Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu, w wojsku i na pierwszych salonach europejskich, do wszystkiego, cokolwiek spotkać go mogło, zdawał się męskiem obliczem wyzywać losy, by mu odebrały ten spokój i pogodę, którą świecił i uśmiechał się zwycięsko. Wszystko, co włożył, wydawało się na nim wytwornem i pięknem, w najprostszem ubraniu odznaczał się elegancją i smakiem, słowem, była to jedna z tych istot wybranych, któremi arystokracja krwi poszczycić się może. Co więcej, powierzchowność ta nie kłamała, jak utrzymywali ci, co go znali; książę Robert był w „swoim rodzaju“, ze swemi pojęciami, teorjami, przesądami nawet, niepospolitym człowiekiem. Ani go porównać można było do innych typów blisko pokrewnych ślepem naśladownictwem, wyrobionych twardym młotem pracowitego wychowania — książę Robert był sobą, miał coś odrębnego i samoistnego, co go wśród tysiąca odznaczało, lecz razem z tem widać w nim było zupełne życiem złamanie i zobojętnienie, uśmiechał się bez wesela, mówił, nie rozgrzewając, ubolewał bez bólu, zdawał się znudzonym i dźwigał się tylko z obowiązku. Mało co go obchodziło w istocie, choć wszystkiem przez grzeczność zajmować się zdawał. Gdzie indziej była dusza jego i myśli.
Gdy pan Gozdowski wszedł, prowadząc mecenasa za sobą, Robert, który zdawał się oczekiwać na ich przybycie, zbliżył się pierwszy na powitanie gościa i z wyszukaną grzecznością pańską sam poszedł go ojcu, księdzu sufraganowi i stryjowi generałowi przedstawić. Szambelan podniósł się nieco z krzesła, skłoniwszy protekcjonalnie głową, ksiądz sufragan pozdrowił ręką, generał skłonił się zdaleka. Mecenas, mimo nawyknienia do ludzi, po tym wstępie uczuł się jakoś zmieszanym, poczuł bowiem, że w towarzystwie, do którego wszedł, musi pozostać obcym, choćby nawet trochę zuchwale głębiej się w nie chciał wcisnąć. Oczy trzech braci patrzyły nań wyraźnie, jak na przybysza i natręta, którego cierpieć się musi do czasu. Szambelan, dopełniając obowiązków grzeczno-