Męczennica na tronie/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Dzień był wiosenny, ale w kraju, lasami okrytym, którego klimat nigdy się wielką nie odznaczał łagodnością, w tym roku właśnie spóźniało się ocieplenie, powolne więcej niż zwykle. Pączki na drzewach nabrzmiałe czekać się zdawały na słońce, aby się w liście zmieniły. Trawy zaczynały zielenieć zaledwie u brzegu źródlisk zakrytych i ptactwo tylko, za wcześnie przybyłe zpowrotem, pomimo szarych niebios, wierząc w rychłą wiosnę, krzątało się, szczebiotało i śpieszyło ją witać.
Król Stanisław, który tę porę roku lubił zawsze, mówiąc, że go ona odmładza widokiem nieśmiertelności natury, — zaczynał wychodzić poza mury komandorji, na pola i łąki, a królewna, wprawdzie w futrem podbitej jubce i chusteczką obwiązana, zbiegała do ubogich chatek, w których dobrze była znajomą.
Królowa sama rzadziej wychodziła, nie chcąc opuszczać matki staruszki; Tarło też cierpiał na nogi i chętnie się trzymał komina; a generałowa wielkopolska jeszcze ani mogła myśleć o użyciu świeżego powietrza.
Gdy chłodne dnie powracały, stary Borowski pocieszał prognostykami, których, równie jak przysłów, miał zapas znakomity, wywieziony jeszcze z domu.
W tej porze dni naprzemiany jasnych i szarych, przeplatanych kwietniowemi gradami, śnieżkiem i błyskami słońca, kardynał de Rohan dał znać, jak zwykle, gdy miał w odwiedziny przybyć do króla, aby mu jak najmniej przyczynić kłopotu — że będzie miał przyjemność do Wissenburga nazajutrz przyjechać. Gość to nie był zbyt rzadki, ale w tym czasie nie spodziewany, bo ani pogody, ani drogi gorszej nad tę, na którą się narażał, wybrać nie mógł...
Król, któremu o tem doniesiono, zdumiał się i rozrzewnił.
— Co to za złote serce tego Rohana, — odezwał się do żony — żeby w taki czas szkaradny, nawykłemu do wygódek, puszczać się dla miłości naszej do Wissenburga! Tem bardziej wdzięczen mu być muszę, bo widocznie rachował na to, że mnie tu teraz nikt nie odwiedzi, że żywa dusza nie zajrzy...
— W istocie — potwierdził Tarło — trudno suponować, aby miał do nas potrzebę jaką...
Król się rozśmiał.
— A! — zawołał — jużci Bourbon mnie ani waszeci do rady młodego króla nie powoła; i Orleans nawet, gdyby nie był u steru, tegoby nie uczynił.
Porobiono zwykłe na przyjęcia księcia kościoła przygotowania. Włodek z dobranemi kilkunastu końmi wyjechał w moderunku paradnym na spotkanie. Wychwalano powszechnie malownicze stroje polskie, które się i Ludwikowi XIV podobały; dwór więc nawet skromny Leszczyńskiego starał się występować wytwornie; kładł kto co miał najlepszego.
Około południa nazajutrz król z córką stali w ganku, witając dostojnego gościa, który z wesołą wysiadł twarzą. Uderzyło to Leszczyńskiego, że kardynał, zwyczajnie przybywający bez purpury, w sukniach powszednich, poufale, ukazał się tym razem w purpurze książąt kościoła, w stroju urzędowym, w komży, płaszczyku, a oznakę godności, kapelusz, niósł za nim paź...
Król sobie tego inaczej wytłumaczyć nie mógł, jak chyba odwiedzinami kościoła jakiegoś i uroczystością po drodze.
Twarz Rohana, typ arystokratyczny francuski, piękna, dumna, jasna, wypogodzona, doskonale się z suknią godziła. Poufały z królem zazwyczaj, tym razem zachowywał się z pewnem ceremonjalnem poszanowaniem majestatu.
We wszystkiem tem było coś zagadkowego...
Chcąc dać wygodniej spocząć kardynałowi, król go wprost poprowadził nie do sali, w której rodzina zgromadzona czekała, ale do gabinetu, gdzie mogli pozostać sami.
