Męczennica na tronie/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Walka ta, trwając już czas niemały, zdawała się tracić na sile i ustawać, gdy spiskujący przeciwko Bourbonowi i ożenieniu z Leszczyńską strzałę oddawna przygotowywaną, która, ich zdaniem, miała być ciosem Parta, nakoniec wypuścić postanowili.
Dwór lotaryński, którego dwie księżniczki były na spisie kandydatek i zdawały się mieć nadzieję, że jedna z nich wybrana zostanie, obrażony odrzuceniem, zgodził się na poparcie baśni zręcznie skleconej i jakby od niego wychodzącej.
Wiadomem było, że księżna matka lotaryńska, która na wydaniu córki za Ludwika XV olbrzymie budowała plany, nie taiła swej niechęci dla Leszczyńskich i lekceważąco publicznie o nich mówiła, mszcząc się za wydarte sobie nadzieje. Sam książę, lepiej umiejący panować nad sobą, podzielał te uczucia i na dworze lotaryńskim wrzało i kipiało nienawiścią dla króla Stanisława.
Tu się zrodziła plotka nowa, którą ktoś niemal półurzędownie nadesłał jako przestrogę do Paryża, iż tajemnicę czyniono z tego, że księżniczka Marja od dzieciństwa na nieuleczalną epilepsję cierpiała, której napady ukrywano. List, donoszący o tem, ułożony był z taką obfitością szczegółów, dokładnością pozorną, świadomością najmniejszych okoliczności objawom choroby towarzyszących, że nawet chcąc go sobie złośliwością i intrygą tłumaczyć, pozostawała wątpliwość, azali w nim jakiejś podstawy nie było. Zmyślenie miało wszystkie cechy prawdy i mogło zastraszyć.
Książę Bourbon, acz nie dał wiary spóźnionemu ostrzeżeniu, znając jego pochodzenie, przeraził się następstwami, odpowiedzialnością, jeżeliby cokolwiek rzeczywistego kryło się w tej baśni.
Jako dowód przytaczano w liście, że królowa Leszczyńska, zastraszona chorobą córki, na którą lekarze nic poradzić nie mogli, dowiedziawszy się, że zakonnica jedna w Trewirze na tę słabość leczyła cudownie, udawała się do niej o radę.
Znano dobrze genezę tego listu i ludzi, którzy pierwsi się z nim nosić zaczęli. Ks. Bourbon czuł w nim rękę nieprzyjaciół swoich, lecz nawet wymysł i bajkę trzeba było odeprzeć i wykazać, że był fałszem i potwarzą.
Włodek, który teraz niemal ciągle znajdował się na gościńcu pomiędzy Wissenburgiem a Paryżem, był właśnie w stolicy, gdy jak piorun z jasnego nieba list ten spadł na już uspokojonego i triumfującego Bourbona. Zawrzało znowu, że książę przyszłość Francji i dynastji rachubom swoim poświęca.
Pani de Prie, w której usługach Lozilières zawsze się jeszcze znajdował, natychmiast po niego posłała.
Lozilières, po którego Duverney posłał powóz własny, schwycony u obiadu, przestraszony, zaledwie się zjawił w progu buduaru, w którym pani de Prie komitetowi Parisów prezydowała, gdy drzwi za nim zamknięto, postawiono straże i ową lotaryńską przestrogę zdumionemu czytać zaczęto, czyniąc mu wyrzuty, że gdy zdawał sprawę ze wszystkiego, co się Leszczyńskich tyczyło, tak ważną mógł zataić wiadomość.
List zredagowany poważnie, namaszczony politowaniem, natchniony czcią dla dynastji Capetów, pełen gróźb i boleści, pomimo tonu swego zdradzał pochodzenie — był nadto mądrze i umiejętnie pisany.
Obwiniony wcale się tem nie dał zastraszyć, rozpatrzywszy się w jego treści. Spokojnie słuchał wyrzutów z półuśmiechem, a gdy pani de Prie wymawiała mu, że choćby fałsz takiej wagi powinien był powtórzyć, a nie ignorować go, Francuz odparł śmiało:
— Niepodobieństwem było dowiedzieć się o tem kłamstwie wierutnem, które dopiero się świeżo narodziło. Któż mógł przewidzieć, że tak cyniczny fałsz w obieg puszczą? W Wissenburgu żadnych niema tajemnic, nic się nie kryło i nie kryje. Gdyby królewna raz w życiu na coś podobnego chorowała, mówionoby o tem, bo ja miałem szczęście słuchać opowiadania, jak się jej pierwsze ząbki wyrzynały. Jest w naturze tych ludzi, że gdyby popełnili najokropniejsze przestępstwo, dla ocalenia życia utaićby go nie potrafili. Zresztą mam pod ręką sposób najprostszy przekonania, że w Wissenburgu nikt nigdy o niczem podobnem nie słyszał. W Paryżu znajduje się właśnie dworzanin króla, który mu czasem sekretarza zastępuje, a którego ojciec służył też Leszczyńskim. Znam go; można powołać tego Polaka i jak najsurowiej go badać.
Pani de Prie, aby nie spuszczać się na nikogo, natychmiast zażądała go widzieć sama. Nie chciała się zdradzić, ale gotowa była nawet dwuznaczną odegrać rolę w jakiemkolwiek męskiem towarzystwie, byle mogła zbliżyć się i poddać Włodka umiejętnemu niewieściemu badaniu.
Obmyślono sposób bardzo prosty i łatwy, urządzając po teatrze wieczerzę u jednego z Parisów, który miał się pod obcem jakiemś pokazać nazwiskiem. Pani de Prie przyjmowała na siebie rolę skromnej do usług przyszłej królowej wyznaczonej panienki, a że Włodek żył i obracał się poza kołami temi i nie mógł sprawdzić tożsamości osób, nie wątpiono, że tajemnica nazwisk zachowana zostanie.
Wieczerza zapowiadała się świetną i wesołą, bo Parisowie nie żałowali pieniędzy, gdy szło o popisanie się z niemi w interesie księcia. Sprawa ta zresztą była ich własną.
Włodek, którego Francuz jako przyjaciela swego, dworzanina króla polskiego, przedstawiał, pomimo ogłady i pewnego obycia się z Paryżem, wydał się tym panom trochę sztywnym i oryginalnym. Nie mógł on nigdy i nigdzie powagi swej polskiego szlachcica zostawić w kącie. Młody, przystojny, pojętny, nie we wszystkiem potrafił Francuzów zrozumieć i być przez nich zrozumianym. Czuć było, że był w innych zupełnie warunkach obyczajowych powszedniego życia.
Pani de Prie postanowiła go oczarować i nie powątpiewała o skutku; tymczasem okazało się, że wejrzenia jej, uśmiechy, półsłówka, cała zalotność wypróbowanej siły na Włodku najmniejszego nie czyniły wrażenia. Cofał się tylko nieco przestraszony, gdy gwałtowniej nacierała.
Zaledwie Lozilières umyślnie przy prezentacji tytuł dworzanina królewskiego wymówił, gdy piękna pani, jakby niespodzianie nim uderzona, zbliżyła się natarczywie do niego.
— A! cóż to za szczęście! — zawołała — pan jesteś zbliżonym do rodziny przyszłej królowej naszej, pan znasz ją dobrze pewno i oddawna. My tu mrzemy z ciekawości, dowiedzieć się czegoś pragniemy o przyszłej pani naszej. Biorę pana w rekwizycję, musisz nam mówić o niej...
Włodek, napadnięty w ten sposób, chociaż się oświadczył z gotowością udzielenia wszelkich możliwych objaśnień, stał się wielce ostrożnym, obawiał się nieoględnego słowa, któreby, fałszywie tłumaczone, w obieg pójść mogło.
— Z największą chęcią — rzekł — opowiem wszystko, cokolwiek obchodzić kogo może...
— Ale nas wszystko obchodzi, co się jej tyczy — podchwyciła de Prie. — Ma być naszą królową, o najskromniejsze miejsce przy jej osobie dobijają się już dziś najświetniejszych imion kobiety, a nikt nie wie nawet, jak wygląda ta wielka nieznajoma, co lubi, czem się bawi, jak się jej przypodobać można. Najmniejszy szczegół dla nas drogi, a tu w Paryżu prawią takie baśnie i plotki...
