Przejdź do zawartości

Morituri/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Już był na progu swej izdebki pan mecenas i zabierał się budzić służącego, gdy postrzegł naprzeciw w równym kłopocie znajdującego się pana Zenona Żurbę, owego doktora praw, którego najrzał był przy stole, ale z którym zapoznać się nie miał sposobności. Przywitali się jednak bez zbytnich ceremonij, a że sługa mecenasa prędzej się znalazł, Hartknoch, zaprezentowawszy się Żurbie, zaprosił go tymczasem do siebie na cygaro. Od pierwszego wejrzenia i słowa dwaj ci ludzie poczuli się jakoś bliskimi sobie. Mecenas tylko łatwiejszy był do znajomości i rozmowy, pan Zenon milczący i bojaźliwy. Na twarzy młodego prawnika malowało się jakieś niezadowolenie, pomimo wesoło spędzonego wieczora.
— Jesteśmy pono potrosze koledzy, — ozwał się Hartknoch, wprowadziwszy do swej izdebki pana Zenona — pan podobno także skończyłeś naukę prawa, a ja praktykuję.
— Tak jest, — rzekł Zenon — uczyłem się prawa... chociaż nie wiem, czy mi się ono przyda inaczej, chyba jak nauka każda... bo może mi wypadnie gospodarować. Zresztą nie wiem jeszcze, co pocznę.
— Prawo nigdy panu nie zaszkodzi — odezwał się mecenas. — Nie jest to wesoły zawód i, równie jak lekarzowi, trzeba doń dobrze zahartowanych nerwów; ale życie walką.
Zenon westchnął.
— Tak, — rzekł — życie walką. Przyznam się panu, że nicbym przeciwko temu nie miał, gdyby nie było konieczności zjadania się wzajemnie dla utrzymania życia... Kto nie jest zjedzonym, ten musi być zjadającym.
— Cóż poradzić przeciw... przeciw powszechnemu prawu? — rozśmiał się Hartknoch, zapalając cygaro i bystro spojrzał na Zenona, posądziwszy go może, iż odgadł chyba, z czem przyjechał.
— Przyznam się panu, — rzekł, zwracając rozmowę — że dzisiejszy dzień będzie mi pewnie na całe życie pamiętny. Co za osobliwszej powagi i starodawnego jakiegoś obyczaju rodzina! Co za typy! jakie oryginały! jak przedziwny gabinet starożytności! Ale niech się pan nie obraża, proszę, ja tego w złem rozumieniu nie mówię. Owszem, rodzina ta budzi we mnie najżywsze zajęcie.
Zenon się uśmiechnął.
— Mów pan otwarcie, zdaje mi się, że w poglądzie na ten żywy obraz zgadzamy się zupełnie. Widziałeś mnie pan przy tym stole siedzącym, jak gość skamieniały, nie umiejącym rzec słowa; mogłeś się domyśleć, jak mi było duszno i ciężko, tem ciężej, że w świecie tym mam i ojca, i siostrę, bo choć ja do niego nie należę, oni, niestety, są tam wcieleni. Prawda? obraz osobliwszy... a dla mnie wielce, wielce smutny!
— Toż samo i na mnie uczynił wrażenie, — pocichu odezwał się mecenas — a może tem większe, że ja go po raz pierwszy oglądałem w życiu, i że... że... ale o tem mówić trudno.
Zenon spojrzał mu bystro w oczy.
— Mówić trudno panu, ale mnie aż nadto się łatwo domyśleć — rzekł głosem wzruszonym Żurba. — To, co dla pana jest domysłem, dla mnie jest dotykalną rzeczywistością... Patrząc na Brańskich, zdaje mi się, że widzę załogę okrętu, którą morze lada chwila pochłonie, biesiadującą spokojnie w przeddzień zatonięcia.
Mecenas nic nie odpowiedział; milczenie to było znaczące.
— Dla wszystkich — mówił pan Zenon — niebezpieczeństwo to jest jawne, oprócz dla nich i dla tych, co w ich koło zaczarowane zostali wciągnięci. Jako prawnik miałem kilkakrotnie sposobność dotykania się ich interesów, z któremi interesa mojego ojca są ściśle związane — to ludzie zgubieni! Wystawże sobie pan ten dwór, tych panów z ich nawyknieniami, z ich niepraktycznością i nieumiejętnością życia... nagle pozbawionych majątku, dostatku, dachu, domu, zmuszonych — ale nie... myśleć o tem nie chcę! — dodał pan Zenon.
