczna i tak miła panienka.
— Patrzajno pan tam dalej, poza generała, — rzekł Gozdowski — zobaczysz tłustą, poczciwą, rumianą twarz szlachcica z długiemi wąsami, który sobie pot z czoła ogromną chustą ociera, spoglądając z zachwyceniem na naszą pannę. Jest to rodzony ojciec panny Antoniny, od lat dwudziestu dzierżawca części dóbr książęcych, pan Grzegorz Żurba. Panna Antonina wychowała się z naszą gwiazdą razem i od niej tego nabrała blasku. Tuż za ojcem masz waćpan chmurnego młodzieńca, rodzonego jej brata, pana Zenona Żurbę, doktora praw i administracji, wielce uczonego jegomości, który tu z nami dlatego może gadać nie raczy i zawsze nam taką twarz pochmurną przynosi. Jestem pewny, że gdyby go tu ojciec gwałtem nie przywiózł, z dobrej woliby nie przyjechał.
Mecenas, widząc, że trafił na drażliwą materję mimowoli, zamilkł nic nie odpowiadając, ale spojrzawszy na owego pana Zenona, poczuł w nim jakby brata i sprzymierzeńca. Obaj do tego świata nie należeli. Obiecał sobie po herbacie zbliżyć się do niego i zapoznać. Oprócz dwóch panien, starsza od nich, zakonnie jakoś wydająca się, w sukni czarnej pod szyję, już niebardzo młoda, stała milcząca trzecia kobieta, twarzy dość przystojnej, surowego wyrazu, pochmurna. Pomagała ona nieco przy gospodarstwie herbacianem, ale jakby roztargniona i tylko z obowiązku.
— Ta panna — rzekł, wskazując, Gozdowski — to krewna książąt, wprawdzie daleka i uboga, lecz zawsze należąca do familji. Dobra bardzo osoba ta panna Marcjanna; ona się tu opiekuje szpitalami, apteką, chorymi i kaplicą. Bardzo pobożna, księżniczka ją ceni i kocha.
Męska strona stołu obsadzona była jeszcze wielu figurami, w których mecenas bez komentarza domyślił się łatwo rezydentów wszelkiego rodzaju, bez których żaden dwór większy istnieć nie mógł. Pierwsze tu miejsce zajmował milczący, rumiany, nieśmiałych ruchów i wejrzenia kapelan-bernardyn ksiądz Serafin. Nie odznaczał się on niczem tak dalece, chyba zdrowiem, którem okrągła twarz jego tryskała. Gdy drudzy zajęci byli wstępną rozmową, ksiądz Serafin chleb swój rozkroił, masło przysunął i zabierał się smarować kromkę, na którą miał apetyt. Za nim siedziała głową od niego wyższa, z szyją niezmiernie długą, suchą, kościstą, figura donkiszotowska, z wąsami miotlastemi, na dwa świata przeciwne bieguny zaczesanemi, nieco łysa, długoręka, wyprostowana, żołnierska. Kresa przez czoło biała, jedno oko zmrużone na wieki mówiły o przeszłości, spędzonej czynnie i żwawo. Był to pan Polikarp Wincentowicz, który się długo błąkał po świecie, dopóki się tu na łaskawy chleb nie dostał. Powierzony on sobie miał departament łowiectwa, psy, konie, myślistwo, i najczęściej do stołu nie przychodził, tak był zajęty lasami i dzikiemi zwierzęty, ale na dziś uczynił wyjątek, bo to był dzień uroczysty. Robił też czasami fajerwerki ku uciesze dworu i miał się za pierwszego w Europie mistrza ogni sztucznych.
Naostatek siedział jeszcze na szarym końcu, nie dobijając się lepszego miejsca, człek niepozorny, ubrany ubogo, ze wstążeczką legji honorowej u guzika. Nikt na niego nie patrzył i on raczej się zdawał unikać wzroku, niż chcieć go ściągnąć na siebie. Był i to też stary żołnierz jakiś, któremu dom otwarto, gdy żadnego nie miał.
Tak złożone towarzystwo zasiadło do owalnego stołu, rozdzielając się na kilka gronek prowadzoną rozmową. Szambelan wciąż jeszcze opowiadał coś księdzu sufraganowi, który, pochylony nad stołem, słuchał go, zdając się nie słyszeć i nie rozumieć, generał zaczepiał pannę Antoninę, Stella wypytywała o coś brata pocichu. Wszystkich oczy zkolei biegały ku nieszczęśliwemu mecenasowi, zdając się pytać, kto to był i co tu robił — bawił go jeden tylko Gozdowski, który może umyślnie do niego się przysiadł. Rozmowy niepodobna było uczynić ogólną, bo głowa domu nieprzerwanie pocichu zabawiała opowiadaniem księdza sufragana.
— Wszak pan wprost jedzie z Warszawy? — odezwała się, nalawszy herbatę i siadając do swojej filiżanki, panna Antonina, której miejsce przypadło wprost naprzeciw mecenasa.
— Tak jest, pani, — odpowiedział wyzwany — ale zatarł mi się obraz stolicy najprzód widokiem kraju, którego dawno nie widziałem, potem pobytem w Lublinie, chociaż bardzo krótkim.
