Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Morituri — szepnął mimowolnie mecenas.
Przykro mu się zrobiło, po raz pierwszy w długim zawodzie, być tu narzędziem Opatrzności, siedzieć przy tym gościnnym stole skazanych, z wyrokiem zguby i zniszczenia! W prawniku, zwykle zimnym, któremu się zdawało, że jest zbrojny przeciw wszelkiemu uczuciu, odezwało się miłosierdzie ludzkie. Na ten raz wolałby był może nie mieć tu tego posłannictwa, nie widzieć jasno, co tę rodzinę, tak swobodnie, nieopatrznie ucztującą godami życia, czekało w bardzo bliskiej przyszłości...
Wśród tych myśli zaczęto wstawać powoli od stołu. Zostali przy nim starsi, lecz wymykał się, kto chciał, ku gankowi i sali. Nie było w zwyczaju nigdy palić cygar w pałacu, w obecności starego księcia, który zrana tylko po kawie wypalał jedną fajkę tureckiego tytuniu, tem bardziej przy księżniczce, do której idąc, brat starał się pozbyć zapachu cygar; ci więc, co byli nawykli palić, musieli sobie szukać ustronnego kąta. Zwykle obierano na to starą altanę w ogrodzie nad stawem, nieopodal się znajdującą, i do niej też tym razem poprosił książę Robert gościa, z którym razem poszedł Gozdowski, a za nimi wkrótce generał.
Noc była bardzo ciepła i piękna, księżyc w pełni podnosił się nad lasami, obiecując niepotrzebnie wcale przyświecać fajerwerkowi pana Wincentowicza, niespodziance, o której wszyscy doskonale wiedzieli. Wincentowicz też śpieszył się, ażeby księżyc uprzedzić i pilno mu było, by od herbaty wstano. Gdy się tylko ruszać zaczęto, pierwszy pobiegł na staw obejrzeć swoje przyrządy.
— Ten pan Polikarp — odezwał się Gozdowski do księcia Roberta — z temi swojemi nieszczęsnemi fajerwerkami, do których ma pasję, jeszcze mi kiedy stodoły popali. Ale to darmo, wyperswadować tego nie można. Stare dziecko.
— Dajże mu pokój, — rzekł, śmiejąc się, młody