Tu dwa krzesła z poręczami przygotowane były dla Rohana i dla króla, ale gość wskazanego nie zajął miejsca. Na obliczu jego widać było niezwykłe wzruszenie.
— Najjaśniejszy panie, — przerwał milczenie po krótkim namyśle, głosem podniesionym — jestem tu dziś nie tylko gościem, ale posłem do w. król. mości. Przychodzę w imieniu króla pana naszego prosić was, abyś dozwolił córce swej Marji zaślubić króla i zostać Francji królową...
Mówiliśmy już, że do Wissenburga najmniejsza wieść o czem podobnem nigdy nie doszła, a Leszczyński zbyt był skromny i od losu mało wymagający, ażeby przypuścić, że go to szczęście spotkać może.
Usłyszawszy przemówienie kardynała, Leszczyński pobladł i zamilkł; na obliczu jego odmalowało się zdumienie, niedowierzanie, prawie jakaś trwoga, tak że kardynał, przeczekawszy chwilę, musiał z małą odmianą powtórnie zagaić to samo.
Leszczyński, widząc go wesołym, nawykły do poufałego z nim obchodzenia się, wkońcu uśmiechnął się i rzekł żartobliwie:
— Czasy są ciężkie, niewątpliwie ks. Bourbon rachuje na nasze sumy neapolitańskie, o których coś zasłyszeć musiał: ale, niestety, ja ich mojej Maruchnie w posagu dać nie mogę...
Kardynałowi uśmiech przebiegł po ustach.
— N. panie, — dodał, prostując się poważnie — bierzecie to za żarcik niewłaściwy, co jest istotną prawdą, rzeczywistością, życzeniem króla i jego rady. Przychodzę w imieniu jego prosić was o rękę królewny Marji.
Nie można już było dłużej powątpiewać. Leszczyński stał jakiś czas oniemiały, złożył ręce jak do modlitwy i podniósł oczy ku niebu.
— Miałożby to być dziełem i cudem Opatrzności — zawołał wkońcu. — O takiem szczęściu nigdyśmy nawet marzyć nie mogli. Lecz pozwól, eminencja wasza, powiedzieć sobie, że brzydzę się wszelkiemi zabiegami i intrygami, że tron ten, okupiony upokorzeniem Hiszpanji, zerwaniem z nią, mogący sprowadzić wojnę na Francję — tron taki nie dla mnie i nie dla córki mojej!
Rohan wysłuchał cierpliwie, choć brew mu się nieco ściągnęła.
— N. panie, — rzekł po chwili — chciejcie mi zawierzyć i być pewnym, że z Hiszpanją wszelkie trudności są załatwione. Królewna powraca już do ojca, wojny o nią wieść nie będziemy. W radzie króla postanowiony został wybór królewny Marji, który ona winna waszym i własnym przymiotom, cnocie, co was blaskiem otacza. Kardynał Fleury, ks. Bourbon, Villars, wszyscy są zgodni, a na dowód oto list ks. de Bourbon, który mi w. kr. mości wręczyć polecono.
To mówiąc, Rohan dobył z pod płaszczyka list z wielką królewską pieczęcią i podał go Leszczyńskiemu. Nie ulegało więc wątpliwości, że wszystko było obmyślane, postanowione.
Król, dosyć długo list trzymając w ręku, spoglądał nań milczący, zdając się modlić w głębi duszy.
Dla formy tylko roztworzywszy pismo i rzuciwszy na nie okiem, drżący ze wzruszenia, w uniesieniu jakiemś religijnem, odezwał się z namaszczeniem:
— Błogosławionym niech będzie Bóg, który o nas pamiętał, dziełem to jest Jego i On sam co począł, dokona... Co mnie zaś przystało czynić, — dodał, zniżając głos — zaprawdę, nie wiem. W. eminencji powierzam o to staranie... rozporządzajcie nami!
Kardynał namyślał się krótko.
— Prowadźcie mnie do córki waszej — rzekł, wskazując królowi drogę.
W przyległej salce oczekiwała królowa z córką, siedząc za stołem, na ukazanie się dostojnego gościa. Wedle zwyczaju miała w ręku robotę... były to hafty do kościołów przeznaczone, któremi wszystkie sąsiednie obdarzano.