— Mogę panią zaspokoić i zapewnić — rzekł Włodek, — że to jest prawdziwy anioł dobroci, istota wprawdzie do życia w Paryżu i u dworu niebardzo przygotowana i stworzona, ale Paryż byłby z kamienia, gdyby przed nią nie pokląkł...
— Tak piękna jest? — podchwyciła de Prie, dla której piękność stanowiła najwyższy przymiot niewieści.
— Pani! — odparł Włodek gorąco. — Piękną ona właściwie nie jest, ale więcej niż piękną, bo świętą.
Pani de Prie dziwnie się uśmiechnęła.
— A tak, słyszeliśmy, iż jest bardzo pobożną — ciągnęła dalej, — ale przecież całego życia na modlitwach spędzać nie będzie mogła.
— Resztę poświęca dobrym uczynkom i nauce — dodał dworzanin.
— Coś przecież będzie musiała poświęcić światu i ludziom — mówiła de Prie, nie dając się zbyć Włodkowi.
— O tem ja wcale sądzić nie mogę — odezwał się badany.
— Ale jest, jak słyszeliśmy, bardzo słabego zdrowia — wtrąciła de Prie, nie mogąc się już powstrzymać. — Czyż ta choroba, na którą cierpiała w dzieciństwie, śladów po sobie nie zostawiła? Powszechnie utrzymują, że ona jest nieuleczalną.
Podstępnie wtrącone pytanie znalazło Włodka tak nieprzygotowanym do jakiejkolwiek odpowiedzi, iż stanął osłupiały, wlepił oczy w mówiącą, usta mu się nieco zdumieniem otworzyły, ale nie śmiał rzec słowa. Nie rozumiał...
Pani de Prie czekała na odpowiedź.
— Choroba? choroba? — począł nareszcie Włodek. — Ja jak żyję, o żadnej jej chorobie, a tem mniej o takiej, któraby nieuleczalną była, nie słyszałem. Królewna nigdy, dzięki Bogu, nie chorowała. Znam staruszkę, która ją piastowała od dzieciństwa i wyhodowała; słyszałem od niej sto razy, jak ją wychowywano, najmniejsze szczegóły są mi doskonale pamiętne, — ale o żadnej chorobie nigdy nikt w Wissenburgu nie słyszał.
Włodek wkońcu począł się śmiać.
— Nasza królewna — dodał — zdrowsza jest od niejednej chłopki; nawykła z rana, po przeżegnaniu się, dzień poczynać od zimnej wody; bosemi nogami uczono ją biegać po trawie; zahartowana jest, jak my wszyscy w Polsce, bośmy do tutejszych pieszczot i wygód nie nawykli. Pewien jestem, że tam teraz najcięższą troską, co pocznie, gdy na dworze przyjdzie z konieczności barwiczek, różu i bielidła używać, gdy jej twarzyczki świeżej dotąd żadne malowanie nie tknęło, tak jak dusza nie skaziła się nigdy żadnym fałszem i udaniem.
Pani de Prie zakąsiła usteczek i głową zaczęła potrząsać.
— To rzecz dziwna, — rzekła cicho — bo tu u nas chodzą wieści z bardzo poważnego źródła, że królewna jest... ma... że może w dzieciństwie ulegała.
Jąkała się, onieśmielona wejrzeniem Włodka, i nieśmiała dokończyć.
— Ale to żarty chyba! — przerwał oburzony dworzanin. — Jeżeli o chorobie mowa, to o jakiejże, proszę pani, na Boga?
Stanowczość, z jaką Włodek zaprzeczał, położenie jego na dworze, wyraz twarzy zdumionej i oburzonej razem nakazywały dać mu wiarę — i piękna pani usiłowała badanie swe w żartobliwy ton obrócić.
— Czego-bo też złośliwi ludzie nie wymyślą — dodała. — Musi to być bajka, kiedy waćpan o tem nigdy nie słyszałeś.
— U nas — odezwał się Włodek — wszyscy wiedzą o wszystkiem, tajemnic żadnych nie było nigdy i niema. Skąd się ta choroba wziąć mogła, nie pojmuję nawet.
— Pan to przecie łatwo rozumiesz, — przerwała de Prie — że królewnie wszyscy zazdroszczą, wymyślają więc to, coby jej zaszkodzić mogło i zrazić do niej. O zaszczyt zasiadania na tronie Francji nie wahają się dobijać podstępem, potwarzą i kłamstwami.
Zżymnął się Włodek rubasznie.
— Naprawdę — rzekł — ciekawym o jakiej chorobie mówić mogą?
Pani de Prie pocichu wymieniła ją i spojrzała mu w oczy.
— To tak do prawdy podobne, — ozwał się pogardliwie — jakby kto mnie o suchoty posądził. Sensu w tem niema. Ależ plotkę nawet czemś muszą popierać.
Pani de Prie, której teraz szło o to, ażeby wieść, rozsiana zawczasu, doszła Leszczyńskich i żeby się z niej zwycięsko wytłumaczyć mogli, wyspowiadała potrosze dworzaninowi, co mu powierzyć mogła.
— W Tuilleries i Wersalu chodzi — mówiła — plotka, widocznie z Lotaryngji przywieziona, w formie przestrogi, że królowa Leszczyńska nawet na tę słabość córki miała się radzić sławnej mniszki w Trewirze, która na nią leczyć umiała.
Włodek słuchał, na twarzy jego widać było oburzenie i pogardę. Nie odpowiedział potem długo i dopiero zagadnięty wprost począł mówić już ostygły.
— Admiruję, jak to wszystko zręcznie osnute. W Trewirze mniszki odszukać niełatwo, w potrzebie okaże się, że nie żyje, a gdy kłamstwo będzie jawne, można jeszcze powiedzieć, że zmarła siostra Anna chorobie tej podlegała i że jedną wzięto za drugą.
— Tymczasem — poczęła, trochę zapominając o swem incognito, de Prie — słyszałam, że książę Bourbon zmuszonym będzie tej niedorzecznej baśni dochodzić źródła i jawnie kłam jej zadać, bo się z nią po Paryżu noszą...
— Jest ona tak widoczną, — przerwał Włodek — że ktokolwiek króla i jego rodzinę zna bliżej, śmiać się z niej musi. Na nieszczęście zdaleka wszystko brzmi inaczej i nabiera znaczenia, którego niema w istocie.
— Książę zapewne wyśle doktora do Wissenburga — szepnął Paris.
— I to będzie najwłaściwszem — rzekł Włodek; — potrzeba tylko, by wiedział, jak się obejść z państwem naszem, aby królewny nie zrazić. Jeżeli księciu idzie o to, ażeby małżeństwo przyszło do skutku, nie powinien o tem zapominać, że król widzi w niem tylko tajemniczy palec Opatrzności, a królewna Marja modli się, aby Bóg od niej ten kielich odwrócił... Mogą pochwycić pozór...
Z niedowierzaniem wszyscy krzyknęli, że Włodek przesadza, że nie może być, aby nie pożądano takiego wywyższenia i losu. Jeden tylko Lozilières potwierdził to i utrzymywał, że o Leszczyńskich sądzić z innych ludzi wcale się nie godziło.
Uczyniło to pewne wrażenie na pani de Prie, poczem komitet powrócił do narad nad środkami, jakich użyć należało dla wyśledzenia prawdy, a wykrycia fałszu. Doktora chciano wyprawić zaraz do Wissenburga, a do Trewiru zręcznego agenta, któryby o starej mniszce, leczącej na epilepsję, się dowiedział.
Pani de Prie, uspokojona, odzyskała zaraz wesoły humor, śmiałość i roztrzpiotanie.
Włodek, który już wypił kilka kieliszków wina, czuł się jakoś ośmielony, piękna pani wcale mu nie imponowała.
— Nie znam praw tutejszych i zwyczajów — rzekł, zwracając się do niej, — ale szczęściem uczyć się ich nie widzę potrzeby, bo i żyć tu nie myślę... Boleję tylko nad losem naszego anioła, który życie swe pełne prostoty godzić będzie musiał z wymaganiami tutejszemi.
— A jakże żyje teraz? — pytała de Prie. — Myśmy ciekawi bardzo, bo każdy powiada inaczej.
— A! — zawołał Włodek — życie jej nie różni się w niczem od wszystkich pań naszych... Naprzód dzień poczynają modlitwy, nabożeństwo, msza święta... Obyczaj to polski dzień od Boga poczynać. Potem, jeżeli pora piękna, królewna obchodzi swoich chorych i ubogich, przechadza się, maluje, gra, czyta. Około południa ojciec przybywa zwykle na rozmowę i przegląda jej roboty. Oprócz tego otoczenie jej składali matka, babka, piastunka i my wszyscy. Znaczną część dnia poświęca ręcznym robotom do kaplic i kościołów.