— Nie sądzę, — przerwał mecenas — ażeby ta ruina była tak bardzo bliska.
— Mnie się ona zdaje groźną, jutrzejszą, — zawołał Żurba — radbym ją kosztem krwi mej i życia odwrócić, bo to są najczcigodniejsi ludzie w świecie. Ze wszystkiemi swemi pojęciami nie naszego wieku, z tradycją, której wątek został przecięty, żyją oni tem, co przeszłość może po sobie zostawiła najszlachetniejszego. Szambelan jest prawdziwym patrjarchą; kawaler maltański prawdziwym rycerzem, gotowym jutro iść na oswobodzenie Jerozolimy, byle znalazł dwóch jeszcze podobnych sobie; ksiądz sufragan jest kapłanem wedle ewangelji, a dla rodziny opiekunem najczulszym; książę Robert najszlachetniejsza dusza... księżniczka Stella... anioł. Cóż pan chcesz? Nawet panna Marcjanna — to siostra miłosierdzia, napół święta uczynkami za życia... Pomimo to szambelan waha się przyjść do stołu, gdy wie, że przy nim zasiąść musi z mieszczańczukiem lub plebejuszem, książę Robert wierzy w posłannictwo rodów, a wszyscy razem pewni są, że świat się wykoleił i że jeśli do patrjarchalnego żywota nie wróci, to antychryst przyjdzie, jak prorokował ksiądz Serafin. Oprócz tego najmocniej są przekonani, — mówił dalej Zenon — że wybawienie ich z interesów, od ruiny, przyjdzie cudem łaski Bożej... odprawiają na ten cel nabożeństwa, ale siedzą z założonemi rękami i nie czynią nic, coby ich własną siłą poratować mogło. Wierzą w to, że dla wybranych, jak oni, dzieją się w istocie cuda... Pannie Marcjannie śnią się skarby zakopane, księżniczka Stella marzy o tem, że Robert mógłby zaślubić choćby córkę królowej angielskiej, która ma ich kilka... ksiądz sufragan modli się, płacze i ostatni grosz oddaje... Tymczasem życie się nie zmienia, wydatki nie zmniejszają, długi rosną; jedna kropla jeszcze, a z naczynia płyn się poleje.
Załamał ręce.
— Zapomniałem panu powiedzieć, — rzekł wzruszony — iż siostra księcia szambelana jest ksienią brygidek i modlitwy jej uważane są przez rodzinę za rodzaj specyfiku, który w ostateczności niebo rozłamie i złotą mannę sprowadzi. Cóż tu z tymi świętymi począć? — mówił, zniżając głos, Zenon. — Odjąć im ich złudzenia, któremi żyją szczęśliwi? Niepodobna... one płyną z krwią w ich żyłach. Pomimo nich ratować?... któż potrafi? Trzeba patrzyć na to z sercem skrwawionem, gdy się ich szanuje i kocha... ratunku niema.
Mecenas słuchał z uwagą wielką, odpowiedzieć mu wszakże było trudno.
— Wierzącym dzieją się cuda — zawołał z półuśmiechem. — Juściż bogate ożenienie księcia Roberta nie byłoby niepodobieństwem.
— Zapewne — odparł Zenon — ale należałoby choć pofatygować się i szukać tej żony obiecanej... bo ona sama do Brańska nie przyjedzie. Książę Robert odkłada, marzy, zapatruje się jak chrześcijanin-fatalista na wszystko, wierzy niewzruszenie w Opatrzność Bożą i siedzi sobie spokojnie nad książkami, niewiele myśląc o jutrze.
— A pan Gozdowski? — spytał mecenas.
Zenon począł się śmiać serdecznie.
— Ale to gąbka, która się tak napiła tego, w czem ją zanurzano, że z niej się już nic nie wyciśnie więcej, nad spotęgowaną rezygnację samych książąt. Czy pan nie widzisz, że ten poczciwy człek nabrał nawet fizjognomji swych ukochanych pryncypałów, wpatrując się w nią długie lata? W nim niema nic własnego, swojego... to zwierciadło posłuszne, nic więcej.