Na widok wchodzącego Rohana obie panie powstały śpiesznie, idąc przeciwko niemu. Uderzyło to zarówno matkę, jak córkę, że kardynał, uroczyście ustrojony, oblicze miał wielce poważne i że towarzyszący mu król blady był i widocznie mocno wzruszony.
Żona i córka, znając go dobrze, łatwo się domyśliły, iż coś niezwykłego podziałać musiało na niego; ale przyzwyczajone do prób ciężkich, jakiemi los ich prześladował, raczej obawę powzięły, niż nadzieję, aby coś pomyślnego mogło ich spotkać.
Rohan, ledwie się im z sobą dawszy przywitać, zwrócił się do królewny.
— Jestem posłem do was — odezwał się. — W imieniu króla pana naszego Ludwika XV przychodzę was prosić, abyście chcieli przyjąć ofiarę jego ręki i tron Francji z nim podzielić.
W wyrazach tych było coś tak niesłychanie dziwnego, niespodzianego, nie do wiary cudownego, że królewna Marja, przestraszona, poczęła drżeć, pochyliła się na rękę matki i długo nic odpowiedzieć nie mogła.
Naostatek z ust jej dobył się głos słaby, lecz jakby z góry religijnie natchniony:
— Jestem najżywszą wdzięcznością przejęta za tę cześć, jaką mi król Francji uczynić raczył, oto są rodzice moi, będę posłuszna ich woli, niech oni stanowią.
— Ja — dołożył król z powagą — zezwolenie moje wraz z wdzięcznością wyraziłem, odpowiadając jego eminencji.
Królowa rozpłakała się rozczulona.
— I ja też — rzekła z za łez — błogosławię związkowi temu. Tak wielkie szczęście córki naszej Opatrzności Bożej tylko winni jesteśmy... Cud się stał nad nami!
Rohan począł błogosławić i winszować, usiadł przy królowej i rozmowa, dotąd tonem urzędowym prowadzona, zeszła na poufalszy.
Królewna Marja pod wrażeniem tego, co ją jak błyskawica olśniło, drżąca, osłabła, więcej strwożona niż szczęśliwa, oczyma poprosiwszy o pozwolenie matki, powolnym krokiem wysunęła się z sali i, nie zatrzymując się, wprost poszła do klęcznika, który stał przy jej łóżku. Dobiegłszy tu, padła na kolana przed Ukrzyżowanym i łzy z oczu jej polały się strumieniem.
Nie wiedziała nawet, że stara Moszyńska, która w pokoju coś układała, stała właśnie w progu, a zobaczywszy swą ukochaną ze łzami klęczącą przed krzyżem, zerwała się i przybiegła do niej przestraszona.
— Marysieńko moja! dziecko najdroższe! Co tobie? co tobie?
Modlitwa, przerywana łkaniem, odpowiedzieć jej nie dawała. Głowę ukryła na łonie piastunki i nierychło załzawione podniosła oczy.
— Druga matko moja! — odezwała się cicho — wedle ludzkiego pojęcia spotyka mnie to, co się szczęściem nazywa tak wielkiem, tak niespodziewanem, że wiary mu dać trudno! Ale dusza moja strwożona jest mocno.
— Cóż się stało? Co przywiózł kardynał? — przerwała Moszyńska.
— Przywiózł listy, któremi mnie nieznaną i biedną wzywają na tron Francji, na małżonkę króla — szepnęła królewna.
Moszyńska krzyknęła, klaskając w dłonie.
— Wielkim jest Bóg! — zawołała. — W mojej duszy snuło się to ciągle, miałam przeczucie, że ci to było przeznaczonem...
Łzy i uściski zakończyły krótką rozmowę. Tymczasem po zamku rozchodziła się już nie tajona wiadomość, która wszystkich Leszczyńskiego towarzyszów do szału poruszyła. Radość, upojenie nią było niewypowiedziane.
Gdy wieczorem staruszka matka króla, zwykła powiernica Marji, całując ją, zapytała:
— Cóż ty, dziecię moje kochane, myślisz o tem zrządzeniu Bożem?