Prie słuchała, zlekka poruszając ramionami.
— A własne jej ubranie? czy lubi się stroić?
— Stroić? ona? — rozśmiał się Włodek — a nacóżby jej się to przydało? Dla przypodobania się ludziom nie potrzebuje tego wcale. W prostej sukieneczce najlepiej chodzić lubi, z chusteczką czarną na głowie. Przepychu w stroju nie zna i nie rozumie.
— Cóż więc lubi? — wtrąciła pytająca.
— Modlić się, uczyć się i z ubogimi obcować. Modlitwa przy klęczniku, na którym leży trupia głowa św. Brygidy ze Szwecji przywieziona, to jej najmilsza zabawa.
Pani de Prie przestraszone rzuciła na mówiącego wejrzenie. Posądzała go pewnie o przesadę.
— Smutne życie! — szepnęła.
— Nam się ono takiem nie wydaje — odpowiedział Włodek. — Króla nigdy nie widywałem smutnym, a królewna chyba cudzem się nieszczęściem zmartwi, inaczej wesołą jest jak dziecię...
Przeciągnęła się rozmowa, ale z badania swojego piękna pani niewiele wyciągnąć potrafiła, uspokoiła się jednak wnioskiem, że Marja łagodna, powolna, dobra, choć w towarzystwie osób podeszłych, pobożnych, nabrała obyczajów klasztornych, łatwo się ich pozbędzie, w innej żyjąc atmosferze.
Rozpowiadano potem otwarcie o pogoni i wyścigach za urzędami i miejscami u dworu młodej królowej, o które ubiegano się z taką zajadłością, że się najstarsze przyjaciółki i przyjaciele waśnili o nie...
Włodek mógł się nauczyć wiele, gdyby był do zrozumienia aluzyj i półsłówek przygotowany; przekonywał się jednak z ogólnego toku rozmowy, że, chociaż ostrzeżenie to lotaryńskich intrygantów nie pozostało bez pewnego wrażenia i do Wissenburga gotowano się posłać śledzić, skąd mogła pogłoska urosnąć, niemniej w Paryżu uważano już małżeństwo za wpół dokonane i myślano o tem tylko, jak przyszłą przyjmować królową.
Nie dając tego znać po sobie, spędził wieczór wesoło z panią de Prie i Parisami, postanowiwszy już wyprzedzić poselstwo, które z Paryża wyprawić miano, i w Wissenburgu na przyjęcie go przygotować.
Lat parę, spędzonych na dworze króla, a nawpół w Paryżu i Strassburgu, pomiędzy Francuzami, do których Leszczyński chętnie go posyłał, wpłynęło wielce na wykształcenie Włodka; ale była to natura, której twarde jądro nie dawało się niczem przekształcić. Zewnętrzna powłoka zmieniła się na nim, głąb’ pozostawała stara. Umiał się doskonale znaleźć wśród Francuzów, zastosować się do ich płochości, śmiać się z nimi, ale nie przestawał poważnie się zapatrywać i sądzić te sprawy, które oni lekceważyli.
Spokojny, zdawało mu się, że był w zgodzie z samym sobą, że spełniał, co sumienie dyktowało, a mimo to, łapał się potem na wątpliwościach, które go czasem niepokoiły.
Tak naprzykład życzył, pragnął, pomagał do tego, aby królewna Marja została królową Francji, a widział, przeczuwał, że na tych wysokościach nie będzie szczęśliwą. Pragnął tego tronu dla króla Leszczyńskiego, bo on mu miał zapewnić dostatnie i odpowiadające godności wyposażenie, spokój do pracy, pociechę oglądania dziecka w największym blasku, jaki mógł otaczać kobietę. Było to triumfem dla niego, ale wiedział, jak drogo to córka przypłacić miała.
Wieczór spędzony z Parisami, obawa, aby króla nie nastraszono niespodzianym najazdem z powodu lotaryńskiej plotki, nazajutrz zmusiły go opuścić nagle Paryż i na pocztowym koniu, mienianym co stacja, prawie bez odpoczynku gonić do Wissenburga. Zależało mu na tem, aby król zawczasu był zawiadomiony, a nie przestraszony niezręcznością, chciał przygotować królewnę.
Powrót jego przyśpieszony tak był mało spodziewanym, iż król, któremu rano znać dano o jego przybyciu, zrozumieć nie mogąc, co go napędziło tak rychło, niespokojny, natychmiast go polecił przywołać do siebie.
— Jeżeli się tak pośpieszył, to nie bez kozery — szeptał król, — a że dobrego mi nic przywieźć nie mógł, to też pewna, ale... wola Boża!
W progu już czekał król na Włodka.
— Panie, — modlił się w duchu — jeżeli ręka Twa ma nas dotknąć, spuść rózgę Swą na mnie, a oszczędź niewinne dziecię moje!
Za wchodzącym dworzaninem drzwi się natychmiast zamknęły i pozostali tak dobrą godzinę sam na sam... Leszczyński spokojnie odczytał owe denuncjacje i wysłuchał opowiadań.
— Zawsze mi się to nadzwyczajne szczęście wydawało niemożliwem — rzekł sam do siebie. — Była to próba, na którą mój anioł Maruchna wystawionym być musiał... Trzeba jej dopomóc, aby to brzemię dźwignęła, nie upadając pod niem. Intryganci się tem posłużą. To, co my mieliśmy za szczęście, stanie się w oczach ludzi sromotą. Powołano ją i odepchnięto... Będziemy musieli znieść, milcząc, afront doznany. Ale czyż i infantka hiszpańska nie była w podobnem położeniu? Obowiązkiem jest moim przygotować Maruchnę.
Ranek upłynął na zwykłych zajęciach; król kilkakrotnie zbierał się do siebie powołać córkę, a brakło mu odwagi. Układał w myśli, jak jej to powie.
Siedział jeszcze za stołem w swoim pokoju i trzymał w ręku ową kopję listu z Nancy, gdy królewna wbiegła, małego pieska trzymając na ręku i pokazując go ojcu, bo pieski lubiła bardzo.
Król Stanisław zwrócił się do niej nagle, bez żadnego przygotowania.
— A co? — zawołał — czytam właśnie listy z Paryża, dziecko moje. Twoje cudowne małżeństwo, na któreśmy tak rachowali na pewno, mając je za rzecz postanowioną, bardzo może rozchwiać się jeszcze. Troskliwi jacyś opiekunowie ostrzegli króla o stanie zdrowia twojego. Zapowiadają mi przybycie doktora, który ma badać stan twój... Rzecz to niezbyt przyjemna. Tłumaczą się niepokojem o ciebie, ale mi się zdaje, że szukają pozorów do odroczenia naprzód małżeństwa, a potem do zerwania z nami.
Na twarzyczce królewny, z wielkiem podziwieniem ojca, odmalowała się niekłamana radość. Puściła pieska i złożyła ręce.
— Ach! ojcze mój drogi! — zawołała głosem brzmiącym radością — nie miałamże ja słuszności, niedowierzając temu, coście wy wszyscy nazywali nadzwyczajnem szczęściem?... Właśnie mi czegoś okrutnie było smutno... ale, że ja w tem widzę tylko spełnienie woli Bożej, zupełnie spokojnie przyjmuję, co ma nastąpić. Wierz mi, że opłakiwać szczęścia tego nie będę, a proszę cię, abyś i ty przyjął tę zmianę obojętnie, nawet wdzięcznie.
Król uścisnął ją czule...
— I nie żal ci, że nie uzyskasz tej siły, któraby ci tyle dobrego czynić dozwoliła? — zapytał.
— A w mojem kółku nie mogęż ja się przydać na co? — zapytała cicho królewna.
— Ty, moja święta, jedyna! — począł rozrzewniony Leszczyński. — Nie wiem, czyby się znalazła druga, któraby z taką rezygnacją najświetniejszego się losu wyrzekła i zepchnięta z pierwszego tronu w świecie uśmiechała się uradowana! Bóg cię ubłogosławił!
— Tyś mnie sam nauczył, — odparła córka — że żadna wielkość szczęścia nie daje. Wierz mi, czuję tylko jedno, że swobodniej oddycham, jakby wielki ciężar spadł z bark moich. Czekajmy tego doktora, może mi przynieść wyzwolenie.