Mówił i unosił się coraz goręcej pan Zenon, chodząc po małej izdebce.
— Ręczę, — dodał nareszcie — że i pan tu przybyłeś nienadaremnie.
— To łatwo odgadnąć, — cicho rzekł mecenas — my prawnicy nigdy darmo nie przyjeżdżamy tak daleko. Mogę jednak zapewnić pana, iż na ten raz interes nie jest jeszcze groźny.
Młody Żurba, dłużej dopytywać się nie śmiąc, nagle zamilkł, a że noc była późna, podali sobie ręce i rozeszli się jakoś smutni.
Są wypadki, w których się najchłodniejsza nawet natura wrażeniu pewnemu oprzeć nie może. Hartknoch był jedną z tych chłodnych postaci, dla których życia zadanie mieści się całe w ciasnym egoizmie jednostki, szanującej tylko inne egoizmy i ustępującej im nieco, aby one też ustępstwami za to zapłaciły. Nie był to jednak człowiek zły ani bez serca. Na nieszczęście rozum brał zawsze nad nim górę. Tym razem mecenas, który czuł się zupełnie spokojny w sumieniu, przybywszy w interesie klienta swego, uległ wrażeniu, jakie na nim widok rodziny książąt Brańskich uczynił. Rozmowa z panem Zenonem przyczyniła się do tego. Długo zasnąć nie mógł, zastanawiając się nad naturą fenomenów, których był świadkiem. Serce podbudziło go może do tych badań, lecz rozum zimno je dokonywał. Wkońcu z reasumującym dlań wszystko wyrazem: Morituri! pan mecenas, westchnąwszy, usnął.
Zbudziło go rano otwarcie drzwi za wczesne i ukazanie się w progu tego samego pana Zenona, z którym wczoraj dopóźna prowadził rozmowę.
— Przebacz mi pan, — rzekł, wchodząc — iż go tak rano budzę; całą noc rozmyślając nad różnemi rzeczami, zasnąć nie mogłem. Przychodzę pana prosić o objaśnienie... jestem niespokojny nieco. Wszak to nie będzie niedyskrecją zapytać go o bliższe wyjaśnienie interesu, który tu pana sprowadził. Powiedziałeś mi pan, jeśli dobrze pamiętam, iż na ten raz nie jest on groźny jeszcze. Wnioskuję z tego, iż groźnym się stać może. Losy tej rodziny obchodzą mnie mocno. Możebyśmy conjunctis viribus poradzić coś mogli, nawet mimowoli tych starych dzieci, co same sobie radzić nie umieją i nie chcą. Nie mam żadnego prawa wymagania od pana w tem współczucia i pomocy, ale się odzywam do szlachetności jego charakteru.
Mecenas ledwie miał czas przetrzeć oczy i zebrać snem trochę powikłane myśli, ale umysł miał świeży i łatwo przyszedł do siebie.
— Niezmiernie to naturalne, co pan mówisz, i bardzo szlachetne z jego strony, — rzekł — ale, kochany kolego-prawniku, postawże się na mojem miejscu. Gdybyś przybył w cudzej sprawie, powierzonej ci z zaufaniem, mógłżebyś sumiennie dopełnić cokolwiek bądź szkodliwego interesowi klienta, który ci zaufał?
— O cóż ci właściwie idzie? — zapytał, siadając, Zenon.
— To, z czem przybyłem, nie jest tajemnicą — odparł mecenas. — Między innemi długami na dobrach książęcych ciąży suma pewna, o którą się wierzyciele upomnieli. Zapłacić ją było trudno; ja nabywam ją i biorę przelew w imieniu spekulanta, który tę hipotekę uważa za dostateczną. Nic w tem dotąd dla Brańskich niema groźnego.
Pan Zenon się zamyślił głęboko.
— Ale cóż to za ideał kapitalisty, — zawołał — który proprio motu chce się lokować na obciążonych dobrach książęcych? To rzecz niepojęta. Z najlepszą wiarą w ludzką uczynność, lekkomyślność i t. p. trudno mi przypuścić, żeby ktoś bez tajemnego celu popełnił z kapitałem taką... powiem poprostu, niedorzeczność.
