Miłość przestępcy/Ofiara losu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Ofiara losu
Pochodzenie Miłość przestępcy
Wydawca Księgarnia M. Fruchtmana
Data wyd. 1933
Druk Prasa Polska S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OFIARA LOSU
W ponury, grudniowy poranek rozbrzmiał nagle dźwięk, płynący z wieży kościoła na berlińskiem przedmieściu, a nim pięć uderzeń rozpłynęło się w uroczystej, mglistej ciemni, już inne zegary pośpieszyły w ślady pierwszego, powtarzając na różne tony uderzenia systematycznie i gorliwie, jak to czynią uczniowie w klasie z napamięć „wykutą“ lekcją.

W celi nr. 17 Zuchthaus w „Tegel“ uśpiony dotąd więzień zerwał się raptownie ze swego posłania, usiadł, przetarł ciężkie powieki i nadsłuchiwał z wyraźnem natężeniem i dziwną radością na wychudzonej, zarośniętej twarzy uderzeń więziennego zegara. Przeliczył dokładnie uderzenia, a skoro okazało się ich pięć, począł się zwolna ubierać.
Miał aż nadto wystarczające powody, by cieszyć się z nadejścia dnia dzisiejszego. Oto dziś kończyła mu się ośmioletnia kara, którą odsiedział w całości, aż do ostatniego dnia. 2.922 razy budził go ten sam zegar więzienny biciem piątej godziny — kiedy to więźniowie obowiązani byli wstawać. Znienawidził go za jego punktualność podczas zimowych, przejmujących chłodów, znienawidził za powolność i opieszałość podczas długich, pogodnych, jasnych dni lata, znienawidził za niezmordowaną pracę bezmyślnego wydzwaniania godzin i kwadransów, stanowiących, zdawałoby się, nieskończony różaniec męki, wyczekiwania i zwierzęcego, bezcelowego istnienia.
Dźwięk wyrzucany z rozwartej paszczy grzmiącego dzwonu był normalnie jakiś chrapliwy, ponury, wdzierający się przykro w ciszę więzienną, ale teraz wydał się przebudzonemu więźniowi melodyjnym i harmonijnym, bo składał się na upragnioną chwilę wyzwolenia, stanowił hasło rozpoczęcia ostatniego dnia męki i kary.
Poraz pierwszy od wielu lat zrozumiał niezmordowany, wielki wysiłek martwego mechanizmu; zegar stracił nagle swą osobowość, przestał być istotą, na której możnaby się mścić, człowiek przebaczył mu wszystko, uznał go nawet za przyjaciela, wstydząc się swej dawnej do niego ślepej nienawiści.
Prawda, że wiele mu ten twór mechaniczny przysporzył męki, odmierzając tak małemi miareczkami czas, którego płynący potok, jakkolwiek przybliżał go do oczekiwanej w utęsknieniu chwili oswobodzenia, jednak z drugiej strony z równą obojętnością przysuwał ku niemu nieuniknioną chwilę śmierci, a zarazem budził świadomość, że lata w więzieniu przeżyte już nigdy, nigdy nie wrócą.
Czasem był zmuszony zatykać sobie uszy, by nie słyszeć przeklętego zegara, czasem wściekły, gotów byłby za wszelką cenę zniszczyć go, aby dać wreszcie upragniony spokój podrażnionym nerwom.
Ale to wszystko minęło. Minęła straszna nędza i opuszczenie i beznadziejność.
Osiem lat czekał i przekonał się ostatecznie, że wszystko musi wreszcie spełnić się, nadejść i minąć, zapadając w ocean zapomnienia. Za kilka godzin ma być wolny, pośpieszył się z ubieraniem i posłaniem tapczanu i rozpoczął nerwową, pośpieszną wędrówkę od drzwi do okna i zpowrotem.
Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Poznał swego „opiekuna“, swego „anioła-stróża“. Był to również jego stały i uparty prześladowca, starający się wszelkiemi sposobami obrzydzić mu życie, za byle co sadzając go do „karceru“, lub pozbawiając obiadu, a to za pukanie w ścianę, oddzielającą go od towarzysza niedoli, a to za wyglądanie oknem w błękitny skrawek rozjaśnionego słońcem nieba, albo za rozmowę ukradkiem, prowadzoną podczas spaceru, półgodzinnej plątaniny po wybrukowanem gładko podwórzu więziennem. Ale teraz i jemu w napływie wielkiego rozczulenia i rozradowania zalewającego mu serce wszystko przebaczył.
Nim klucz zgrzytnął w zamku, niepewny, czy nie będzie czasem zaraz zabrany z celi, gdzie przebył osiem długich lat, obrzucił spojrzeniem swój grób, swą trumnę, z której miał powstać do nowego życia, jakby chcąc zapamiętać wszystkie szczegóły skromnego umeblowania i pożegnać te cztery kąty, z któremi mimowoli zżył się i zbratał, do których nieraz rozmawiał głośno, które nieraz słyszały jego przekleństwa, żale, jęki i narzekania.
W rogu okna na kracie zauważył nagle pajęczynę, z przyzwyczajenia więc chwycił pospiesznie gałgan, by zrobić porządek, bo czynił to zawsze, ilekroć usłyszał znajome kroki na korytarzu. Lecz uświadomił sobie szybko całą śmieszność tego odruchu i rzucając gałgan w kąt, zwrócił się do drzwi, bo właśnie klucz zazgrzytał szybko i w progu stanął dozorca.
Więzień cofnął się na przepisowe miejsce, pod okno, skąd obowiązany jest meldować się, wymieniając nazwisko, wyrok i rodzaj przestępstwa, za które pokutuje, ale tym razem nie zameldował się, tylko chwycił tłomoczek rzeczy, z któremi miał się udać do magazynu, szykując się do wyjścia. Dozorca jednak kazał mu położyć zawiniątko i flegmatycznie zagadnął go, dlaczego nie melduje.
Więzień przybladł nagle, niepewny, czy dobrze obliczył dzień swego wyjścia i wybełkotał meldunek, patrząc ze strachem w twarz dozorcy. Był to człowiek tłusty, olbrzymiego wzrostu, lat około 45, o twarzy buldoga, namarszczonej i gniewnej. Wskazał na tłomoczek i zapytał z udanem zgorszeniem i zdumieniem:
— Was ist das? Zwariowałeś, czy co?
