Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czary doprawdy rzucać umieją, gdy chcą... O! o! niema człowieka, coby się im oprzeć potrafił.
Hartknoch śmiać się począł.
— Tak, tak! — dodał Zembrzyński — ja ich dawniej znalem, ja ich znam i teraz, bo to się tam nic nie zmienia. Stary Norbert, ten nikogo nie pozyszcze... bo o nikogo nie dba... prosto z Panem Bogiem rozmawia, a reszta świata zdaje mu się, że do jego kolan nie dorosła; to jeszcze złomek z innych czasów, gdy się ludzie na różne gatunki lepsze i gorsze dzielili! Cha, cha! Straszny jest, choć już mu siła z rąk wypadła. Ten nie obałamuci nikogo, ale syn... ale córka... ale choćby książę Hugon... Przyznam się wam, — dorzucił cicho — bardzom ciekaw, jakie oni na was uczynią wrażenie... ale wy, wy tędy już powracać nie możecie.
— Nie mogę i nie będę — rzekł mecenas. — Czas mi drogi, pojadę prosto do Warszawy.
— To może ja u was tam będę... trochę później, — dodał cicho Zembrzyński — nie zawadzi pomówić, jak się dalej te rzeczy prowadzić mają. Mój łaskawco... nie dziwujcie się, człek im bliżej końca, tem się więcej niecierpliwi...
Mecenas wstał z krzesła.
— Już jedziecie? — zapytał niespokojnie Zembrzyński. — Ano, poczekajcież, ja was do miasta przeprowadzę... tylko, tylko się ogarnę... dopędzę was na drodze... natychmiast...
To mówiąc, podali sobie obie ręce.
— Mój łaskawco, — dorzucił bojaźliwie gospodarz — jabym was tu przyjąć powinien, ale sami widzicie, jak żyję, nie mam nic... W ustabyście wziąć nie mogli tego, czem ja się karmię... Jam do tego nawykł, mnie to wszystko jedno, wszystko jedno, — dodał gorączkowo — ja o wygody nie dbam.
Mecenas, skłoniwszy się tylko, co najśpieszniej z dusznej i zatęchłej atmosfery tej chciał się wydostać. Zembrzyński poprowadził go aż do sieni, spoj-