Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzał jeszcze za wychodzącym i prawie biegiem poszedł się przeodziać, aby swemu gościowi do miasta towarzyszyć.

Nazajutrz ku wieczorowi bryczka pana mecenasa Hartknocha, zaprzężona tęgiemi czterema końmi, najętemi w Lublinie, zbliżała się ku małej mieścinie, na skraju lasów położonej. Zdala widać było na tle ich ciemnem wieżycę białą kościoła, mury i czerwone dachy i szereg porozrzucanych domostw wśród sadów. Wbok od osady tej w drzewach starych przeglądały zakryte niemi mury, w których domyślać się było można pańskiej rezydencji. Woźnica najęty zwrócił się do mecenasa i, wskazując biczyskiem miasteczko, ozwał się z triumfem:
— Widzi pan, jeszcze słońce nie zaszło, a oto za kwadrans na miejscu będziemy, jak mówiłem... żeby nie te szelmowskie piaski w borze, jużbyśmy byli od pół godziny stanęli. Czy pan każe wprost do pałacu?
Hartknoch się zamyślił.
— Najprzód w miasteczku do zajezdnego domu, muszę się przebrać, potem, jeśli nie będzie za późno... zobaczymy.
— Dlaczego ma być późno? — rzekł woźnica. — Jeszcze słońce nie zaszło. Toć książęcy dwór, proszę pana; u nich się życie zaczyna, gdy kury spać idą. Tam jeszcze będzie zawsze czas, choćby do północy.
To mówiąc, konie podpędził i, nie zważając na rozpoczynającą się groblę dosyć wybitą i jam pełną, ku miasteczku pośpieszał.
Mecenas ciekawie przypatrywał się okolicy. Mieścina niepozornie wcale wyglądała, lecz była podobna do mnóstwa innych w kraju naszym, od wieków na jeden wzór się kształtującym. Życie i warunki jego jednakie w ten sam zawsze sposób wyra-