Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zdowski zamilkł, był jednak widocznie urażony, a choć łączyła ich przyjaźń, czuł się dotknięty. Nikt łatwiej się nie obraża nad tego, który niezupełnie sam z siebie jest zadowolony.
— Cóż to znowu? coś nowego? Jakiem mi się prawem tak wtrącacie?
— Prawem miłości dla nich i dla ciebie — rzucając się na szyję opierającemu się Gozdowskiemu, krzyknął Zenon. — Tyś poczciwy i gniewać się nie możesz, a masz tyle światła, że niepodobna, byś sam nie widział miecza Damoklesowego, zawieszonego nad głowami tej rodziny.
Plenipotent wyrwał się z uścisku prawie gwałtem.
— Słowo honoru, — rzekł — że tej napaści rannej nie rozumiem. Cóż się stało? co zagroziło? gdzie niebezpieczeństwo? co ci się śni?
— Gozdowski, jeśli mnie kochasz, pomówmy serjo.
Plenipotent, który się tak bronił, na te słowa uczuł mimowolnie obawę jakąś i zmiękł znacznie. Opuścił go gniew... objęła trwoga, której wszakże okazać nie chciał. Jako człowiek słaby, ulegał wpływowi optymizmu swych pryncypałów, lecz zarówno dał się też zachwiać i groźbie energicznej Zenona, którego wielce szacował. Znużony, padł na fotel.
— Mówmy serjo, no, dobrze, mówmy — odezwał się z westchnieniem ciężkiem. — Pan, tak jak ja, znasz książąt... wiesz, że ich kocham. Czegóż chcesz ode mnie, który jestem narzędziem tylko, aż do zbytku posłusznem?
— Chcę byś mniej słuchał, a więcej się lękał niż oni — gwałtownie kończył Zenon. — Nikt później nie uniewinni cię tem posłuszeństwem, a gdy przyjdzie katastrofa... wina cała spadnie na ciebie.
— Gdzie? jaka katastrofa? co ci się śni? — ofuknął, zrywając się, Gozdowski.
— Otwórzże oczy... na miłość Boga! — łamiąc ręce, mówił Zenon. — Ja nie jestem plenipotentem,