Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żać się muszą. Długa grobla, ponad którą stały młyny czarne i stare, prowadziła do głównej ulicy miasta, zastawionej niskiemi chatami, podobniejszemi do wieśniaczych, niż do domków miejskich. Gdzie niegdzie tylko wznosił się porządniejszy, obielony, a nad drzwiami jego lub oknem znak rzemiosła albo czarna z napisem tablica: gdzie niegdzie ocalała wierzba obcięta, grusza z gałęźmi poobijanemi lub szeroko ocembrowana studnia z żórawiem wiejskim. Zbliżając się do rynku, aż nadto szeroko rozłożonego, dla targów niedzielnych i świątecznych, domki coraz były porządniejsze, a między niemi coraz gęstsze zajazdy i gospody. Szereg ich otaczał dokoła targowicę, przerwany tylko w jednem miejscu parkanem parafjalnego kościoła, dalej bramą, wiodącą w lipową aleję, ciągnącą się znać ku rezydencji. Z karczem parę było wcale czysto wyglądających, a szyldy świadczyły, że się zwały hotelami. W samym środku targowicy, naprzeciw bramy kościelnej, murowana figura w stylu gotyckim, ze smakiem pobudowana, obwiedziona kratą żelazną, osadzona topolami, brzozami i różami, wykwintnością swą dziwnie się sprzeczała z niepozornemi domostwy, stojącemi dokoła. W niszy piękny posąg Bogarodzicy z kamienia kuty, z wieńcem gwiazd u czoła, miał napis: „Zdrowaś Marjo!“ Równyż smak i staranie widać było około kościoła i podwórca. Sztachety, wrotka, krzyż żelazny na cmentarzu utrzymane były z pobożną troskliwością. Zielone drzewa, bujno rozrosłe, osłaniały ten cichy kątek.
Woźnica pana mecenasa, któremu miejscowość znana była, bez namysłu zajechał, nie pytając, do hotelu, noszącego tytuł Warszawskiego, sądził bowiem, że warszawianina nigdzie właściwiej nie potrafi umieścić. Oprócz tego utrzymujący zajazd chrześcijanin, właściwiej przechrzta, był mu osobiście znany. Bryczka, mocno stuknąwszy w próg wyniosły, wtoczyła się do szopy, starym obyczajem połączonej z mieszkalną budową. Mecenas żwawo