Więzień zbladł i jeszcze ciszej i bardziej nieśmiało odparł:
— Mam być dziś zwolniony — i pokazał palcem na czerwoną kartkę, wiszącą na szafce.
Dozorca z niemiecką powolnością i systematycznością wyjął okulary, powoli przetarł szkła i zdjąwszy różowy szyldzik, czytał, cedząc słowo po słowie:
— Strafgefangener Izaak Goldfein, 32 Jahre alt. Beschäftigung: Bäker, bestraft für Schweren Ein bruchsdiebstahl: 8 Jahre Zuchthaus, von 21 Dezember 1915 bis 21 Dezember 1923.
Przeczytawszy, spojrzał na więźnia, jakby go pierwszy raz wogóle ujrzał i zapytał:
— Jak się nazywasz?
Zdziwiony i wylękły więzień zrozumiał teraz, że opiekun umyślnie drażni się z nim, napawając się jego lękiem i wyrazem niepewności. Nie ulegało to wątpliwości, ten sam bowiem dozorca, robiąc czasem kilka raportów tygodniowo, nigdy go nie pytał o nazwisko, a teraz nagle nie zna go i zapomniał jego imię.
Miał wielką ochotę rzucić się na niego i zadławić, albo napluć w nalaną twarz, ale opanował się. Podniósł zpowrotem porzucone zawiniątko.
Dozorca, wyjął notes, sprawdzając tam coś i zawołał:
— Chodź!
Wypuścił więźnia na korytarz, wyprowadził go z gmachu więzienia do drugiego dwupiętrowego budynku. Był tam magazyn, siedziba pana „Hausratera“. Odebrano mu rzeczy zakładowe, a wręczono worek z własnem ubraniem. Więzień wyrzucił zniszczone i pogniecione, zjedzone przez mole części garderoby i oglądając je na wszystkie strony, jakby wątpił, czy stanowią jego własność, zaczął się ubierać, nie śpiesząc się zbytnio, teraz, kiedy już za pół godziny miał być daleko za bramą.
— Los, los — warknął mu nad uchem „gospodarz“ i nie dając nawet zasznurować kamaszy, poprowadził go do biura, gdzie urzędował łysy kancelista. Ten wypytał go o dzień urodzenia, miejsce urodzin i zamieszkania i inne jeszcze dane, a kiedy przekonał się o jego identyczności, wręczył mu zarobione przez 8 lat pieniądze w kopercie i kazał się podpisać na trzech papierach, potem doręczył mu kartę zwolnienia, przepustkę i polecił „gospodarzowi“, by go odprowadził do bramy.
Przy bramie odebrano mu przepustkę i zrewidowano go starannie, nic nie znajdując, oprócz zaklejonej koperty.
Znalazłszy się na ulicy, Izaak rozglądał się, idąc po szerokich ulicach, niezbyt jeszcze ożywionych ze względu na wczesną godzinę poranną; pełną piersią wchłaniał w siebie mroźne „wolnościowe“ powietrze. Przeszedł tak, bez celu, jedną i drugą ulicę, stale oglądając krytycznie swój wyszarzany, nędzny garnitur, wreszcie zatrzymał się na skwerze, biegnącym wokół obszernego placu. Przysiadł na ławce, rozmyślając, dokądby się udać.
Chłód, przenikający przez letnie ubranie, spędził go z ławki. Poszedł dalej, ale po chwili znowu zatrzymał się, zatopiony w myślach.
Niski, gruby policjant o groźnej, marsowej twarzy, w starannie wyczyszczonym hełmie popędził go dalej, wołając, że tu nie wolno się zatrzymywać.
Postanowił najpierw kupić sobie jakieś stare palto lub ciepłą kurtkę, a później poszukać pracy, aby tylko nie kraść i zpowrotem nie wpaść do więzienia. Wyjął kopertę i przeliczył pieniądze.
Miał pięć miljonów marek.
Uśmiechnął się sam do siebie, poczuł się bogaczem; niepewny jednak, przeliczył ponownie banknoty, nowe, szeleszczące banknoty i stwierdził, że obliczenia poprzednie były dobre: tak, był milionerem! Tylko te pieniądze wydały mu się jakoś niepodobne do będących w obiegu w 1915 roku, słusznie jednak złożył tę przemianę na karb zmiany stosunków politycznych.
— Dawniej był król, teraz jest prezydent, a pewno jest teraz lepiej w Niemczech, jeżeli mi dali tyle pieniędzy! — myślał, kierując się do przystanku tramwajowego.
Chciał udać się na Grenadierstrasse, a przy okazji przejechać się tramwajem. Wskoczył do środka i usadowił się na ławce przy oknie, mierzony podejrzliwemi, nieżyczliwemi spojrzeniami zażywnych mieszczuchów berlińskich.
Kiedy nadszedł konduktor, zapytał go o cenę biletu.
— Zehn million mark — brzmiała obojętna odpowiedź.
Tramwaj ruszył i ujechał już kawał drogi, a osłupiały Izaak trzymał stale swą kopertę w ręku, nie dowierzając własnym uszom i nie śmiąc zapytać się poraz drugi. Konduktor, obsługujący tymczasem innych pasażerów, zwrócił się wreszcie do niego i podając mu bilet, wyciągnął rękę po pieniądze.
Nie przyjmując ofiarowanego biletu, zaryzykował zapytać się drugi raz o cenę biletu, na co otrzymał powtórną, niezbyt już grzeczną odpowiedź:
— Dziesięć miljonów marek.
Kilku pasażerów odwróciło się w jego stronę, obserwując ciekawie zajście i jego bohatera. Wtem tramwaj stanął, kilku pasażerów przybyło i ubyło. Korzystając z zamieszania, Izaak rozdarł kopertę ze swym majątkiem, rzucił ją na podłogę, zdeptał nogami i wyskoczył z tramwaju, czemu towarzyszyły przekleństwa konduktora i zgodne orzeczenie świadków zajścia, że niefortunny pasażer jest z pewnością „verruckt“.
Więc nie miał nawet na śniadanie, nie mówiąc o palcie, lub ciepłej bieliźnie.
— Co robić, co robić? — przemknęło mu przez głowę. — Jeszcze dziś będę zmuszony żebrać lub kraść.