Spojrzał w oczy mecenasowi, który zarumienił się mimowolnie.
— W tej sprawie — odpowiedział — ja jestem pośrednikiem bezwiednych celów, jestem posłem i nic więcej.
— Któż nabywa ten dług? — spytał Zenon.
— Dawid Salomson z Warszawy, kapitalista — odparł mecenas. — Zważ pan, że to nic a nic położenia książąt nie zmienia. Dług pozostaje i przechodzi tylko na imię innego człowieka.
— A warunki?
— Są, jakie były, nic uciążliwszego do nich nie przybywa — rzekł Hartknoch. — Za to, co powiadam, uczciwem słowem zaręczyć mogę. Zresztą książęta nie mają do wyboru, tylko albo zapłacić, lub od zapłaty uwolnić się tym przelewem.
— Nie rozumiem, — dodał Zenon — a czego nie rozumiem, tego się lękam. Dawid Salomson, którego nazwisko dozwala się domyślać przemyślnego bankiera-izraelity, musi w tem mieć cel jakiś. To sprawa ciemna.
— Ale ja jej więcej nie widzę od pana — odezwał się mecenas, chcąc się od dalszych badań uwolnić.
Nie mówił całej prawdy pan Hartknoch, wiedział bowiem o zamiarach Zembrzyńskiego, ale zdradzić ich nie chciał i nie mógł. Politowanie nad Brańskimi nie doszło w nim do tego stopnia, by sprawę powierzoną miał dla niego zdradzić. Inkwizycja ze strony Zenona była mu przykra i rad był od niej jak najprędzej się uwolnić.
— Kochany kolego, — rzekł, wyciągając doń rękę, Zenon — o jedno cię tylko proszę, nie śpiesz się zbytecznie do Gozdowskiego; ja się z nim i księciem Robertem chcę wprzódy rozmówić. Gozdowski człowiek uczciwy, ale nieudolny i zaślepiony. Księcia Roberta kocham, szanuję, alem go nigdy zrozumieć nie mógł; chcę otwarcie pomówić z nimi. Daj mi godzinę czasu.
— Najchętniej, — odparł mecenas — przed godziną też nie mógłbym żadną miarą być u plenipotenta. Do zobaczenia.
Pan Zenon śpiesznie wyszedł.
Trudno jest jasno widzieć w duszy człowieka, niełatwo też było odgadnąć, co skłaniało pana Zenona do tak gorliwego a dobrowolnego zajmowania się interesami familji Brańskich. Wprawdzie od lat wielu doświadczał ojciec pana Zenona dużo od nich przyjaźni, wprawdzie na dzierżawie dorobił się mająteczku, wprawdzie sama szlachetna natura i dobre serce młodego Żubry mogły być pobudką; ale jednak nie starczyło to wszystko na wytłumaczenie tej gorączki i zapału, z jaką niepowołany prawnik młody narzucał się na zbawcę tam, gdzie nie widziano nawet niebezpieczeństwa. Śpiesznym krokiem poleciał z gospody do dworku pana Gozdowskiego, który, pomimo pilnych interesów i pełnego przedpokoju ludzi, czekających na jego przebudzenie, zasypiał jeszcze ze spokojem czystego sumienia. Żubra był tu poufałym i nie wahał się wtargnąć do sypialni plenipotenta, wołając nań, aby wstawał, i rozkazując słudze otwierać okiennice.
— Ale cóż się stało? co tak pilnego? zmiłuj się! — zakrzyknął z łoża Gozdowski. — Budzisz mnie, gdym dopiero od godziny usnął. Powróciwszy wczoraj z pałacu, wziąłem do ręki nową powieść pani Sand, którą mi pożyczyła panna Antonina, i zaczytałem się do rana.
— A pocóż czytasz powieści, poco — rozśmiał się Zenon — będąc plenipotentem i mając o ósmej zrana pełen przedpokój ekonomów, pisarzów, wójtów, arendarzy, którzy na ciebie czekają?
— No, to niech poczekają... trudno znowu, — burczał Gozdowski, szukając rannego ubrania — trudno znowu być wiecznie na ich zawołanie.
— Z nimi rób sobie, co chcesz, — odparł, siadając przy łóżku, Zenon — ale ze mną musisz się rozmówić. Uprzedzam cię, że przychodzę z ważną mową o interesach.
