Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

książę — jego to bawi, a nigdy jeszcze żadnego nie było przypadku. Wszystkie jego buraki w staw lecą.
Towarzystwo, powoli grupując się rozmaicie, w części na ganku od ogrodu zasiadło, częścią się do altany przeniosło, do której poszedł później pan Żurba z synem i pokorny ów wiarus z legją honorową.
Wieczór skończył się dosyć szczęśliwie spalonym fajerwerkiem, książę Robert pożegnał mecenasa, a Gozdowski odprowadził go do swego dworku, skąd gotowe konie zawiozły go do gospody, bo mimo ofiarowanego noclegu u plenipotenta, Hartknoch uparł się przespać w hotelu i nazajutrz rano miał przyjść dla ukończenia interesu.

Już był na progu swej izdebki pan mecenas i zabierał się budzić służącego, gdy postrzegł naprzeciw w równym kłopocie znajdującego się pana Zenona Żurbę, owego doktora praw, którego najrzał był przy stole, ale z którym zapoznać się nie miał sposobności. Przywitali się jednak bez zbytnich ceremonij, a że sługa mecenasa prędzej się znalazł, Hartknoch, zaprezentowawszy się Żurbie, zaprosił go tymczasem do siebie na cygaro. Od pierwszego wejrzenia i słowa dwaj ci ludzie poczuli się jakoś bliskimi sobie. Mecenas tylko łatwiejszy był do znajomości i rozmowy, pan Zenon milczący i bojaźliwy. Na twarzy młodego prawnika malowało się jakieś niezadowolenie, pomimo wesoło spędzonego wieczora.
— Jesteśmy pono potrosze koledzy, — ozwał się Hartknoch, wprowadziwszy do swej izdebki pana Zenona — pan podobno także skończyłeś naukę prawa, a ja praktykuję.
— Tak jest, — rzekł Zenon — uczyłem się prawa... chociaż nie wiem, czy mi się ono przyda inaczej, chyba jak nauka każda... bo może mi wypadnie gospodarować. Zresztą nie wiem jeszcze, co pocznę.
— Prawo nigdy panu nie zaszkodzi — odezwał się