Przypomniał mu się zegar, systematycznie tłukący godziny, i ta pajęczyna w oknie, i ta ścierka, porzucona w kącie i wzdrygnął się na myśl o tem, że znowu mógłby wrócić, kto wie, może do tej samej celi i słuchać niezmordowanego bicia zegara.
Postanowił bezwzględnie znaleźć pracę i obejść w tym celu choćby pół miasta.
Zewsząd odprawiano go z niczem, gdyż nie posiadał innych dokumentów, prócz karty zwolnienia, a pozatem wszędzie panował kryzys: piekarze pracowali za pół darmo, aby tylko coś zarobić, a o przyjęciu byłego więźnia nie mogło być nawet mowy.
Po całodziennej bieganinie, zmęczony, głodny i zmarznięty, zaszedł na Grenadierstrasse do znanej mu kawiarni, gdzie zbierało się towarzystwo podejrzanej konduity i rozglądał się po obecnych, czy niema kogo ze znajomych z więzienia.
Nagle, jak z pod ziemi wyrósł przed nim wysoki mężczyzna, w którym odrazu rozpoznał osobnika, znanego w świecie przestępczym pod pseudonimem „Szkopa“. Wywiązała się rozmowa:
— No i co, kiedy cię zwolnili? — pytał przybyły, a dowiedziawszy się, że dzisiaj, zapytał jeszcze:
— A coś ty taki smutny, pewnoś głodny? Chodź do drugiego pokoju, to zjemy kolację razem.
Usiedli obok siebie i wkrótce talerze z dymiącem jadłem stały przed nimi, wydając woń, tak bardzo upragnioną przez wygłodzonego byłego więźnia, z apetytem pochłaniającego swą porcję. „Szkop“ natomiast jadł bez apetytu (widać był niegłodny) tylko w milczeniu obserwował towarzysza z wyraźnem politowaniem, widząc jego mizerny wygląd i nędzne ubranie.
Kiedy Izaak nasycił się dostatecznie, „Szkop“ zagadnął go, co ma zamiar robić ze sobą.
— Może chcesz wrócić do Polski, do swoich „Litwiaków“? — pytał.
— Zaraz pojechałbym tam, żebym tylko miał pieniądze, nie mam grosza przy duszy. Nie zarobiłem nawet na tramwaj przez 8 lat.
Tu opowiedział zajście w tramwaju.
— Ach, jak ja tych „Krzyżaków“ nienawidzę — mówił Izaak. — W 1915 roku wywieźli mnie z Polski, gdzie pozamykali piekarnie, a zamiast chleba, dawali jakieś kartki, obiecali mi pracę w Berlinie, no i dali mi osiem lat pracy, że i na jeden przejazd tramwajem nie zarobiłem. Wiesz, chociaż to już przeszło, ale przysięgam ci, że niewinnie siedziałem. Dostałem worek do przeniesienia na Aleksanderplatz, na stację. Tam miał na mnie czekać żyd z Polski i miał mi zapłacić za to przeniesienie. Byłem głodny, chciałem zarobić, a nie wiedziałem, że w worku są kradzione rzeczy. Aresztowali mnie, chcieli, żebym wydał wspólników, powiedzieli, że ich ukrywam i dali osiem lat „Zuchthauzu“ za ciężkie włamanie. Rzeczy pochodziły z magazynu jubilera. Ja nawet pojęcia nie mam, jak to się robi… — zakończył smętnie.
„Szkop“ patrzał na niego, ironicznie się uśmiechając. Był on znanym włamywaczem na berlińskim bruku, pochodził z Węgier, z Budapesztu, ale oddawna już osiadł na stale w Berlinie.
W „Teglu“ poznał Izaaka, podobał mu się, a że szukał właśnie „ofiary“, którą mógłby uczynić narzędziem w swoich rękach, więc zaprzyjaźnili się.
Niespodziewane spotkanie było mu bardzo na rękę. Starał się więc ująć sobie Izaaka. Zagadnął go czy się najadł i czy ma inne ubranie.
— Nie masz, jak widzę, palta — rzekł.
— Skąd mam mieć, żeby nie ty, tobym dotychczas jeszcze głodny chodził, dziękuję ci, żeś mnie nakarmił.
— Wiesz przecież, że jestem twoim przyjacielem, powiedz, w czem ci mogę dopomóc, a o ile to będzie w mojej mocy, napewno ci nie odmówię — mówił „Szkop“ z zagadkowym uśmieszkiem na twarzy.
— Postaraj mi się o jakąkolwiek pracę, żebym mógł zarobić i wyjechać do kraju — prosił Izaak.
— Pracy, to łatwiej powiedzieć, ale trudniej dostać, a właściwie pracować wiele nie warto, próbowałem i ja — niema interesu. Posłuchaj mnie, to raz dwa zarobisz i pojedziesz sobie, gdzie będziesz chciał.
— Nie, nie pójdę kraść, nie chcę siedzieć znowu w więzieniu, będę umierał z głodu, a nie wyciągnę ręki po cudzą własność — odparł Izaak, domyślając się, co ma na myśli jego kolega.
Wstał z krzesła, podał mu rękę i chciał odejść.
— Co tak uciekasz!? Jak nie chcesz, to nie, chciałem ci dopomóc, ale widzę, że ty jesteś jeszcze „frajerem“, że te osiem lat nie nauczyło cię rozumu. Ja na twojem miejscu, osiem lat niewinnie cierpieć, starałbym się odbić to, com postradał przez te lata. Nie bądź głupi, pluń na wszystkie morały i wyrzuty sumienia. Chodź do mnie, dam ci ubranie, jak zarobisz, to mi zapłacisz, chcę cię poratować, jak przyjaciela. Pójdziesz ze mną na jedną „robotę“ i już będziesz mógł żyć dobrze. Pamiętaj, że tutaj, w tem wielkiem mieście, tacy, jak ty, giną jak robaki, przez nikogo niezauważeni, nikt im nie przyjdzie z pomocą.
Izaak, którego rękę „Szkop“ zatrzymał w swych dłoniach, wyrwał mu ją gwałtem i skierował się ku drzwiom, dosłyszawszy jeszcze te słowa:
— Mieszkam na Minzstrasse 24!
Był pewny, że Izaak prędzej, czy później wróci i przeprosi się, jak go głód zmusi do tego. Nieraz już miał do czynienia z podobnymi wykolejeńcami i cnotliwcami. Zresztą poznał to sam na własnej skórze — zna dobrze te wszystkie przejścia po zwolnieniu z więzienia.