— Nieszczęście prawdziwe z temi interesami! Skaranie Boże! — krzyknął Gozdowski. — Odetchnąć mi nie dajecie. Na miłość Chrystusową! daj choć krótki pacierz zmówić, wypić kawę, ubrać się.
— Nie mogę, zaraz tu nadciągnie mecenas warszawski, a ja się z wami rozmówić muszę, nim on przyjdzie.
— Czy to się tyczy jego?
— Tyczy się ogółu interesów, panie Gozdowski, — począł Zenon — znasz pan moje położenie względem tej rodziny, obowiązki wdzięczności, jakie zaciągnęliśmy. Ojciec, ja... wszyscy my kochamy książąt; przyznam się panu, że jestem o nich niespokojny i chcę jasno wiedzieć, jak stoją.
— Cóż? czyście się zlękli o swoje kilkadziesiąt tysięcy? — podchwycił Gozdowski, któremu przebudzenie kwaśny humor wyrobiło.
Zenon się oburzył.
— Jak pan możesz mówić coś podobnego? — zawołał. — My nietylko nie upominamy się o to, co mamy, ale oddamy i to, co jeszcze mieć możemy, byle im spokój zapewnić. Chcemy jednak wiedzieć, jak stoją.
— Znać państwo nie wierzycie we mnie i w prowadzenie tych interesów, któremi od lat dwudziestu kilku, z zadowoleniem książąt, zawiaduję... czy co? — ofuknął Gozdowski. — Pocóż ta indagacja?
— W uczciwość waszą, kochany panie Gozdowski, — rzekł żywo Zenon — wierzę najmocniej, ale w zręczność, w jasnowidzenie, daruj mi, nie wierzę. Nie wierzę tobie, ani księciu Robertowi, ani księciu szambelanowi, ani wszystkim wam, wielu was tu jest, i kwita. Waćpan być może widziałeś jaśniej, ale ciągle patrzysz w słońce i oślepłeś.
Zdumiony tym wybrykiem młodego Żubry, Gozdowski zamilkł, był jednak widocznie urażony, a choć łączyła ich przyjaźń, czuł się dotknięty. Nikt łatwiej się nie obraża nad tego, który niezupełnie sam z siebie jest zadowolony.
— Cóż to znowu? coś nowego? Jakiem mi się prawem tak wtrącacie?
— Prawem miłości dla nich i dla ciebie — rzucając się na szyję opierającemu się Gozdowskiemu, krzyknął Zenon. — Tyś poczciwy i gniewać się nie możesz, a masz tyle światła, że niepodobna, byś sam nie widział miecza Damoklesowego, zawieszonego nad głowami tej rodziny.
Plenipotent wyrwał się z uścisku prawie gwałtem.
— Słowo honoru, — rzekł — że tej napaści rannej nie rozumiem. Cóż się stało? co zagroziło? gdzie niebezpieczeństwo? co ci się śni?
— Gozdowski, jeśli mnie kochasz, pomówmy serjo.
Plenipotent, który się tak bronił, na te słowa uczuł mimowolnie obawę jakąś i zmiękł znacznie. Opuścił go gniew... objęła trwoga, której wszakże okazać nie chciał. Jako człowiek słaby, ulegał wpływowi optymizmu swych pryncypałów, lecz zarówno dał się też zachwiać i groźbie energicznej Zenona, którego wielce szacował. Znużony, padł na fotel.
— Mówmy serjo, no, dobrze, mówmy — odezwał się z westchnieniem ciężkiem. — Pan, tak jak ja, znasz książąt... wiesz, że ich kocham. Czegóż chcesz ode mnie, który jestem narzędziem tylko, aż do zbytku posłusznem?
— Chcę byś mniej słuchał, a więcej się lękał niż oni — gwałtownie kończył Zenon. — Nikt później nie uniewinni cię tem posłuszeństwem, a gdy przyjdzie katastrofa... wina cała spadnie na ciebie.
— Gdzie? jaka katastrofa? co ci się śni? — ofuknął, zrywając się, Gozdowski.