Król, podzielający uczucie córki, uścisnął ją raz jeszcze i dodał:
— Nie lubię nic ukrywać, ale przed babką i matką twoją potrzeba do czasu sprawę tę utaić, bo się napróżno będą może gryzły... Nic jeszcze pewnego niema, intryga przeciwko tobie rozchwiać się może. Oszczędzimy im próżnych wzruszeń. One sobie tak życzą widzieć cię królową!
Uśmiechając się, Maruchna położyła palec na ustach, raz jeszcze ucałowała rękę ojca, porwała psinę swą i wybiegła z nią do Moszyńskiej.
Ze staruszką teraz, chociaż kochały się może więcej, niż kiedykolwiek, nie były w zgodzie. Moszyńska, bolejąc, że ją utracić może, cieszyła się jednak z wywyższenia wychowanki... gdy ona sama przyjmowała je jako krzyż Pański. Biednej, przyszłej królowej Francji nikt w świecie tej ochmistrzyni nie mógł zastąpić, której od dziecka wszystkie swe myśli i uczucia zwierzać była zwykła. Tej powiernicy myśli najskrytszych miało jej zabraknąć. Moszyńska nie wahała się jej nigdy mówić prawdy. Niewielkiego wykształcenia, miała serce wielkie i tę mądrość katechizmową, która filozofom starczy i prostaczkom.
Chociaż się czasem sprzeczały z sobą, godziły się wkońcu zawsze, a dla królewny te drobne spory i rozprawy z Moszyńską były duszną potrzebą. Zwierzyć się jej mogła nawet z takich drobnostek, o którychby babce i matce mówić nie śmiała. Od przywiązania do ulubionego pieska i kwiatków aż do najpoważniejszych życia zagadnień, — wszystko przechodziło przez ich sąd i roztrząsanie. Maruchna dla Moszyńskiej dotąd była dzieckiem naiwnem. I teraz, gdy staruszka widziała ją już przyszłą królową, nie straciła odwagi; obchodziła się z nią, jak z wypiastowaną swoją Maruchną.
Wiadomość o powołaniu na tron niezmiernie w pychę wbiła Moszyńską i uradowała. Dowodziła, że ona jedna przeczuwała zawsze to przeznaczenie, które nie mogło jej minąć, że Maruchna stworzoną była na królową i losy jej umyślnie ją tu przyprowadziły dla tego celu. Wyrzucała więc mocno wychowance swej, że się nie cieszyła szczęściem swem i modliła, aby Bóg od niej ten kielich odwrócił, gniewała się na nią za tę niewdzięczność względem Opatrzności. Starała się ją nawrócić, ale królewna, milcząc, nie sprzeciwiając się, przekonań swych nie zmieniła.
Rozmowy te ciągle się powtarzały.
— Przypomnij sobie, Moszyńsiu, — mówiła Marja — cośmy się tu nasłuchały o dworze, intrygach, zepsuciu tych ludzi, którzy teraz otoczyć mnie mają, przypomnij, jak ten dwór surowo sądziliśmy, jakeśmy powtarzali, co mówił ojciec Adam, że tam jednego sprawiedliwego znaleźć nie można. Jakże chcesz, abym ja szła w ten zepsuty świat bez trwogi i wstydu?
— Aleś iść tam powinna z pewnością zwycięstwa nad nim, — odpowiedziała Moszyńska — bo Bóg wyznaczył cię, ażebyś przykładem swym ich nawróciła. Nie maszże za co Panu Bogu dziękować, że takie apostolstwo cnoty wkłada na ciebie i uznaje cię godną jego? Zamiast tego ty płaczesz, trwożysz się i chciałabyś się cofnąć!
— Bo nie czuję się godną tego posłannictwa — odpowiedziała królewna. — Słaba jestem i biedna, nie mam ani ich dowcipu, ani śmiałości, ani bezczelności, któremi walczą. A ty, moja matusiu, suchem okiem na to patrzysz, gdy mnie wloką, jak ofiarę.
— Bo wiem i czuję, że ty ich zwyciężysz! — wołała Moszyńska.
Maruchna popłakiwała.
— A tak mi dobrze, cicho, spokojnie było tu z wami, — ciągnęła dalej — z ojcem, matką, babusią i z tobą. Nigdy nie pragnęłam niczego więcej. Wielkości nie pożądałam, blaskiem się brzydzę... Tam mnie fałsz i niewola czekają.
— A ja się o ciebie wcale nie lękam, — kończyła uparła stara ochmistrzyni — chlubię się tobą... wszystko to Opatrzności dzieło... tyś wybrana, wywyższona!
— Nigdym słabości i nicości mojej nie czuła mocniej.
Rozmowy w tym tonie i tej treści powtarzały się między niemi codzień.
Teraz, gdy ojciec jej oznajmił przybycie lekarza spodziewanego, Maruchna z triumfem pobiegła do piastunki. Spodziewała się, że wszystko zostanie zerwane.
— A co! a co! — krzyknęła, wbiegając — Moszyńsiu, na mojem się stanie! Zrywają! zrywają! Mówią, że jestem chora, że niepodobna mnie uleczyć... przyjeżdża doktór... Pan Bóg mnie wysłuchał.
Moszyńska załamała ręce rozpaczliwie.
Marja opowiedziała jej to, o czem się dowiedziała od ojca; ale staruszka bynajmniej tego do serca nie wzięła.
— Intryganci bezsilni próbują, — odparła — ale nie uda się im, ty zwyciężysz... Niech robią, co chcą, — dodała — nie przemogą Bożej woli, bo ta się ludzkich zabiegów nie boi... Wszystko, co oni przeciwko tobie gotują, na nich się samych obróci.
Maruchna musiała zamilknąć.
W małej gromadce służby żeńskiej królowej i matki Leszczyńskiego było teraz przyjętych cudzoziemek kilka. Niektóre z nich miały stosunki w Paryżu, w miasteczku i po kraju. Odbierały one listy, gazetki dworskie, drukowane świstki i piosenki szyderskie, w które stolica obfitowała. Niektóre z tych służących przez czułość, inne przez płochość przynosiły królowej i staruszce plotki brukowe, których cząstka zaledwie do uszu Marji dochodziła. Wszystkie one były tego rodzaju, iż pociągnąć ani zachęcić nie mogły, lecz musiały zatrwożyć. Zdala wyglądające świetnie imiona i osoby, o których można mieć było wielkie wyobrażenie, — w tych poufałych gazetkach występowały odarte z całego uroku zacności, poniżone i zwalane. Nie było prawie ani jednej z tych osobistości dworu, którejby życiu prywatnemu nie zarzucano grzesznych słabostek, potajemnego zepsucia.
Król Stanisław znał to dobrze, ale on miał filozofję Moszyńskiej — wierzył w potęgę cnoty. Wiedział, że jego Maruchna nie ulegnie zepsuciu, a zatem — rozumował — zepsucie jej ulec będzie musiało.
Tego zwycięstwa nie obiecywał sobie świetnem, łatwem, owszem, zapowiadał je cichem i skromnem, ale zupełnem.
— Trudno, — mawiał — aby tam kobiecie, włosiennicą okrytej, dobrze być mogło wśród powalanych a perfumowanych lalek, ale się ich obawiać nie potrzebuje. Ona nie zlęknie się śmieszności, a choćby jedną tę cnotę miała, że jej śmiech nie ustraszy, to już jej da siłę wielką! Tam do złego idzie się najczęściej tem, że się więcej lęka śmiechu ludzkiego, niż gniewu Bożego.
W milczeniu, spokoju, z rezygnacją zupełną oczekiwano na przybycie zapowiedzianego lekarza, mającego polecenie zbadania stanu zdrowia królewny od dzieciństwa. Bourbon wahał się długo z jego wyborem. Potrzeba było wyprawić człowieka uczciwego, sumiennego, poważnego, nie dającego się ani ująć, ani zastraszyć.
Znanym był osobiście księciu jako lekarz doskonały, jako człowiek prawy, Moigne, który w pewnych kołach Paryża posiadał naówczas wielką wziętość. Średnich lat, milczący, szorstki nieco, miał to głównie za sobą, że nie ulegał nikomu, ani niczemu. Była to natura niezawisła, dumna, a nauką wyniesiona do wysokości, nie wszystkim dostępnej.