Wyjął grube cygaro, zapalił i usiadł na swojem miejscu, z którego powstał przed chwilą, oczekując jeszcze na kogoś.

Na ulicy było przeraźliwie zimno, padał grad, bębniąc po dachach i szybach domów. Niektórzy przechodnie wpadali do sieni domów, inni przystawali pod ścianami, by przeczekać nawałnicę. Przystanął i Izaak u wejścia u bramy, niestety już zamkniętej, pod ochroną balkonu i trząsł się z zimna.
Myśl, gdzie spędzi noc, narzucała się jego świadomości z coraz większą natarczywością. W pewnej chwili przypomniała mu się zaciszna, spokojna cela nr. 17, łóżko z materacem i pościelą. I na moment zapragnął znaleźć się tam zpowrotem.
Zaraz jednak otrząsnął się z tej zachcianki.
— Wolę włóczyć się po ulicy, jak bezdomny pies, niż być tam — myślał.
Dziwnem zrządzeniem, w tej właśnie chwili, kiedy porównywał się do bezdomnego psa, z za węgła domu wyskoczył czarny, chudy pies i skulony, z ogonem podwiniętym pod siebie, skowycząc żałośnie, biegł prosto w stronę Izaaka. Poznając instynktem towarzysza niedoli, zatrzymał się przy nim, obwąchał uważnie, szczeknął kilka razy i położył się wreszcie u nóg człowieka, ciężko oddychając po męczącym biegu.
Pies wyglądał na kompletnie zagłodzonego, Izaak więc wyjął z kieszeni kawałek chleba i kiełbasy, które zabrał z kawiarni i podał je psu, na co ten rzucił się żarłocznie i za chwilę pożarł całą porcję, stając się odrazu weselszym. Skoczył mu do twarzy, liżąc ją, szczekał już daleko głośniej i żwawiej i kręcił się dokoła swego przygodnego opiekuna.
Węzeł porozumienia i przyjaźni został stosunkowo łatwo zawarty. Okazało się, że nędzarze: człowiek i zwierzę zrozumieli się bardzo szybko. Grad jakoś przestał padać, ulice opustoszały ze względu na późną godzinę; było już dobrze po jedenastej.
Izaak ruszył naprzód, a pies powlókł się za nim krok w krok. Z za rogu ulicy ukazała się nagle sylwetka „szucmana“. Człowiek uchylił lekko czapki i spróbował prześlizgnąć się mimo, ale został przytrzymany za ramię. Pies warknął groźnie.
Z pośród omrożonych wąsów „szucmana“ wydostał się nagle charkot urągliwych, gniewnych słów, któremi zwracał uwagę spóźnionego, podejrzanie obdartego wędrowca, że czas najwyższy udać się do domu.
Machinalnie, bez słowa protestu, ku widocznemu zdumieniu „szucmana“ zatrzymamy obrócił się na pięcie i zpowrotem podreptał bezmyślnie przed siebie, byle dalej od fatalnej zjawy stróża bezpieczeństwa i porządku.
Wreszcie nieludzko strudzony przysiadł na schodkach, wiodących do drzwi zamkniętej sieni. Pies położył się przy nim, witając każdego przechodnia wrogim warkotem.
Usnąć nie mógł. Drobny puszek śnieżny błądził mu po twarzy, a wilgoć, przesycając mu ubranie, odbierała resztki ciepła. Kostniał z zastraszającą szybkością, kamienna poduszka uwierała niemożliwie. I ostre kanty stopni wrzynały mu się w żebra. Podniósł się powoli i z wysiłkiem powlókł się dalej, by rozgrzać zmrożone członki.
Długie godziny nocy upływały tej parze: psu i człowiekowi, na wytrwałem krążeniu po ulicach miasta-olbrzyma. Zwolna ustępowała noc, a budził się mglisty, szary, brudny i ponury poranek. Wreszcie zrobił się dzień i zastał Izaaka i jego towarzysza na nogach, gdzieś w okolicach Aleksanderplatzu.
Człowiek wstępował tu i owdzie, ofiarowując swą pracę. Widok obdartego, wychudzonego, nędznego człowieka działał wszędzie odstraszająco: nie przyjmowano go nigdzie. Dzień cały zeszedł na bezpłodnych, jak i dnia poprzedniego, poszukiwaniach pracy.
Nastał wieczór i powtórzyła się historja z nocy poprzedniej. Długo w noc chodzili po nieskończonej plątaninie ulic, uliczek i placów, aż ostatecznie strudzone nogi odmówiły posłuszeństwa. Pokornie i nieśmiało legł znowu we wnęce bramy, a pies uczynił to samo, patrząc żałośnie na towarzysza. Gdzie się znajdował, na którym krańcu Berlina, nie wiedział i nie chciał wiedzieć. I znowu sennie doszedł do skutku, bo oto nagle oprzytomniło go energiczne szarpnięcie za kołnierz. Był to policjant, podobny nawet zupełnie do tamtego z nocy ubiegłej.
— Pijana świnio, marsz do domu! — rozkazał groźnie.
I znowu niezwykłym wysiłkiem poderwał się do marszu, gnany przerażeniem na widok sztywnych, rosłych „szucmanów“ rozstawionych co kilka ulic ku utrapieniu takich, jak on bezdomnych włóczęgów.
Znalazł się nareszcie w jakiejś wąskiej uliczce. Pachniało pieczywem, a skądś zbliska dolatywała skoczna melodja. Wyczuwał gdzieś w pobliżu piekarnię i kuszony mirażem ciepłej oazy w tej pustyni zimna i śniegu postanowił spróbować, czy nie da się tam zanocować. Zadzwonił do bramy. W małem okienku ukazała się głowa stróża. Prosił, by pozwolono mu zagrzać się trochę.
Za całą odpowiedź padło wściekłe:
— Precz! Tu nie przytułek!
W jednej chwili pojął, że przyjdzie mu skonać z zimna na ulicy; dziwny bezwład woli ustąpił nagle stanowczemu postanowieniu: zwrócił się w kierunku wylotu uliczki i szybkim krokiem, jakby niosły go obce, wypoczęte nogi, ruszył ku centrum miasta. Pies, jak cień wlókł się za nim.