— Otwórzże oczy... na miłość Boga! — łamiąc ręce, mówił Zenon. — Ja nie jestem plenipotentem, a z tego, co wiem i widzę, łacno mogę przepowiedzieć katastrofę, o której mówię. Słuchając, rachuj. Wszystkie majętności książąt ile mogą być warte? Ceń drogo, pozwalam.
Gozdowski się zamyślił chmurno.
— Trzy miljony — rzekł.
— Przypuszczam i to... rachujmy — odezwał się Zenon. — Sumy, zaciągniętej w Towarzystwie, jest przeszło miljon... Są zaległe procenta. Liczyłżeś kiedy długi prywatne? rachowałeś legata i kapitały kościołów, fundacyj i t. p. Ja wiem, że wszystko to razem wzięte, jeśli już nie przewyższa wartości dóbr, to przynajmniej jej dorównywa... Książęta żyją tak zawsze, jakgdyby owe miljony mieli czyste; z każdym rokiem ciężary rosną. Jak z tego wybrnąć? jak? Jeden pozew, jedna suma, której opłacić czem nie będzie, a wszystko runie.
Gozdowski pochwycił się za głowę.
— To nie jest przesadzone, to rzeczywistość ściśle wzięta, nieprzeparta, konieczna. Z roku na rok przeciąga się ruina, ale jest nieuchronna.
Plenipotent milczał.
— Gdyby tak było, — wybąknął nareszcie z ciężkością — gdyby tak było, na co się nie zgadzam, to cóżbyśmy, wedle pana, począć mieli? co?... Zatem niema ratunku?
— Poczynajcie, co chcecie, ale róbcie cokolwiek bądź! — krzyknął Zenon.
— Tak źle nie jest, — odezwał się po namyśle plenipotent — grubo przesadzasz, panie Zenonie. Najprzód znaczniejsza część naszych długów nie jest wymagalna... nie potrzebujemy płacić kapitału, tylko procenty.
— Których nie płacicie wcale, — wtrącił Zenon — a dalej?
— Dalej przecie... przecie książę Robert się ożeni, — triumfująco dodał Gozdowski — przecie weźmie miljon lub półtora i dobra oczyści, toć jasne, jak słońce... Mamy więc prawo czekać cierpliwie i rachować na to.
Żurba opuścił ręce, słysząc to, głowę pochylił i oczy w ziemię wlepił.
— Na to niema odpowiedzi — rzekł.
— Sam widzisz... to cały, jasny plan nasz, — dodał z dobrą wiarą Gozdowski — a nie jest on tak bardzo zły, ani tak niepewny, jakby się mógł zdawać. Książę ma prawo szukać żony w tych sferach, do których jest stworzony. Prawdopodobnie znaleźć ją powinien i rzecz skończona.
— I sprzeda się? — spytał Zenon.
— Jak można mówić coś podobnego? — oburzył się plenipotent. — Poco ma się sprzedawać? Alboż majątek nie może być połączony z umysłowemi przymiotami? alboż miljonowa fortuna nie daje, owszem, prawa wnosić, iż osoba będzie dobrze wychowana i bogata we wszystko, co staranne wychowanie dać musi?
Ironicznie, sucho śmiać się począł pan Zenon, spojrzał na Gozdowskiego, przystąpił do niego, pocałował go, uścisnął i dokończył:
— Kochany, zacny panie Gozdowski, niema co już mówić z wami... każ podawać kawę... ja ci przeszkadzać nie będę.
Plenipotent zdawał się obrażonym zrazu, lecz powoli mu to odeszło, przyjął uścisk i żart za dobrą monetę, byle spokój od natręta uzyskać.
— Tylko słowo jeszcze, — zwracając się od progu, rzekł Zenon — jaki interes sprowadza tego mecenasa z Warszawy?
— Nabycie sumy na nas, rzecz prosta, jasna i już skończona; zyskujemy na czasie, a dla nas on jest wszystkiem; wy zaś, panie Zenonie, co tak kochacie książąt i macie miłość a zaufanie u księcia Roberta, lepiejbyście uczynili, gdybyście, zamiast nas burować niepotrzebnie, skłonić się go starali, ażeby raz na serjo o ożenieniu się pomyślał.
Zenon głową potrząsł, ramionami ruszył i bez pożegnania wyszedł, kierując się wprost do mieszkania księcia Roberta w pałacu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.