Moigne niechętnie podejmował się posłannictwa, ale nie z powodu, iż ono mu mogło nieprzyjaciół przyczynić.
— Wrogów żadnych się nie obawiam, — mawiał — bo mi pierwsza lepsza febra ich zjedna i ugnie przede mną.
Według Moigne’a, nie potrzeba było go tak daleko słać dla rozpoznania choroby, która w całym organizmie ludzkim pozostawia po sobie pewne widome ślady. Znał on z rozgłosu, a trochę z widzenia króla-filozofa i jego miłość prawdy; dowodził więc, że, zamiast śledzić, dosyć go było zapytać.
Książę Bourbon obstawał, pomimo to, ażeby Moigne jechał koniecznie i był jak najsurowszym w badaniu, nie zaspokajając się powierzchownemi oznakami zdrowia.
Gdy go oznajmiono w Wissenburgu, a królewna, zagadnięta co odpowie, przyznała się ojcu, że wielkiem zdrowiem chwalić się nie myśli, Leszczyński rzekł surowo:
— Moja Maruchno, rzecz to bardzo prosta. Nie oglądając się na to, dlaczego i o co się pytają, należy mówić prawdę. Prawdę bowiem zeznawać jest zawsze obowiązkiem. Przypomnij sobie słowa św. Augustyna.
Lekarza pierwszy król sam przyjął poważnie, z krwią zimną. Obojętność ta, pewna ceremonjalność w przyjęciu zwiastowały doktorowi, że wcale nie myślano zabiegać i starać się o pomyślny skutek tego badania.
Przywołana królewna weszła nieco blada, zmieszana, ale nie okazując najmniejszej trwogi. Doktór potwarzą, która najmniejszego nie miała prawdopodobieństwa i podstawy, oburzony był razem i rozśmieszony.
Godzinę może trwała rozmowa dziwna, bo mało co w niej o zdrowie się rozpytywał. Wkońcu Moigne, całując podaną mu rączkę królewny, którą sobie pozyskał otwartością swoją, odezwał się:
— Życzyłbym tym, co chorób tu szukali, mieć choć część zdrowia, jakie Bóg dał królewnie. Winna je życiu, zbliżonemu do natury.
— Tak — przerwał Leszczyński — i uznanej też przez nas zasadzie, że żywot cielesny nie jest celem naszym na ziemi. Wierzcie mi, doktorze, iż pobożność jest najlepszą higjeną i lekiem.
Moigne skłonił głowę, ale nic nie odpowiedział.
Skutek badań Maruchny, jawny już na twarzy doktora, wkrótce był wszystkim wiadomym. Uradował on tych, którzy dla królewny pragnęli korony, ale ją samą zasmucił.
Rozbudzić w niej uczucia jakiejś ambicji, pragnienia władzy, choćby dla najświętszych celów przeznaczonej, nie było podobna. Łzy stały jej na oczach ciągle, wywołane żalem po przeszłości.
— Moja Moszyńsiu, — użalała się — co mi ty mówisz o jakichś tam triumfach, kiedy ja dla nich stracę ciebie, ojca, matkę, babcię i to moje życie tak swobodne, które tu mi upływało szczęśliwie. Za mną nie pójdzie nikt, nawet stara Kasia, co pięknie śpiewa nasze pieśni pobożne polskie — nikt! nikt! otoczą mnie obcy, ty wiesz z jakiem w sercu uczuciem.
Odosobnienie to królowej, rozdzielenie się nawet z ojcem, zgóry zapowiedzianem zostało. Nie tajono przed Leszczyńskim, że gościem na dworze wersalskim częstym być nie może, ani królowa u niego... Sama etykieta czyniła to często trudnem lub niemożliwem.
Król Stanisław z rezygnacją gotów był pozostać nawet w Wissenburgu; ale z Paryża dano znać, że nawet uroczystego poselstwa z Wersalu nie mógł przyjmować w tej pustce. Stara komandorja wyglądała nazbyt biednie.
Domyślano się, że jeden z mnogich pałaców królewskich w okolicach stolicy wyznaczony zostanie i oddany Leszczyńskiemu, który dom swój i dwór, jako teść króla, powiększyć i świetniejszym uczynić będzie musiał.
Leszczyński powolny zgadzał się na wszystko, byle go nazbyt daleko od córki nie oddalano, byle ją mógł widywać czasem u siebie, a niekiedy nawiedzić. Zabronić im tego nikt nie mógł, chociaż przewidzieć było łatwo, że położenie królowej nawet na stosunki z rodziną i ojcem wpłynąć musi. Mowa naprzód była o zamku Chambord lub Meudon, których Leszczyński nie znał, w obu niewielki dwór, chociażby się miał powiększyć, zawsze aż nadto mógł znaleźć miejsca na pomieszczenie króla bez ziemi i gości jego.
Przez cały ten czas, jaki dzielił stanowcze ogłoszenie małżeństwa królewskiego od terminu, w którym się ono spełnić miało, nie było chwili spoczynku dla mieszkańców Wissenburga.
Włodek szczególniej latał jak oparzony. Codzień coś nowego przywożono z Paryża. Królewnę samą zajmowały najżywiej damy, które do boku jej wyznaczone być miały. O dostojeństwa te dobijano się zażarcie. Występowały tu wielkie imiona i najprzebieglejsze intrygi... Życie, charakter, przeszłość każdej z tych pań poddawano często złośliwej analizie, i ani jedna się nie znalazła, którejby współzawodniczki nie miały czegoś do zarzucenia.
Pomiędzy damami dworu naturalnie miejsce sobie zapewnić musiała i pani de Prie, która władała Bourbonem i, o ile mogła, wpływała też na wybór swych towarzyszek, przygotowując się do opanowania królowej, do kierowania nią... Obok niej, jako dame d’honneur, stała hrabina de Mailly, chociaż kroniki skandaliczne miały jej niejedno do zarzucenia... ale czas pokrył wiele.
Dwie marszałkowe Francji, pani de Gramont i de Boufflers, stały długo jako jedyne kandydatki do pierwszego miejsca na czele dames d’honneur. Pani de Gramont wytłumaczyła się wiekiem podeszłym i miejsce zrobiła swej współzawodniczce.
Villars, przyjaciel Leszczyńskich, na wybór ten miał wpływ pewien.
Etykieta surowa, nieubłagany ceremonjał dworu, który coś ze sztywności żelaznej hiszpańskiego przejął — nabawiały w Wissenburgu trwogą. Hrabia Tarło, który się o to w Paryżu dowiadywał i zawczasu z nim obeznał, między innemi doniósł, że, według przepisów ceremonjału, królowa Francji z rodzicami do jednego stołu usiąść nie będzie mogła.
Było to oburzające i śmieszne, ale król i królowa z rezygnacją przyjmowali ten wyrok, chociaż on córce łzy z oczów wyciskał... Protestowała.
— Publicznie z sobą do stołu zasiadać nie potrzebujemy, — mówiła cicho — ale prywatnie ja żadną etykietą związać się nie dam i żadna siła ludzka, żaden markiz de Dreux nie zmusi mnie, abym się rodziców moich zaparła. Prawo niemoralne, przez to samo prawem być przestaje.
Zaniedbanego dotąd eks-króla Polski potrzeba było na rozmaity sposób tytułami i oznakami czci podnosić, co on bardzo obojętnie przyjmował.
Francuzi zdumiewali się tej jego krwi zimnej na każdym kroku. Trafiło się raz, że Leszczyński pismo Ludwika XV, dla córki miłe, odebrawszy, z uniesieniem podpis na niem ręki króla pocałował. Francuzi widzieli w tem coś tak ekscentrycznego, tak śmiesznego, iż długo potem uspokoić się nie mogli. Pomimo takich dowodów wdzięczności dla zięcia przyszłego, Stanisław wcale swem szczęściem upojonym nie był.
Codzień prawie między nim a córką toczyły się rozmowy, jak im wzajem siebie braknąć będzie, jak myślami gonić się będą musieli. Maruchna ukochana szczególniej bolała nad tem, że rady ojca we wszystkich życia zadaniach zasięgać nie będzie mogła. Leszczyński powtarzał:
— Kazano ci się wyrzec nas i naszej Polski dla tej Francji, która cię za córkę swą przyjmuje, aleś nie powinna całkiem o twej ojczyźnie zapominać; ona była twą pierwszą matką, a tej, jako rodzonej, żadna przybrana w sercu zastąpić nie może. Smutno mi pomyśleć, że dzieci twoje, moje wnuki, nawet mowy tej znać nie będą, którą ty w pierwszej modlitwie podniosłaś się ku Bogu!