„Szkop“ zgadł, a raczej przewidział, że niefortunny koleżka powróci do niego. Zimno, głód i wyczerpanie zrobiły swoje, pokonały wolę pozostania uczciwym człowiekiem. Przed sądem można się tłumaczyć, wobec głosu sumienia — usprawiedliwiać się, podczas kiedy żołądek nie przyjmuje żadnego tłumaczenia i domaga się swego haraczu, wszystko jedno, za jaką cenę.
Kiedy się znalazł na Minzstrasse 34, minęła już dwunasta. Mimoto wszedł na górę i zapukał, kierując się kartą z nazwiskiem na drzwiach mieszkania.
Otworzyła mu rozespana, półnaga kobieta. Cofnęła się i kazała mu wejść. Wszedł nieśmiało, a pies-przybłęda wcisnął się za nim.
— Czy tu mieszka „Szkop“? — zapytał roznegliżowanej kobiety.
— Tak, tylko go niema w domu, zaraz przyjdzie, proszę odpocząć — wskazała krzesło, włożyła szlafrok i zapaliła lampę.
Pewno nieraz już miała do czynienia z podobnymi osobnikami, bo nie pytając się wcale, bez ceremonji podała mu gorącą herbatę, chleb i wędlinę. Milcząc, zabrał się do jedzenia. Dusza została zaprzedana złu, pragnienie życia okazało się silniejsze od pragnienia uczciwości. Wiedział dobrze, że karmią go tu nie dla jego pięknych oczu, że odtąd musi być posłuszny swemu „przyjacielowi“ i „dobroczyńcy“. Tymczasem postanowił się najeść, ogrzać i wypocząć, o nic nie pytając i nie troszcząc się.
Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł „Szkop“, a widząc Izaaka smacznie zajadającego, nie okazał najmniejszego zdziwienia i obojętnie przywitał się z nim, zamieniwszy uprzednio porozumiewawcze spojrzenie z żoną.
— Co słychać u ciebie? — zagadnął gościa — widzę, że jakoś wynędzniałeś. A co to za pies, może w nim jednym znalazłeś tylko przyjaciela… a co, nie mówiłem, że nie warto być głupio uczciwym, bo nikt nędzarzowi nie przyjdzie z pomocą.
— Tak, miałeś rację, jestem do twojej dyspozycji… co każesz, to będę robił…
— No, masz jeszcze czas, jutro porozmawiamy o tem, a teraz napijmy się za twoje zdrowie.
Na stole zjawiła się flaszka dobrej wódki, napili się raz i drugi, aż wreszcie gospodarz uznał za stosowne wysłać swego gościa spać, bo ze zmęczenia i pod wpływem rozmarzającego działania ciepła i wódki oczy kleiły się mu i ledwie utrzymywał się na krześle.
Rozciągnął się na zatłuszczonym materacu, upajając się rozkoszą trawienia i nim jeszcze wrażenia wzrokowe zdołały dotrzeć do świadomości, nim nieskomplikowany rysunek tapet utrwalił się w zmęczonym mózgu, niemniej zmęczone oczy nakryły się zasłonami powiek i zasnął.
Śniło mu się, że jest przyzwoicie ubrany; jest posiadaczem grubego portfelu z pięknej, krokodylowej skóry. Ujrzał potem swą starą matkę, witającą go ze łzami rozczulenia, pełną radości z powodu powrotu syna-jedynaka po wielu latach rozłąki. Matka już dawno straciła nadzieję ujrzenia swego dziecka, a oto syn jej wraca zdrów, cały i bogaty do tego. Co za szczęście! — szepce matka tkliwie spoglądając na syna.
Kiedy przebudził się nazajutrz przed obiadem, przypomniał sobie sen i zaczarowany mirażem szczęsnej przyszłości, którą, zdawało się, fortuna mu przepowiadała, postanowił raz tylko zaryzykować, a potem wyjechać do kraju. Był pewny, że „Szkop“ ma jakiś dobry interes, słyszał przecież o nim, że na byle co nie leci.
W pokoju nie było nikogo. Nie spieszył się do wstawania. Okna były zasłonięte roletami, a na cykającym, wiszącym zegarze było wpół do dwunastej.
Leżąc spokojnie, usnął znowu. Tym razem sen był zgoła innego rodzaju. Oto wisiał na wielkiej wskazówce wieżowego zegara. Wieża sięgała swym szczytem gdzieś wysoko w chmury, a wskazówka, której się uczepił, obracała się początkowo powoli. Wkrótce jednak obroty jej stały się wściekle szybkie. By nie spaść, był zmuszony trzymać się rękami i nogami z niezwykłym wysiłkiem.
W dole, pod nim, rozpościerał się olbrzym — Berlin: miljardy świateł różnej wielkości, kępy blasków i cieni, wielooki potwór mrugający do niego ślepiami swych świateł. Ulicami przewala się nieskończony tłum ludzki, przeważnie złożony z grubych, spasionych mężczyzn i smukłych kobiet na bocianich nogach, o wysokich, gęsich szyjach. Obserwują go przy pomocy lornetek i pokazują go sobie palcami ze śmiechem na ustach, nawołująć się wzajemnie, by oglądać niezwykłego akrobatę. On krzyczy, prosi, błaga, woła ratunku, siły już go opuszczają, czuje, że lada chwila wyczerpią się i będzie musiał spaść. Wskazówka obraca się z coraz większym rozpędem. Już nie ma sił wołać o pomoc, jednak ludzie wcale nie kwapią się z pomocą, bawi ich niezwykłe widowisko. Nagle zegar zadzwonił, wskazówka momentalnie stanęła, a on począł spadać w jakąś niezgłębioną przepaść. Krzyk zamarł mu na ustach…
Wtem ktoś go szarpnął. Otworzył przerażone oczy. Zimny pot spływał mu po twarzy, był cały mokry. Gdy oprzytomniał zobaczył psa, wspartego przedniemi łapami na krawędzi łóżka — on to musiał go obudzić, gdy przez sen wzywał pomocy.
„Tak, ludzie go nie chcieli ratować, a pies go wybawił z tej sytuacji“ — wyciągnął wniosek i pogłaskał po głowie swego towarzysza.
Wstał, podniósł rolety — był jasny, słoneczny dzień. Na stole leżała jedwabna bielizna, nowy, piękny garnitur, przy łóżku stały lakierki, nie zapomniano nawet o rękawiczkach i kapeluszu.
