Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

no mi przypuścić, żeby ktoś bez tajemnego celu popełnił z kapitałem taką... powiem poprostu, niedorzeczność.
Spojrzał w oczy mecenasowi, który zarumienił się mimowolnie.
— W tej sprawie — odpowiedział — ja jestem pośrednikiem bezwiednych celów, jestem posłem i nic więcej.
— Któż nabywa ten dług? — spytał Zenon.
— Dawid Salomson z Warszawy, kapitalista — odparł mecenas. — Zważ pan, że to nic a nic położenia książąt nie zmienia. Dług pozostaje i przechodzi tylko na imię innego człowieka.
— A warunki?
— Są, jakie były, nic uciążliwszego do nich nie przybywa — rzekł Hartknoch. — Za to, co powiadam, uczciwem słowem zaręczyć mogę. Zresztą książęta nie mają do wyboru, tylko albo zapłacić, lub od zapłaty uwolnić się tym przelewem.
— Nie rozumiem, — dodał Zenon — a czego nie rozumiem, tego się lękam. Dawid Salomson, którego nazwisko dozwala się domyślać przemyślnego bankiera-izraelity, musi w tem mieć cel jakiś. To sprawa ciemna.
— Ale ja jej więcej nie widzę od pana — odezwał się mecenas, chcąc się od dalszych badań uwolnić.
Nie mówił całej prawdy pan Hartknoch, wiedział bowiem o zamiarach Zembrzyńskiego, ale zdradzić ich nie chciał i nie mógł. Politowanie nad Brańskimi nie doszło w nim do tego stopnia, by sprawę powierzoną miał dla niego zdradzić. Inkwizycja ze strony Zenona była mu przykra i rad był od niej jak najprędzej się uwolnić.
— Kochany kolego, — rzekł, wyciągając doń rękę, Zenon — o jedno cię tylko proszę, nie śpiesz się zbytecznie do Gozdowskiego; ja się z nim i księciem Robertem chcę wprzódy rozmówić. Gozdowski człowiek uczciwy, ale nieudolny i zaślepiony. Księcia Roberta kocham, szanuję, alem go nigdy zrozumieć nie mógł;