— I zapomniałeś pan zupełnie, — przerwała panna Antonina — tak że nam nic o niej powiedzieć nie potrafisz?
— Nic, oprócz tego, że w lecie jest pusta, bo my mamy zwyczaj wszyscy wyjeżdżać na wieś lub zagranicę, a miasto w lecie stoi zwykle pustkami. Tylko tacy, jak ja, niewolnicy interesów, skwarzą się w murach przez kanikułę.
Panna Antonina, znać spodziewająca się bardziej ogólnikowej odpowiedzi, spojrzała z uwagą na mecenasa, a oko jej zaczęło go baczniej wybadywać. Widać było, iż z kilku tych słów lepszego o nim nabrała wyobrażenia, ale rozmowa, tak niefortunnie poczęta, przerwała się i oczy ją tylko przeciągnęły dłużej nieco. Gozdowski znów podjął się gościa zabawiać, szambelan wreszcie długie opowiadanie swe cichem jakiemś zwierzeniem do ucha księdzu sufraganowi dokończył i zwrócił oblicze pogodne ku dworowi i gościom. Wszyscy umilkli, domyślano się, iż stary będzie kogoś interpelował.
Począł od księdza Serafina.
— Dziękuję ojcu za szczupaka, — rzekł — co szczuka to szczuka, niełatwo o takiego teraz... dawniej, pamiętam, trafiały się olbrzymie, dziś to wszystko zmarniało...
Bernardyn się rozśmiał.
— Niema za co, — zawołał — de tuis donis tibi offerrimus; toż to z książęcych wód tak mi się go w porę pochwycić udało... ale że nieszpetny był, to prawda, i o mało mi niewodu nie rozerwał... Ledwieśmy go na brzeg wydobyli.
— Osobliwość rzeczywiście na teraźniejsze czasy, — dodał książę szambelan — dziś ani porządnego szczupaka, ani kozła rogacza nie napotkasz w lesie. Nieprawdaż, panie Wincentowicz? — rzekł, zwracając się do wąsacza. — Dawniej u nas jelenie bywały, budowano dwory i kościoły modrzewiowe, łosie chodziły stadami, a dziś... a dziś wszystko drobnieje, marnieje, schodzi i ginie.
Nikt nic nie odpowiedział, tylko generał, pokręcając wąsa, zaśpiewał cienkim jakimś głosem, osobliwie odbijającem od jego marsowej postawy:
— Niech sobie, co chcą, gadają, ma foi, świat materjalnie i moralnie w upadku, to nie potrzebuje dowodzenia. Ludzie mówią o postępie, gdzie postęp? jaki? co? Odkopujemy mamuty i słonie, tam, gdzie teraz o cielaka trudno, ludzie drobnieją i, z pozwoleniem, parszywieją (wyraz ten powiedział pocichu), wszystko do góry nogami! — ruszył ramionami generał — koniec świata! koniec świata!
— To pewna, — szepnął bernardyn — że z apokalipsy i ze wszystkich przepowiedni, ze wszech znaków, przyjście antychrysta bliskie.
Antychrystem tym wszystkim usta zamknął: spojrzeli po sobie i nikt się nie sprzeciwił.
— Gdyby co weselszego udało się wprowadzić w rozmowę — szepnęła księżniczka, mrugając na brata.
Książę Robert ramionami ruszył. Nastąpiło milczenie. Szambelan dopiero teraz, obwodząc oczyma po stole, baczniej począł się wpatrywać w mecenasa. Instynktowo jakoś i twarz ta, i jej wyraz mu się nie podobały. Obcy ten żywioł nie dawał mu ze zwykłą swobodą nacieszyć się rodziną i domownikami, gościnność wszakże znieść go, a nawet przyjąć mile nakazywała. Obowiązkom jej nigdy książę nie chybił. Nie zdawał sobie tylko dobrze sprawy, co to był za jeden i poco się tu niespodzianie zjawił. Skinął na syna, który natychmiast ku ojcu pośpieszył. Poczęła się żywa na ucho rozmowa.
Mon cher, cóż to za jeden ten Hart... jakże Hart-burg, Hart-berg, czy jak tam? Mecenas? cóż to, interes znowu jaki?
— Tak jest, kochany ojcze, przyjechał z interesem, który jutro załatwimy, — rzekł syn — grzeczność sama kazała go tu zaprosić.
— A bardzo dobrze, — rzekł stary książę — nic nie mam przeciwko temu. Czy szlachcic? — dodał na ucho.
— Tego to prawdziwie nie wiem, — odparł książę Robert — ale sądzę... zdaje mi się, że to stara szlachta pruska... Hartknoch. Jeden tego imienia napisał kronikę.
— Ano! chwała Bogu, jest wiele starożytnej szlachty w Prusach! Hilzen, ale nie! Hilzen pisał o Inflantach, a inny jakiś o Prusach — szambelan potarł czoło. — Wolałbym wszakże, żeby innego dnia przyjechał — dodał — jakoś nam z nim obco.
