Morituri/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Książę Robert zajmował apartament na dole, w jednem ze skrzydeł bocznych gmachu, w którem podobne, dosyć obszerne pomieszczenia mieli także ojciec, książę szambelan, pan generał i księżniczka Stella. Wpośrodku na pierwszem piętrze były pokoje galowe, mniejsze i większe, w których się cała rodzina zbierać była zwykła. Korytarze i przejścia ogrzane łączyły wszystkie części pałacu, mieszczącego prócz tego mnogą służbę, prawie wszystkich rezydentów, kapelana, przemieszkującą tu ciągle niemal pannę Antoninę, apteczkę z panną Marcjanną i t. d. Budowa była tak rozległa, iż mogła jeszcze w przypadku potrzeby wygodnie pomieścić gości, nawet tak obszernego lokalu wymagających, jak ksiądz sufragan. Ksiądz sufragan miał raz na zawsze dla siebie oddzielone i nigdy nie zajmowane przez nikogo pokoje na pierwszem piętrze: salon, sypialnię, kancelarję, łazienkę i t. d. Gmach tak urządzony, jak się domyślać łatwo, wymagał też służby licznej, na której nie zbywało; niezawsze zatrudniona, przez pół roku całkiem bezczynna, musiała przecież być na zawołanie. Wszystko też do tej miary zastosowane było.
Może jednym z najskromniejszych był apartament księcia Roberta, który lubił to, co piękne, ale zbytku nie potrzebował i umiał smak dobry połączyć z prostotą. Urządził on sobie sam wygodnie kilka pokoi, po których poznać było łatwo charakter posiadacza. Jeden z nich zajmowała wybrana bibljoteczka osobista księcia, oprócz której na drugiem piętrze znajdowała się tak zwana stara bibljoteka książęca, bardzo szacowna, lecz dosyć zaniedbana. Klucz od niej z urzędu miał kapelan, ale że teraźniejszy ksiądz Serafin lubił przedewszystkiem rybołówstwo i ogrodnictwo, miały czas sobie zamki zardzewieć, a mole i myszy słać gniazda. Reszta pokoi księcia Roberta, jego gabinet zielony z trofeami myśliwskiemi i rycerskiemi, były bardzo smakownie przez niego samego urządzone. Spędzał on tu większą część dnia nad dziennikami, nad nowościami, a że lubił przedewszystkiem historję, pamiętniki, podróże i czytał z łatwością w kilku językach, nie zbywało mu nigdy na miłej rozrywce. Czasem fantazja jakaś zapędziła go do starej bibljoteki, skąd także wyciągał różne dzieła, nie zwracając ich już pod klucz księdza kapelana. Czytał książę Robert wiele, ale czytanie dla niego było rodzajem rozrywki, niż nauką poważną. Czytał bez wyboru, zmieniając treść, szukając kontrastów, biorąc i rzucając dzieła najróżniejsze, i, choć bez książki wytrwać nie mógł i nie umiał, rzekłbyś, że się nią jak opjum tylko upajał, by o życiu i ciężarach jego zapomnieć.
Wszystko mu było dobre, co od rzeczywistości oderwać mogło silnie, dziś Rabelais, jutro Spinoza, zarówno Dante jak Eulenspiegel.
Pomimo pozorów młodości i pełni sił, których wyczerpać nie miał czasu, w księciu Robercie łatwo było dostrzec, iż do życia nie przywiązywał wagi, nie wierzył w nie wiele i nie zakreślił w niem sobie żadnego celu. Napozór miły, wesół, uprzejmy, ożywiony, w towarzystwie chętnie się udzielający i dający rozgrzać na krótko, — zdawał się jednak, w chwilach, gdy był sam sobie zostawiony, strutym, rozczarowanym, zobojętniałym na wszystko. Z indyferentyzmem, a raczej kwietyzmem fatalisty szedł drogą, jaka się nadarzyła, nie szukając ani nowej ani innej. Coś w tę duszę szczelnie zamkniętą padło znać, co jej dalszy rozwój wstrzymało. Nie zgorzkniał, nie znienawidził świata, kochał go, ale on był obojętny, nie spodziewał się po nim niczego więcej i nie był go ciekawy. Czasem można go było o sceptycyzm posądzić, chociaż wszystko, czego po nim świat, formy, przyzwoitość, obyczaje domu, tradycje wymagały, spełniał ze skrupulatnością drobnostkową, pilną, nieznużoną. Poszanowanie ludzi i opinij jak największe — ale do polemizowania z jednymi i drugimi nie schodził nigdy. Wyrozumiałość miał zupełną na błędy, poważanie dla cnoty — ani jedne, ani drugie wszakże zapału ni oburzenia w nim nie wzbudzały. Można go było nazwać beznamiętnym, chociaż gdy szło o uczynienie komu przysługi, o spełnienie czegoś poczciwego, krzątał się bardzo i prawie rozgrzewał. Ale ciepło to nie trwało długo, apatja łagodna wracała prędko. Zostawiony sam sobie, smutny był, a wesołość jego najbujniejsza zawsze zdała się przymuszona.