Naówczas pocichu, zasmucona, szeptała przyszła królowa:
— Całe to moje wielkie szczęście, którego mi tak ludzie zazdroszczą, musi być pasmem niewoli. Tyle tylko, że kajdany będą złocone.
— Dziecko moje, — pocieszał ojciec — a któż na ziemi i w życiu tem niewolnikiem nie jest? Najgorsza jednak, kto własnych namiętności jest poddanym. Tej niewoli królowie, tak dobrze, jak chłopki, są podlegli. Życie monarchów, jeżeli sumienie im przewodniczy, jak żołnierza na straży, jest nieustającem czuwaniem i nieustanną podległością. Rozpasanej swobody nikomu nie trzeba zazdrościć.
Takiemi rozmowami codzień się do życia przyszłego sposobiono.
Z Paryża nadsyłane nie urzędownie, ale poufnie osoby przygotowywały do wymagań różnych, które wszystkie prawie zmierzały do oddalenia rodziny od królowej. Tej familji nie wstydzono się wprawdzie, ale obawiano, chociaż Leszczyński najsurowiej się zobowiązał ani dla siebie, ani dla swoich nie korzystać z tego wywyższenia córki.
Lecz gdy on tak zamierzał usunąć się od świata, odosobnić, zamknąć, mnodzy pisarkowie, literaci, poeci, artyści, znając jego zajęcia i gusta, wróżyli sobie, że dom króla uczynią gniazdem, pośredniczem jakiemś ogniskiem pomiędzy światem literackim a młodym Ludwikiem XV, chociaż dotąd nie okazywał on najmniejszej sympatji, żadnego zajęcia piśmiennictwem i poezją, a sztuka posługiwała mu tylko do ornamentacji życia.
Z wymuszoną zawsze kroczący powagą, wychowanek Fleury’ego parskał czasem i wybuchał śmiechem na dowcipne słowo, ale najczęściej było ono jednym z tych konceptów dosadnych, którym barwa ulicy nadawała siłę.
Z poetów u króla nikt nie miał uznania, ani łaski. Im ostrzej dowcip rzucał się na uświęcone powagą wieków prawdy i obyczaje, tem król surowszym karcił go chłodem.



VII.

Długo tak jeszcze małżeństwo króla, chociaż najuroczyściej zapowiedziane, wydawało się jeszcze intrygantom intrygą tylko, która niespodzianym obrotem jakimś do niespodzianych miała doprowadzić rezultatów. Dla dworaków była to jedna ze scen dramatu, w którym występowali dwaj współzawodniczący, Bourbon i Orleans, pani de Prie i gromadka z Chantilly.
Nakoniec ogłoszenie urzędowe mianowanych pań i panów, lista osób dworu królowej, naznaczenie terminu, w którym on z poselstwem króla miał się udać po królewską narzeczoną do Strassburga — niedowiarków i powątpiewających przekonały, że małżeństwo przyjdzie do skutku.
Nikt teraz nie rozumiał, jak na niedogasłe zgliszcza rozpustnej regencji nagle miała wstąpić królowa, poprzedzona sławą pobożności, świątobliwości, surowości obyczajów niemal zakonnej. Wiedziano, że do ślubu przygotowywała się postami i modlitwą, że najmilszem towarzystwem byli dla niej podeszli duchowni, sądziwi kapłani i zakonnice.
Paryżanom wydawało się to śmiesznem, równie jak wszystko, co o niej i ojcu opowiadano; śmiesznem też znaleźli żądanie, aby ślub odbył się w wigilję lub w dzień imienin Marji, jako patronki królowej. Francja, katolicka i pobożna na prowincjach, w klasach niższych społeczeństwa, modnym sceptycyzmem zarażoną była u góry.
Król młody, powiadano, słyszał bardzo często od kardynała de Rohan i innych osób pochwały ojca i córki, pochwały cnoty rodziny, znoszącej heroicznie dolę nieszczęśliwą. Obudziło to ciekawość jego. Zrodziło się potem współczucie dla Leszczyńskich, chociaż niewidzianych i nieznanych, a w chwili stanowczej sam król miał ten wybór podszepnąć. Ks. Bourbon, rad tej powieści, potakiwał, dodając, że papież, Klemens XIII, spytany o radę i zdanie, jakby mu się małżeństwo to zdało, kazał odpowiedzieć, że je dobrem znajduje i pochwala.
Siostra księcia Bourbon, piękna, rozmarzona Luiza de Clermont, nad-intendentka dworu, marszałkowa de Boufflers, dama honorowa, hrabina de Mailly, dama d’atours, stanowiące starszyznę, dla przypodobania się przyszłej pani uczyły się zapomnianych religijnych praktyk po klasztorach.
Świetny wieniec piękności, mający otaczać królową, choć wesół, pragnący zabaw, lubiący stroje, przybrał postawę nieco surowszą, poważniejszą, więcej dawał na siebie baczności, aby się zawczasu dostroić do tego tonu, który miał na dworze panować.
Wśród tych pań, które go składać miały, błyszczały najpierwsze imiona starych, zasłużonych rodzin; panie de Gontaut, de Chalais, de Nesles, d’Epernon, de Villars, de Bethune, de Tellard, d’Egmont, de Merode i — de Prie.
Z mężczyzn wszyscy prawie na służbę wyznaczeni byli niepierwszej młodości. Pan de Nangis, mianowany chevalier d’honneur, obejmował te obowiązki, które już pełnił przed laty czternastu, przy żonie delfina. Pierwszy koniuszy, hrabia de Tessé, słynący z surowej cnoty, był zarazem simplex servus Dei i nie grzeszył ani dowcipem, ani świetnemi przymiotami umysłu.
Pierwszym jałmużnikiem naznaczony był sławny ze świątobliwości i surowości biskup Châlons, wielkim jałmużnikiem kardynał biskup Frejus, kanclerzem pan de Breteuil, sekretarzem des commandements jeden z Parisów, Duverney, a pierwszym marszałkiem (maître d’hôtel) Villecerf.
Po królową jechać miał książę d’Antin. W maju musiała cała rodzina Leszczyńskich opuścić smutny, ale miły jej Wissenburg, schronienie to ciche, w którem dokonał się cud Opatrzności. Przenosiła się do Strassburga, gdzie na nią cały nowy dwór oczekiwał. Z przemianą miejsca i życie zmienić się musiało zupełnie.
Nim to nastąpiło, królewna Marja zaopatrzyła kapliczkę, w której się modlili lat kilka, kościół w miasteczku, klasztory sąsiednie, obeszła z jałmużną wszystkich swoich biednych, pożegnała ich i tych przyjaciół bezimiennych, których nawykła była spotykać w swoich przechadzkach.
Były to chwile uroczyste, łzawe, a choć poza niemi wschodziło słońce, wszystkim żal było tutejszego mroku, ciszy tych lasów i pustki. Król, który tyle razy w życiu zmieniał już miejsce pobytu, nawykły witać je i żegnać, powtarzający ciągle, że żywot ludzki cały jest pielgrzymką, z rezygnacją opuszczał Wissenburg.
Nie było jeszcze postanowionem, gdzie dla niego rezydencję wyznaczą, ale przez wzgląd na miłość, która łączyła rodzinę, obiecywano, że Leszczyński w okolicach Paryża będzie mógł zamieszkać.
Marja zapewniała rodziców, że ich często odwiedzać będzie.
W Strassburgu już rozpoczęła się, jeżeli nie ścisła etykiety niewola, to jakby przygotowanie do przyszłych jej form i wymagań. Królewna musiała się nauczyć znaczenia krzesła, taburetu, miejsca zasiadania, przywileju używania królewskich powozów, wchodzenia do niej bez oznajmienia, służenia jej w różnych dnia dobach, w sposób różny i t. p. Wszystko to jak najściślej określonem było.
W Wissenburgu nie marzył nikt, aby siedzenie na pewnem miejscu, w pewnego rodzaju krześle, towarzyszenie królowej do pewnych pokojów, w danych chwilach mogło być celem starań i współubiegania.
Marja musiała słuchać całego spisu praw i prawideł, których nikomu przekraczać nie było wolno. Ani stan zdrowia, ani żadne uczucie nie uniewinniało przekroczeń tej etykiety niezłomnej.