— Ale bo zważać nie trzeba na niego, mości książę, — przerwał syn — niech się ojciec nim nie kłopocze... Gozdowski go zabawi.
— Zawsze mi jakoś dolega! — odezwał się stary. — Nie lubię nowych twarzy... stary jestem.
Westchnął.
Gdy w jednym końcu stołu tak szeptano, w drugim udało się panu Żurbie zawiązać żywą rozmowę, która się stała ogólną. Mówiono o zwierzu, polowaniach i dawnych sławnych łowach. Wincentowicz, wyciągnąwszy dwie swoje miotły, aby mu ust nie zakrywały, zaczynał jakąś historję myśliwską nieprawdopodobną, z której o. Serafin śmiał się zawczasu, bo ją znał i najmniej dziesięć razy słyszał. Była to powieść o łosiu, który, zabity, rozciągnięty, nieżywy, nagle gdy nań wsiadł myśliwy, zerwał się, kopnął biednego łowca, zaniósł gdzieś na grzbiecie na trzęsawiska, z których się ledwie wyratował, bo potem za uciekającym całe stado rozjuszone gonić miało.
Cichusieńko siedzący obok stary żołnierz z legją honorową kiwał tylko głową i powtarzał jakby sam do siebie:
— Ale, ale, jeszcze czego! jeszcze czego!... aż się za nim kurzy!... otóż przyjechał na łosiu, ha! ha!...
O. Serafin trząsł się ze śmiechu...
Piękna księżniczka, wsparta na łokciu, zadumana, jakby na innym świecie przebywała myślami, utopiona w marzeniu jakiemś, zdawała się zupełnie obcą temu, co ją otaczało. Z tego snu budziło ją tylko ciche, rzucone czasem słowo Antoniny, na które odpowiedziawszy uśmiechem, zamyślała się znowu.
Mecenas, o ile przyzwoitość dozwalała, oczu z niej nie spuszczał. Tak pięknej twarzy, tak smutnej razem, nie widział nigdy w życiu... Na czołach brata i siostry czytało jego oko wyrok przeznaczeń nieuchronny... były to istoty bez przyszłości, ostatnie z rodu i ducha...
Morituri — szepnął mimowolnie mecenas.
Przykro mu się zrobiło, po raz pierwszy w długim zawodzie, być tu narzędziem Opatrzności, siedzieć przy tym gościnnym stole skazanych, z wyrokiem zguby i zniszczenia! W prawniku, zwykle zimnym, któremu się zdawało, że jest zbrojny przeciw wszelkiemu uczuciu, odezwało się miłosierdzie ludzkie. Na ten raz wolałby był może nie mieć tu tego posłannictwa, nie widzieć jasno, co tę rodzinę, tak swobodnie, nieopatrznie ucztującą godami życia, czekało w bardzo bliskiej przyszłości...
Wśród tych myśli zaczęto wstawać powoli od stołu. Zostali przy nim starsi, lecz wymykał się, kto chciał, ku gankowi i sali. Nie było w zwyczaju nigdy palić cygar w pałacu, w obecności starego księcia, który zrana tylko po kawie wypalał jedną fajkę tureckiego tytuniu, tem bardziej przy księżniczce, do której idąc, brat starał się pozbyć zapachu cygar; ci więc, co byli nawykli palić, musieli sobie szukać ustronnego kąta. Zwykle obierano na to starą altanę w ogrodzie nad stawem, nieopodal się znajdującą, i do niej też tym razem poprosił książę Robert gościa, z którym razem poszedł Gozdowski, a za nimi wkrótce generał.
Noc była bardzo ciepła i piękna, księżyc w pełni podnosił się nad lasami, obiecując niepotrzebnie wcale przyświecać fajerwerkowi pana Wincentowicza, niespodziance, o której wszyscy doskonale wiedzieli. Wincentowicz też śpieszył się, ażeby księżyc uprzedzić i pilno mu było, by od herbaty wstano. Gdy się tylko ruszać zaczęto, pierwszy pobiegł na staw obejrzeć swoje przyrządy.
— Ten pan Polikarp — odezwał się Gozdowski do księcia Roberta — z temi swojemi nieszczęsnemi fajerwerkami, do których ma pasję, jeszcze mi kiedy stodoły popali. Ale to darmo, wyperswadować tego nie można. Stare dziecko.
— Dajże mu pokój, — rzekł, śmiejąc się, młody książę — jego to bawi, a nigdy jeszcze żadnego nie było przypadku. Wszystkie jego buraki w staw lecą.
Towarzystwo, powoli grupując się rozmaicie, w części na ganku od ogrodu zasiadło, częścią się do altany przeniosło, do której poszedł później pan Żurba z synem i pokorny ów wiarus z legją honorową.
Wieczór skończył się dosyć szczęśliwie spalonym fajerwerkiem, książę Robert pożegnał mecenasa, a Gozdowski odprowadził go do swego dworku, skąd gotowe konie zawiozły go do gospody, bo mimo ofiarowanego noclegu u plenipotenta, Hartknoch uparł się przespać w hotelu i nazajutrz rano miał przyjść dla ukończenia interesu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.