Zszedłszy go niespodzianie, można było być pewnym, że się go zastanie pogrążonym w bezmyślnem osłupieniu jakiemś lub nad jakąś książką — nigdy w rzeczywistości, zawsze w świecie marzeń i wspomnień. Przed okiem starszych, dla których książę Robert przybierał postać rozweseloną i swobodną, usposobienie to całkiem się kryło, poufalsi tylko chwytali go tak na uczynku, a cały tok życia stwierdzał mniemanie, iż książę Robert żył z obowiązku, ale bez smaku i zajęcia przyszłością.
Łatwo się domyślić, iż wychowanie otrzymał jak najstaranniejsze, że książę szambelan nie żałował niczego dla wykształcenia jedynaka, który od dziecinnych lat okazywał umysł żywy, pojętny i chciwy wiedzy. Niezliczonych nauczycieli brano i odprawiano, posyłano zagranicę, po skończeniu wychowania odbywał jeszcze podróże, potem, wedle rycerskich tradycyj, kazano mu wstąpić do wojska. Tu przypada właśnie epoka, w której szambelan i rodzina nieco go z oczu stracili; młody człowiek dziwnie piękny, wychowany najstaranniej, miły, dowcipny, czarujący wszystkich, nieco rozpieszczony — dostał się nagle w świat, którego pokusom podobno oprzeć się nie mógł. Imię, wielki wówczas jeszcze majątek, który dozwalał mu stanąć na stopie odpowiedniej rodziny stanowisku, zbliżyły go do sfer, w których młodemu, wychodzącemu na świat, z gorącemi namiętnościami a wielkiem niedoświadczeniem, największe grożą niebezpieczeństwa. Jak je wyminął, jak się im obronił, czy ich nawet uniknąć potrafił, o tem domowa milczała kronika. Nikt w Brańsku nie wiedział o niczem, oprócz śpiesznego bardzo awansu i dosyć znacznych księcia wydatków. Zboku dochodziły wieści, iż książę Robert był ulubieńcem najwyższych towarzystw, że go sobie wyrywano, że przepadano za nim; pocichu szeptano jeszcze, iż wielka jakaś miłość tajemnicza, gwałtowna, tragiczna zagroziła zwichnięciem przyszłości księcia, że zakochał się i był kochany przez kobietę zamężną, dla której gotów był poświęcić wszystko, której przywiązania o mało życiem nie przypłacił, że został przez nią zdradzony i w rozpaczy znowu bliski był samobójstwa. Cała ta tragedja jakaś bez nazwisk, jak głucha plotka, dostała się do niższych sfer dworu książęcego, ale do uszu ojca ani stryjów nigdy nie doszła. Rozsądniejsi ludzie poczytywali ją za potwarz i bajkę, gdy jakoś około tego samego czasu szambelan otrzymał od syna list, donoszący mu o chorobie, z powodu której będzie zmuszony opuścić służbę wojskową. Jakoż w parę miesięcy potem powrócił na wieś książę Robert, lecz tak strasznie zmieniony chorobą, że całą przywiązaną do siebie rodzinę przeraził. Reszty słabości tej przeszły zwolna, zdrowie wróciło, ale pozostała po niej owa apatja, smutek, zobojętnienie na wszystko, z którego młody książę wyjść już nie mógł.
Czy było co prawdy w opowiadaniach o jego przeszłości, nikt nie badał nawet; zatarły się powoli wspomnienia. Robert został, czem był — owszem, lata ten stan, który mógł być przechodnim, zmieniły zwolna w naturę. Życie wiejskie jednostajne przyczyniło się ku temu.
Gozdowski mówił prawdę panu Zenonowi, utrzymując, iż rodzina pokładała całe swe nadzieje na świetnem ożenieniu się księcia Roberta, spodziewać się go miano zupełne prawo i Robert wart był losu, który mu wróżono. Ojciec kilkakrotnie mu o tem wspominał, naglił generał, namawiał sufragan, którego głos wiele w rodzinie znaczył, a książę Robert milcząc, nie opierał się wcale, przyjmował rady, ale nic nie czynił, coby mu małżeństwo ułatwić mogło. Siedział na wsi, czytał, dumał i spełniał obowiązki towarzyskie nałogowo. Ilekroć chciano go skłonić do podróży, do odwiedzenia miasta, przejażdżki dalszej, znajdował tyle różnych powodów odłożenia wyjazdu, iż wkońcu całkiem poszła rzecz w zapomnienie. Siostra, którą czule kochał i słuchał najchętniej, nawet siostra wymóc nie potrafiła, by się ruszył z tego swego spokojnego kąta, do którego zdawał się codzień mocniej wrastać.