Na widok tej wykwintnej garderoby uczuł niesmak i wstręt. Przypomniał sobie opowiadanie towarzysza więziennego, sutenera, jakto tamten w ten sam sposób zdobywał względy naiwnych dziewcząt, kupując im jaskrawe, eleganckie gałganki i rozmaite błyskotki, by je potem wykorzystać dla swoich celów. Tak samo teraz robił z nim „przyjaciel“ „Szkop“.
Kiedy wahał się, czy się ubierać w zaofiarowaną garderobę, nadszedł gospodarz uśmiechnięty, starannie wygolony, wypudrowany, woniejący perfumami, jak kobieta i swobodnym, wesołym tonem przywitał się ze swym lokatorem.
— Dzień dobry, jak ci się spało? Masz tu garnitur i na psa swojego… a czemu się nie ubierasz?
Zawstydzony Izaak sięgnął po ubranie, tłumacząc się niezręcznie, że nie zdążył, bo dopiero wstał.
Po smacznym i obfitym obiedzie „Szkop“ wręczył koledze 10 dolarów.

— Zabaw się trochę, masz czas do jutra wieczora. Niemki, to rozkoszne kobietki, zwłaszcza, jak widzą dolary. Jak masz marki — ani spojrzą w twoją stronę, ale jak masz dolary, możesz się bawić, jak basza. Pamiętaj tylko, że jutro w nocy czeka nas „robota“ nie byle jaka, a jak się poszczęści, to się zabawimy wspaniale.

Na ulicy zapadał już mrok, rozświetlany zapalanemi właśnie matowemi księżycami elektrycznych lamp. Dążył w kierunku Lilenstrasse, chwilowo zadowolony i oszołomiony wielką, nigdy nie posiadaną sumą pieniędzy. Pies, który się wymknął za swym panem, też inaczej wyglądał, czysty i w ozdobnej obroży.
Na rogu ulicy zaczepiła go wątła dziewczyna, napół zmarznięta.
Izaak zrozumiał jej nieprzyzwoity gest i zdjęty współczuciem, podążył za nią. W mieszkaniu, gdzie został wprowadzony, było już kilka osób w rozmaitym wieku i o różnej powierzchowności.
Pies, podążający za nimi, chciał się wcisnąć za swym panem, ale został zatrzymany właśnie przez Izaaka, który chciał go zostawić w korytarzu. Pies jednak nie ustępował, umyślnie wsadził łapę między drzwi i framugę. Izaak kopnął go, ale pies nie dał i teraz za wygraną, kiedy drzwi otwierały się, ustępował, a kiedy zamykały się, znowu wsuwał głowę lub łapy.
Czuł widać, że i on może coś skorzystać w tym lokalu, gdzie przyjmowano jego pana.
Kobieta odezwała się:
— Niech pan go puści, nie szkodzi, taki ładny pies — wzięła go za obrożę i wprowadziła do pokoju.
Owionęła go fala mdłego ciepła. Powietrze przesycone było wonią pudru i perfum i jakichś medykamentów. Weszli do drugiego pokoju. Towarzyszka usiadła na kanapie, nie rozbierając się, i tupiąc nóżkami, by je rozgrzać, zagadnęła Izaaka:
— Pan na chwilę, czy na całą noc?
— Na całą noc — rzekł po chwili namysłu, przypatrując się jej bacznie.
Dziewczyna była filigranowa, ale zgrabna i miała jakiś nieuchwytny, kobiecy wdzięk, była szczupła, ale nie chuda. Była to jedna z tych małych, wdzięcznych kobietek. Zresztą, osiem lat nie widział kobiety.
Dziewczyna pobiegła do drugiego pokoju, wołając:
— Ten pan chce na całą noc.
— A mówiłaś, ile będzie kosztować? — odezwał się głos.
Na moment wyjrzała korpulentna, starsza dama, obrzucając taksującem spojrzeniem gościa i zniknęła znowu.
— To jakiś bogaty gość — mówiła młoda dziewczyna — zapłaci honorowo, bez umowy.
— Ja nie chcę — oponowała gospodyni — najlepiej nóżki na stół, powiedz mu 3 dolary!
Dziewczyna podeszła do gościa i nieśmiało rzekła:
— Gospodyni chce pieniądze zgóry…
— Wiele?
— Trzy dolary!
Wymówiła to ledwie dosłyszalnie, widocznie wątpiąc, czy też jest aż tyle warta. Zdziwiła się też niepomiernie, kiedy podał jej dwa banknoty po dwa dolary, przeznaczając resztę dla niej. Schowała najpierw swoją zdobycz za pończochę, a potem pobiegła obrachować się z gospodynią. Izaak dał jej osobno, by posłała po wódkę i przekąskę, a po chwili siedziała już na jego kolanach, paląc z fantazją papierosa.
Przez niedomknięte drzwi widać było pierwszy, duży pokój, coś a la restauracja, gdzie siedziało kilka par przy stolikach, racząc się wódką. Wraz z powiewem chłodnego powietrza weszło pojedyńczo kilku mężczyzn, niezgrabnych i onieśmielonych, szukających wzrokiem znajomych.
Jeden z przybyłych, starszy jegomość o czysto germańskim typie, zajrzał nieśmiało do pokoju, zajętego przez Izaaka i jego towarzyszkę.
Ujrzawszy go, dziewczyna zawołała z dumą:
— Jestem dziś zajęta na całą noc!
Niemiec zakreślił nogami półkole, rzucił kilka piorunów w ich stronę i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Drzwi zostały zamknięte na klucz. Za kilka minut rozległo się natarczywe dobijanie się do drzwi. Jedno magiczne słowo: „besetzt“ uspokoiło natręta. Powtórzyło się to kilkakrotnie. Wreszcie nastał spokój.
Rano Izaak wstał pierwszy, zabierając się do wyjścia.
— A gdzie pies? — zapytał, wychodząc z pokoju.
— Pewnie bawi się z jaką osamotnioną koleżanką — objaśniła dziewczyna.
Izaak gwizdnął i do pokoju wpadł pies, a za nim weszła kobieta w średnim wieku.
— Czy to pański pies? — spytała. — Bardzo miłe stworzenie, wolę go, niż mężczyznę…
Pies wąchał jej sukienkę, a ona schwyciła jego długą mordę i pieściła go.