Uśmiechnąć się z tego nie godziło, bo rzeczy, wydające się dziecinnemi, nabierały w tej atmosferze niezmiernej wagi i znaczenia.
Niewiele jednak czasu mogła królewna poświęcić tej nauce ceremonjału, bo jej i ojca postanowieniem było cały czas, pozostający do sierpnia, do przybycia po królową księcia d’Antin, poświęcić religijnemu przygotowaniu się do życia ofiary i zaparcia. Pod kierunkiem więc spowiednika, ks. Adama, rozpoczęły się nowenny, posty, nabożeństwa różne, modły uroczyste, którym król pilno towarzyszył.
Najpobożniejsze z dam paryskich nawet po niejakim czasie poczęły szeptać o bigoterji i napróżno na ton lżejszy usiłowały nastroić rozmowy powszednie. Wkońcu i one, i mężczyźni, widząc swe usiłowania daremnemi, poczęli się pocieszać tem, że tę pobożność, według nich przesadzoną, życie późniejsze doprowadzić musi do znośniejszych rozmiarów i uczyni ją, czem była na dworze zawsze — pewną formą wystygłą, bez istotnego znaczenia.
Ludwik XV, który chciał dla króla-teścia okazać się wdzięcznym, uznał za właściwe w tej chwili go zaszczycić nadaniem wielkiej wstęgi orderu Św. Ducha.
Zwykle obrzęd oddawania łańcucha i insygnjów orderu odbywał się uroczyście w kościele lub kaplicy, z pewną ceremonją, przypominającą stare pasowanie na rycerza. Czytając statut, Leszczyński wziął to ściśle tak, jak w dawnych wiekach się spełniało i z podziwieniem księcia d’Antin, który przywiózł oznaki orderowe, oświadczył mu, iż czuje się obowiązanym, w wigilję przywdziania orderu, odbyć w kościele przed ołtarzem la veillée d’armes, spędzając noc na modlitwie.
Gdyby nie powaga królewska i stanowczość, z jaką król wyraził wolę swoją, wziętoby to za żart może; ale Leszczyński z największą ścisłością postanowił czuwać, pościć i spowiadać się, jak rycerz średniowieczny.
Książę d’Antin szeptał potem cicho, uśmiechając się, że pewnie od lat stu przeszło nikt we Francji z takiem uczuciem, na kolanach, u ołtarza nie sposobił się do przyjmowania orderu.
Śmiano się z tego na stronie i donoszono do Paryża jako o śmieszności, którą zatrzeć i zataić wypadało.
Z tej jednej próbki można sobie wystawić, jak trudnem było zbliżenie dwóch, tak różnych światów, jakiemi były wissenburski i paryski...
Przy najpierwszych rozmowach z kawalerem de Vauchon, który bardzo zręcznie umiał to królowi wytłumaczyć — wzmianka już była o tem, iż nie życzono sobie, aby coś z dawnej służby pozostać miało przy królowej w Paryżu. Mieściło się to w owych prawidłach, dla obcych księżniczek ustanowionych, bo się przekonano, że obcy, niechętni, zazdrośni, sieli na dworze ziarna nieporozumienia. Od nich płynęły doniesienia obcym dworom i potwarze.
Król zobowiązał się, że oprócz spowiednika, ojca Adama, który miał przeprowadzić królową i zdać ją nowemu dyrektorowi sumienia, nikt więcej ze starych sług przy niej nie pozostanie.
Moszyńska płakała rzewnie, Włodek się na tyranję i niewolę oburzał, ale gdy próbował o tem zagadnąć króla, został zbity natychmiast krótkiem słowem: tak prawo chce.
— Jest to dura lex, sed lex i nie godzi się go potępiać — dodał król. — Dwór wielki, języki długie, obce żywioły nieprzyjazne i niebezpieczne. Na to niema rady.
— Ależ, proszę w. król. mości, — zawołał dworzanin — toć gorzej, niż klasztor, na który narzekają, że od rodziny odrywa. To sroga niewola. Przecież na takie nieludzkie prawo jakieś lekarstwo znaleźć można.
Król głową potrząsnął i zmilczał.
— Jabym nie wahał się złamać takiego prawa — dodał Włodek.
— Ale my z Maruchną zgodziliśmy się na nie — począł Leszczyński spokojnie. — Wmość, gorączka, nie rozumiesz wcale tej sprawy. Myślisz, że toby było z wielkim honorem dla królowej Francji, gdyby jej nasze kubraczki i żupaniki, snujące się po podwórzu codzień, originem przypominały... o czem ona musi zapomnieć.
— Ale my nie powinniśmy i nie możemy — odparł Włodek. — Jakże to może być, n. panie, żeby królowa nie miała się nawet przed kim poskarżyć, przez kogo zaufanego list wysłać? żeby pozostała na łasce, otoczona szpiegami?
Ktoś wchodzący przerwał poczętą rozmowę, i dnia tego p. Gabrjel dalej nie poszedł; ale nazajutrz, znalazłszy się z królem sam na sam, rzekł mu:
— N. panie, jeżeli otrzymam pozwolenie, ja gotów jestem o moim koszcie mieszkać w Paryżu lub Wersalu, ażeby zdala czuwać i w razie potrzeby być na posługi królowej. Ona przecie kogoś swojego pod ręką mieć musi.
— Mój Gabryk, — ofuknął go trochę Leszczyński — dajże ty mi święty pokój. Ona przecież stami sługi swoje liczyć będzie i między niemi znajdzie takiego, któremu zaufać będzie mogła.
— Takiego jak ja nie znajdzie — zawołał Włodek, w piersi się uderzając.
Król, który go często zbywał żartami, odwrócił się ku niemu.
— Zachciało ci się Paryża, — rozśmiał się — radbyś mieć powód słuszny, aby w tem Kafarnaum pozostać. Przyznaj się, upatrzyłeś już tam sobie jaką Francuzicę.
Włodek spłonął rumieńcem.
— N. panie, — odezwał się, głos podnosząc — nie chcę się podawać za lepszego, niż jestem, ale dalibóg, gdybym głupstwa miał robić, kłamstwembym się nie osłaniał.
— Przepraszam cię — rzekł król, rękę mu kładąc na ramieniu. — Wierz mi, zmam cię dobrze, ale i ty, i stara Moszyńska uwzięliście się mi dokuczać o to, na co ja poradzić nie mogę... Stara łowczyna powiada, że gotowaby pomywaczką zostać, byle mogła być przy królowej, a ty gotówbyś...
— Gotówem stajnię czyścić — dodał Włodek.
— Nie dopuszczą cię do usług, — zakończył król — a jej tylko one kłopotu przyczynią.
Nie poprzestali na tem ani stara Moszyńska, ani on.
Stanął w tajemnicy przed królem projekt, aby Włodek szukał sobie środków umieszczenia się w Paryżu.
Podejrzewał go Leszczyński i zgóry mu zapowiedział:
— Pamiętaj, że ja ciebie bronić nie będę, gdy popadniesz, bom przestrzegał.
W uroczystem poselstwie po królewnę wysłani zostali książę d’Antin i markiz de Bennau.
Uprzedzeni oni byli, że znajdą rodzinę królewską, ale jakby z prastarych wieków cudem przeniesioną w te czasy — obyczaj patrjarchalny, mowę prostą, obejście się otwarte i szczere; ale obaj posłowie, mimo zapowiedzi i przestrogi, znaleźli więcej, niż się spodziewali i do czego byli przygotowanymi. D’Antin był zachwycony i powtarzał, że mu się zdaje, jakby czytał poemat jakiś, gdy z tą rodziną obcuje.
Po Paryżu chodziła pogłoska, iż Marja nie jest piękną... W istocie piękność jej tak była różną od wypieszczonych twarzyczek bogiń paryskich, że z niemi porównywaną być nie mogła; ale była w niej prawda, życie, coś ujmującego i chwytającego za serce, czego paryskie zalotnice nie miały. Wdzięk młodości łączył się tu z powagą wielką, a powaga nie odejmowała naiwności dziecięcej prawie.
D’Antin, którego zasypywano pytaniami i listami, odpisał raz hrabiemu de Morville: „Przyznaję, że królewna piękną nie jest, pozwalam nawet na to, że brzydka, ale mi się podobała nad wyraz wszelki“. Inni, jak Conflans, utrzymywali, że nie była ani brzydką, ani piękną, ale niesłychanie miłą.