Taka była zewnętrzna fizjognomja charakteru księcia-rotmistrza, jeśli się tak wyrazić godzi — głębi jego i tajemnic nikt ani śmiał odgadywać. Napozór otwarty, szczery, był jak te domy, w których sieni ogromnej każdemu krążyć wolno, ale do środka nikt się nie dostaje.
Młodszy od niego pan Zenon znał rotmistrza od dziecka; choć wiekiem nierówni, spędzili młodsze lata razem. Cała ta rodzina Żurbów, przywiązana do Brańskich, chowała się, przebywała, żyła na dworze tutejszym, jak u siebie. Stary Żurba, który ubogim przyszedł na dzierżawę, a trzymał ją od lat dwudziestu kilku, przywiązał się poczciwem sercem do swoich dobrodziejów. Winien im był nietylko stosunkową zamożność, ale wychowanie świetne córki, jako towarzyszki księżniczki Stelli, i pomoc w prowadzeniu syna. Obojgiem szczycił się szlachcic, a pochlebiała mu też szczera przyjaźń książąt, serce miał dobre, był im więc oddany, tak cały, iż to, co miał, chętnie był gotów im poświęcić. Zenon na poufałej stopie z lat młodszych pozostał z księciem Robertem, który go kochał; jednakże po powrocie z wojska, gdy w imię młodej przyjaźni chciał się dowiedzieć czegoś o tych tajemniczych stosunkach, o których pocichu rozpowiadano, postrzegł, iż głąb duszy dawnego przyjaciela była dlań zamknięta. Książę Robert zbył zapytania natarczywe półśmiechem, półnadąsaniem, zagadał o czem innem i, we wszystkich innych przedmiotach chętnie rozprawiając z Zenonem, tego jednego nigdy mu dotknąć nie dozwolił. Zenon wniósł, iż rana była niezgojona, że płynęła krwią jeszcze; poszanował i zrozumiał tę boleść, rachując, iż czas powoli uśmierzyć ją musi. Nigdy też nie tykał, z księciem mówiąc, majątkowych spraw, przez delikatność jakąś, a może, by się nie zdało, iż o swój i ojca los się obawia, mieli bowiem u książąt sumę znaczną, a worek ich na zawołanie był otwarty.
Tym razem jednak przybycie mecenasa, które rozbudziło jakiś niepokój w duszy pana Zenona, skłoniło go nietylko do napaści wcale niezwyczajnej na Gozdowskiego, ale do postanowienia otwartego rozmówienia się z księciem Robertem. Czuł się w sercu czystym, to mu dodawało odwagi.
— Lekarz — mówił do siebie, idąc — musi mieć męstwo nietylko zdarcia z rany bandażów, ale zapuszczenia w nią noża, jeśli nim gangrenę ma wykroić. Będzie się książę gniewać — ha! cóż robić? niech się gniewa, dopełnię obowiązku.
Już był prawie w progu mieszkania przyjaciela, gdy myśl nowa wstrzymała go.
— Co pomoże moja rada? To się na nic nie zdało! Rozjątrzyć mogę, a nie mam dosyć powagi, aby przekonać. Wypadałoby, któż wie? inaczej może postąpić.
Zamyślił się: książę generał przyszedł mu na myśl, czyby jego za skuteczne narzędzie lub choć za pomocnika użyć nie było można. Zawahał się, spojrzał wgórę. W oknie drugiego piętra przeciwnego skrzydła pałacu kawaler maltański siedział z cybuchem i bardzo swobodnie fajkę palił, poglądając w podwórze. Była to jego fajka uroczysta, pierwsza, którą pomaluteńku do dna wypalał, po filiżance kawy, zrobionej własnoręcznie na maszynce.
— Hej, Żurba, słyszysz? Czego ty się tam tak rano kręcisz koło mieszkania Roberta? Czy nie widzisz, że śpi? Okiennice pozamykane, nie budź go, on potrzebuje biedaczysko wypoczynku. Jeśli się nie masz gdzie podziać, chodź do mnie, zrobię ci kawy takiej, jakiej oddawna nie piłeś!
Zenon głos ten wziął za głos przeznaczenia, za wyrok, westchnął i zwolna pociągnął przez dziedziniec i schody na drugie piętro, do pana generała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.