Izaak nie odpowiedział i skierował się do wyjścia. Pies podążył za nim.
Po odwiedzeniu kilku knajp i restauracyj, postanowił użyć spaceru; wolnym krokiem więc przemierzał piękne ulice i place o wspaniałych, masywnych, monumentalnych gmachach, ciekawie rozglądając się wokoło.
Był to właśnie dzień 24 grudnia i ulicami miasta przewalały się tłumy ludzi w świątecznym nastroju. Gdzieniegdzie widać było niosących choinki na „Weihnachten“, w powietrzu czuć było zapach piwa i taniego wina, specyficzną woń świąt w Niemczech.
Sam Izaak był też nieźle pijany, ledwo trzymał się na nogach i z trudem dowlókł się do domu swego wybawcy. Mimo bowiem zamroczonej świadomości, w głowie tłukła się natrętna myśl, że właśnie dziś wieczorem miał się stawić zpowrotem.
W mieszkaniu zastał dwu nieznajomych drabów, „Szkop“ przedstawił go obecnym, a widząc, że niepewnie się trzyma na nogach, kazał mu się iść przespać, co też Izaak skwapliwie uczynił.
Narada, przerwana przybyciem Izaaka, odbywała się dalej. Przemawiali kolejno dwaj nieznajomi osobnicy o podejrzanym nieco wyglądzie, wkońcu zabrał głos sam gospodarz, mówiąc:
— Te wszystkie roboty, o których mówiliście, można odłożyć na zwykły czas, a tę robotę, o której ja wiem, można wykonać tylko w te dwa dni świąt. Obmyśliłem już cały plan, a jak się uda, to sobie poradzimy z nim, żeby mu nic nie dać i żeby nam nie mógł szkodzić. Ten „frajer“ mi się akurat dobrze nawinął, wpakowałem w niego już ładny grosz, potem sobie to potrącę. Wiecie, chociaż on siedział osiem lat, ale to zabity „frajer“.
Tu opowiedział skąd go zna i jak go zwabił do siebie po wyjściu jego z „Teglu“.
— Tam trzeba ryzykować mocno — ciągnął dalej — bo właściciel zagląda nawet w święta, ale zato, jak się uda, to już nie będziemy potrzebowali więcej kraść. Dziś w nocy wpuści się go do piwnicy, pokażemy mu, co ma robić, a przez całą noc i dzień przegryzie się do podłogi. W nocy my wpadniemy przez „kaber“ do środka i zrobimy „pudło“. Będziemy mieli z półtorej godziny roboty. Bo muszę wam powiedzieć, że pod interesem niema piwnicy, tylko obok, tak, że trzeba najpierw zrobić ścianę, a później naukos puścić podkop w górę do podłogi. Jednem słowem, trzeba tam wywalić ze cztery fury ziemi — to dla niego akurat robota. Jak się „zasypie“, to sobie koszty odbiję na czem innem. Was nie zna, a mnie nie wyda, bo wie, że w więzieniu nie wyżyłby.
Zakończono naradę i wszyscy zaczęli się przebierać, aby zmylić czujność agentów policyjnych, dla których wszyscy byli już dobrze znani. Obudzili Izaaka, przyczem „Szkop“ kazał mu się przebrać we własne, stare ubranie.
Bez słowa protestu Izaak ubrał się w swoje zniszczone łachy, z których jeszcze nie wywietrzała naftalina więzienna, otrzymał paczkę z przyborami i małe zawiniątko z jedzeniem i w towarzystwie „Szkopa“, przebranego za robociarza, ruszył na wyprawę. Dwaj nieznajomi szli w pewnej odległości za nimi.
Po przybyciu na miejsce, zaczęli obserwować wystawę, podczas gdy „Szkop“ i Izaak zniknęli już w ciemnej czeluści bramy.
Właściciel magazynu jubilerskiego, tłusty Niemiec, zbierał właśnie wystawione na dzień klejnoty z wystawy i chował je do kasy pancernej, oglądając skrupulatnie zawartość każdego pudełeczka. Gdy pochował już cenniejsze rzeczy, zamknął kasę i pozostawiwszy płonącą żarówkę, wraz z trzema subjektami opuścił sklep, a po zamknięciu masywnych, okratowanych drzwi i spuszczeniu żaluzji, podążył do domu, żegnany życzeniami wesołych świąt przez swoich pracowników.
Za nim podążyli w pewnem oddaleniu obserwatorzy, nie dowierzający widocznie „staremu lisowi“, którego nie mogli zrobić najlepsi włamywacze berlińscy. Kilkakrotnie już usiłowano go robić, ale zawsze bez rezultatu i nawet kilku włamywaczy odsiedziało już wyroki za niego.
„Szkop“ i Izaak dostali się na podwórze, niezauważeni przez nikogo. Po schodach dostali się do piwnicy. „Szkop“ musiał znać dobrze rozkład piwnicy, bo szedł pewnie. Za nim postępował Izaak, trzęsąc się i dzwoniąc zębami.
Miał chęć zawrócić i uciec, ale przypomniał sobie pierwszy dzień wędrówki po mieście w poszukiwaniu pracy i ostatecznie zdecydował się zdać się na łaskę losu.
Stanęli przed jakiemiś drzwiami, zamkniętemi na sztabę. „Szkop“ wyjął z paczki jakieś narzędzia i cicho zdjął sztabę, potem pomajstrował coś przy zamku i niedługo drzwi stały otworem. Izaak musiał w duchu przyznać, że uczynione to było niezwykle prędko i zręcznie.
Weszli do środka i przy świetle latarki ujrzeli piwnicę, zawaloną niewyprawioną skórą, powiązaną w wielkie pęki. Dla „Szkopa“ nie miała ona wartości. Najpierw workami zatkał szczelnie małe, zakratowane okienko, czyniąc to po ciemku i dopiero po tem zabezpieczeniu się zaświecił lampką na dłużej i skierował jej światło na swego towarzysza.
Izaak był blady jak trup, choć starał się zapanować nad sobą. „Szkop“ pogardliwie się skrzywił i rozkazującym tonem tłumaczył, co ma robić. Nie był to już ten przyjaciel, co go nakarmił i uratował od zagłady, teraz wydał mu się groźnym i bezwzględnym władcą jego osoby i woli.