Przybycie Leszczyńskich do Strassburga, spodziewane poselstwo uroczyste od króla tysiące Alzatczyków, a nawet ciekawych paryżan sprowadziły do tego miasta.
Dom, w którym mieściła się rodzina Leszczyńskich, był w ciągłem oblężeniu; często dopominano się okrzykami widzenia przyszłej pani. Król Stanisław, którego nieraz już w życiu oklaskami witano i ścigano, uśmiechał się, ukazując córce te tłumy.
— Patrz, dziecię moje, — mówił z półuśmiechem — kult wschodzącego słońca nie wygasł na świecie. Oto i te gromady zbiegły się, aby witać wschodzącą gwiazdę nową.
Marja spoglądała na to okiem obojętnem. Życzyła sobie naprzód cały czas ten spędzić zamknięta w klasztorze, ale to było niepodobieństwem; pozostawała więc codzień po kościołach i klasztorach, jak mogła najdłużej.
Wszystko, co przybywało z Paryża, wyraźniej lub mniej dobitnie wtórowało piosence dworskiej, dowcipom i sarkazmom. Co należało do Marji, broniło się krzyżem świętym i milczeniem. Z paryskiemi beaux esprits walczyć nie było podobna; oni sami nie przywiązywali wagi do tego, co ich zajmowało gorąco, i nazajutrz gotowi byli wczorajsze bóstwa zrzucać z ołtarzów.
Dworacy zaś z religijnością rodziny Leszczyńskich otwarcie ani mogli, ani chcieli występować do walki. Uśmiechali się skrycie, szeptali pocichu, szydzili bezimiennie. Religja dla nich, tak jak etykieta, należała do wielkiego kodeksu obyczajów dworu. Wszak-ci królewskie ulubienice miały klęczniki po kościołach za Ludwika XIV, król codzień chodził na mszę i święta obchodzono okazale. Lecz na tem też tu kończyło się wszystko, do czego religja obowiązywała; życia reszta układała się wedle innych prawideł. Wydawano zamąż piękne panie na to, aby, od ołtarza odszedłszy, mężów swoich nie znały. Rozwodzono i targano węzły, które kościół uznawał jako wiekuiste; matki wyrzekały się dzieci, dzieci nie znały rodziców.
A wszystko to z takim wdziękiem, elegancją, w tak dobrym odbywało się tonie, z taką paradą, tak wesoło, jakby było najprostszem, najczystszem, najświętszem.
Dla tych wychowańców rozpasanej regencji widok rodziny, która prawo ewangelji w życiu szanowała i wcielała je, nie znając żadnych ustępstw dla namiętności, żadnych targów z sumieniem — był widowiskiem niezmiernie nowem i dziwnem.
Pan de Nangis, kawaler honorowy królowej, który się tu jej prezentował, i hrabia de Tessé, obaj poważni i niemłodzi, wytrawniejsi, doświadczeni, spoglądali na tę grę z obojętnością ludzi nawykłych do ścierania się przekonań i interesów u stopni tronu.
— Nasza miła młoda pani — mówił Nangis — potrafi się zastosować do wymagań życia, bo niesposób, aby młodziuchny król, potrzebujący rozrywek, przejął jej surowy, klasztorny tryb i obyczaje. Nie będzie ją to, spodziewam się, wiele kosztowało.
— Jak sądzisz, — pytał, zniżając głos, towarzysza, hrabiego de Tessé — czy Ludwik XV utrzyma tradycję Ludwika XIV co do metres i kochanek?
— Zadajesz mi naiwne pytanie — odparł hrabia zimno. — Metresy należą niemal do instytucyj, do tradycyj, są złem nieuniknionem. Królom dozwala się wiele, bo za wielu cierpią i troszczą się. Jakże chcesz, aby ten piękny, młody pan, wystawiony na pokusy, nie uległ im i nie dał się poprowadzić tym, którzy na pośrednictwo i posiłkowanie spekulować będą. Richelieu już stoi na straży... Królowa ta, tak pobożna, łatwiej to zniesie, niż inne, — nie będzie zazdrosną.
W innych kołach nie powątpiewano, że w bardzo krótkim przeciągu czasu metresy Ludwika XIV i faworyty regencji na scenę powrócą. Inaczej, życie stałoby się nieznośnem.
Z każdym dniem zbliżający się ów czternasty sierpnia — gdyż zgodnie z życzeniem królewny wybrano dzień święta patronki dla ślubu — coraz mocniej niepokoił starych rodziców i biedną Maruchnę. Widywali ją teraz nawet mało, gdyż po całych dniach przesiadywała w kościele, ale gdy z niego powracała, obejmując babcię, matkę, ojca, płakała rzewnemi łzami.
— Maluczko, a nie ujrzymy już ciebie! — wzdychał ojciec — ale myślą i sercem żyć będziemy z tobą.
— A ja... ja, — łkając, przerywała królewna — myślicież, że szczęścia zapomnę?
Jako zastępca Ludwika XV do ślubu wyznaczony był znany z pobożności swej, aż do egzaltacji posuniętej, książę Orleanu. Jemu cały ten religijny nastrój staropolskiej rodziny wydawał się zachwycającym. Padał na kolana przed Marją, wielbiąc jej świątobliwość, o każdej dnia godzinie gotów towarzyszyć jej i królowej do kościoła na modlitwę, lub nawet w domu wśród obcych uklęknąć i modlić się głośno, mimo śmiechów. Szydzono z niego w Paryżu, ale tu godził się doskonale z tą narzeczoną, którą miał dla brata poślubić.
Leszczyński, przyjmując go, powitał:
— Szczęśliwy jestem, że król wybrać was raczył, byście z nami razem obchodzili uroczyście ten cud Opatrzności, bo małżeństwo córki mojej niczem innem nie jest, tylko cudem.
Orleans wszystko w życiu cudem widział, godzili się więc z sobą wybornie. Nikt nad niego lepiej Marji ocenić nie mógł; wynosił ją pod niebiosa. Wyrywało mu się tylko nieustannie westchnienie do Boga, aby i on mógł dla siebie znaleźć podobną towarzyszkę żywota.
Nadszedł nareszcie straszliwy ów dzień rozstania, do którego się wszyscy przygotowywali oddawna.
Znudzony pobytem w Strassburgu dwór nowy Marji, stęskniwszy za Paryżem i Wersalem, wybierał się z nietajoną radością i pośpiechem, gdy królewska rodzina z uroczystością, z powagą, z namaszczeniem rozłączała się ze skarbem swoim. Ze dworu starego pana nie było jednego, któryby nie płakał; Moszyńska ze związaną głową chodziła jak nieprzytomna, powtarzając machinalnie jedno słowo: — dziecię moje!
Królewna, aby ojca, matki i babki nie rozrzewniać, występowała ze zbytnią może siłą ducha, udając wesołość jakąś, która się dziwnie ze łzami sprzeczała, a łzy spadały ciągle na uśmiechające się usta.
W gabinecie króla czekali wszyscy na odjeżdżającą... matka, ojciec i babka. Zkolei Marja upadła im do nóg, płacząc i prosząc o błogosławieństwo, wedle starego polskiego zwyczaju. Król z powagą patrjarchy-kapłana podniósł ręce i głośno, powoli przygotowaną wypowiedział modlitwę:
— Niech Jezus, Marja, Józef czuwają zawsze nad zachowaniem córki mojej, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Niechaj ma udział w błogosławieństwie, które święty patrjarcha Jakób dał Józefowi synowi swojemu, gdy się dowiedział, że żyw jest i rządzi Egiptem; niech ma udział w błogosławieństwie, które święty mąż Tobjasz dał synowi swemu, śląc go do obcych krajów; niech ma udział w błogosławieństwie, które Jezus Chrystus dał świętej Matce Swej i uczniom Swoim, gdy im rzekł: Pokój niech będzie z wami. Amen.
Pożegnaniom potem nie było końca; ludzie, szlochając, obejmowali kolana odjeżdżającej, odchodzili od niej i powracali; babka wołała od progu już pożegnaną, aby ją uścisnąć raz jeszcze i łkając, szeptała:
— Nie ujrzą cię już oczy moje!
Ojciec, który chciał dać przykład męstwa, sam wkońcu rozłzawiony, ocierał oczy i zakrywał je rękami. Napróżno ks. Orleans, pani de Boufflers nastręczali się, zbliżali, chcąc uprowadzić Marję, musieli ulec temu rozrzewnieniu powszechnemu i nie zadawać gwałtu sercom...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.