„Szkop“ pokazał mu, jak ma wyjąć ze ściany cegły i jak ma potem kopać otwór w górę. Kładł nacisk na to, by cicho pracować, udzielił ostatnich wskazówek, wskazał jeszcze raz kierunek podkopu i zapewnił, że jutro o tej porze oni się zjawią i zrobią resztę.
Objaśnił użycie narzędzi przyniesionych i zapytał go wreszcie, czy dać rewolwer.
Izaak, bliski płaczu, odmówił przyjęcia broni.
— Tchórz go oblatuje — pomyślał „Szkop“ i zagadnął jeszcze:
— A jakby cię złapali, nie wydasz mnie? Wiesz przecież, jestem twoim przyjacielem i chcę, żebyś zarobił.
— Nie, bądź spokojny! — zapewniał niepewnym tonem Izaak.
Podali sobie ręce i „Szkop“ opuścił piwnicę, zamykając go od zewnątrz, tak, że sam właściciel piwnicy, sprawdzając zamknięcie, nie byłby w stanie stwierdzić nic podejrzanego. Ostrożnie wymknął się na ulicę, gdzie już czekali na niego dwaj wspólnicy.
— No i co? — zapytali razem.
— W porządku, kret już tam ryje! — odparł wesoło — chociaż myślę, że prędzej nadawałby się na tchórza, jak na kret… zamknięty, z nudów będzie rył, to się może i dokopie.
Wspólnicy roześmieli się i cała trójka taksówką udała się na całonocną hulankę.
Izaak stał chwilę nieruchomo, rozglądał się po piwnicy przy świetle małej lampki, nadsłuchiwał chwilę, potem spojrzał na narzędzia rozrzucone po ziemi i na rozpoczęty wyłom w ścianie, który miał teraz rozszerzyć według wskazówek „Szkopa“.
Na ziemi pod ścianą leżało kilka cegieł, wyłamanych ręką zdolnego „nauczyciela“. Korzystając z tej poglądowej lekcji, trzeba było teraz iść dalej, prowadzić zaczętą robotę.
Spojrzał na zegarek i wziął się do rozbierania muru. Szło to dosyć opornie, zwłaszcza, że trzeba było pracować możliwie cicho. Wreszcie dostał się do ziemi i począł ją gwałtownie wyrzucać.
Pracował z całych sił, zapomniał nawet, gdzie się znajduje i co robi, wreszcie padł bez sił na kupę wydobytej ziemi. Błędnemi oczami patrzał na swe dzieło i jakiś nieokreślony, okropny strach ogarnął go nagle, tak, że był bliski, by wołać o ratunek i wszystko wyznać. Odpoczął chwilę i znowu nerwowo chwycił za szpadel, kopiąc zajadle, by zagłuszyć w sobie śmiertelny strach, opanowujący go coraz bardziej.
Nagle zdawało mu się, że słyszy zgłuszone szczekanie psa, przestał kopać i nadsłuchiwał. Nie ulegało wątpliwości, że szczekał gdzieś w pobliżu jego towarzysz niedoli, pies-przybłęda. Zrozumiał odrazu grozę tego psiego przywiązania, zwłaszcza, że pies nie przestawał szczekać przy oknie od ulicy, myśląc może, że mu się dzieje krzywda i jest w niebezpieczeństwie.
Wyszedł z podkopu i chwytając z trudem powietrze, zbliżył się do okna, przeklinając psa, nieustającego w zajadłem szczekaniu. Zdawało mu się, że słyszy jakieś kroki przy oknie piwnicy, później na korytarzu i włosy zjeżyły mu się na głowie. Nie chcąc nic słyszeć, obojętny na te podejrzane szmery i hałasy, z nowym zapałem pracował dalej, nie wychylając się z wykopanej przez siebie nory.

Nagle poczuł, że jakieś ręce chwytają go za nogi i ktoś go wyciąga z podkopu. Ze strachu stracił przytomność.

Rano następnego dnia świąteczne numery pism berlińskich doniosły między innemi o zuchwałym podkopie pod znany magazyn jubilerski na Leipzigerstrasse. Ujęto przytem na gorącym uczynku niedawno wypuszczonego z więzienia „Tegel“ wspólnika międzynarodowych włamywaczy, niejakiego Izaaka Goldfeina, który odsiedział właśnie karę ośmioletniego więzienia za włamanie się do składu jubilerskiego i obrabowanie go jeszcze w 1915 roku.
Zbrodniarz w zagadkowy sposób dostał się do piwnicy pod sklepem, gdzie został odkryty dzięki jakiemuś zabłąkanemu psu, który przez dłuższy czas naszczekiwał uparcie przy oknie piwnicy, aż zwrócił uwagę przechodniów i nocnego stróża.
Wspólników zbrodniarza nie udało się dotychczas ująć, a schwytany włamywacz, symulujący niemowę, nie chce wydać swoich kompanów. Został on dostawiony do Untersuchungsgefängnis w „Moabicie“….

Dnia 22 stycznia przed wieczorem przed więzienie „Tegel“ zajechała karetka więzienna i dwu żandarmów wprowadziło do gmachu wynędzniałego człowieka, zakutego w kajdany, a za pół godziny, po załatwieniu formalności przyjęcia, człowiek ten został przebrany w więzienne ubranie i osadzony w celi nr. 17, od dnia 21 grudnia ubiegłego roku stojącej próżno. Drzwi z trzaskiem się zamknęły. Człowiek rozejrzał się po celi i wzrok jego padł na porzuconą w kącie szmatę do wycierania kurzu. Przetarł ręką po czole, jak człowiek, usiłujący coś sobie przypomnieć. Spojrzał na kratę w oknie: piękna siatka pajęcza rozrosła się w kunsztowny deseń.
W tej chwili rozległo się bicie zegara na wieży kościoła więziennego. Pięć tępych uderzeń wsiąkło w ciszę więziennego gmachu. Na korytarzu rozlegały się ciężkie kroki, nadchodził pan „Aufseher“. Instynktownie przybyły człowiek skoczył na miejsce pod oknem, a kiedy w drzwiach ukazała się dostojna postać dozorcy, zameldował słabym głosem:
— Strafgefangener Izaak Goldfein, für schweren Einbruchsdiebstahl — Zehn Jahre Zuchthaus!

Więzienie Karne.

Rawicz, dnia 2.X 1929 r.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.