— Matko moja — odpowiedziała królewna. — Jedna tylko myśl jest mi przytomną od tego momentu, gdy kardynał wyrok nade mną ogłosił... Myśl ta nie opuszcza mnie ani na chwilę. Myślę, że byłabym bardzo nieszczęśliwą, gdyby ta korona, którą mi ofiaruje król Francji, miała mnie przyprawić o stratę tej, jakiej się spodziewałam w niebie.
Pierwszy dzień, wieczór, noc na zameczku w Wissenburgu upłynęła na rozprawach, uniesieniach, planach na przyszłość i pobożnych podziękowaniach Bogu. Rzecz była nadto uroczyście zagajona, aby o dojściu jej do skutku najmniejszą powziąć było można wątpliwość. Leszczyński jednak poufnie przyznał się przed żoną, że zbytniej nie chce się oddawać radości, bo, według niego, zerwanie jeszcze możliwem było.
Na komandorji życie całe, zajęcia, rozmowy, myśli zmieniły się nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki; dla skłonnych do marzeń można sobie wystawić, jakim wątkiem do snucia ich stała się nowina o podniesieniu na tron ubogiej królewny, czego się spodziewano dla króla, dla rodziny całej, dla towarzyszów jego wygnania i niedoli.
Jedni już z triumfem powracali do Polski, drudzy, znając swojego pana, budowali mu wspaniałe gniazdo we Francji i dawali go za mentora zięciowi. Leszczyński, którego Polska nie chciała, przez Francję miał rządzić światem. Naturalna rzecz, że wszyscy jego słudzy mieli nadzieję podnieść się wysoko.
Tarło, który, pomimo swych cierpień, uczuł się odmłodzonym, odżył, wyprostował się, zdumniał; nie mógł się on wydziwić obojętności i chłodowi króla, który chodził zadumany i prawie smutny.
— Admiruję w. król. mość w szczęściu — mówił i powtarzał ciągle — tak, jak ją w złej doli uwielbiałem! Tak zimnej krwi w położeniu podobnem ani w nim, ani w nikim nie przypuszczałem.
Król się uśmiechał.
— Kochany kasztelanie — odparł. — Nie masz mnie z czego chwalić. Niedowiarkiem jestem i szczęściu, choćby mi się prezentowało najbardziej ponętnie, lękam się zbytnio zaufać. Trzymam się trzeźwo i nie szaleję, przez egoizm może, aby mniej cierpieć, gdy szczęście spodziewane zawiedzie. A przytem — dodał — dziękuję Bogu za wyniesienie mojego dziecka, błogosławię Go, a mimowoli pytam się: nie jest-li to próba tylko? Któż wie, co nas czeka? Wszakże infantka hiszpańska nietylko zaswataną była, ale przywiezioną do Paryża; trzymano ją lat kilka, a naostatku odesłano. Dlaczegóżby nie mogli mojego biednego dziecięcia grzecznie się tak pozbyć jutro, jak dziś je powołali? Wszystko możliwe... Muszę więc, aby nie doznać zawodu, być do niego przygotowanym.
Rozumie się, że rozgłos królewskiego wyboru, który padł na królewnę polską, przyjaciół i nieprzyjaciół Leszczyńskich poruszył i do Wissenburga goście ze wszech stron płynąć zaczęli.
Miasteczko, wszystkie gospody, gościniec, podwórza, przedpokoje cały dzień były pełne. Szlachta, duchowieństwo, wojskowi śpieszyli z powinszowaniami, wcześnie starając się sobie łaskę królewską zaskarbić. Niechętni dworowi i Bourbonowi, bo i na tych nie zbywało, przyjeżdżali z ostrzeżeniami, z plotkami, z tem, co z Paryża wiatr codzień roznosił po kraju.
Jedni kazali się Leszczyńskiemu obawiać Fleury’ego, drudzy Bourbona; inni ubolewali nad tem, że tak młodego króla trudno będzie utrzymać, zająć, przywiązać, zabawić, gdyż młodzież nawet, co go otaczała, narzekała na to, iż łatwo się wszystkiem przesycał i nieustannie pragnął zmiany.
W tym chórze najsprzeczniejszych wieści w istocie więcej było rzeczy mogących przestraszyć, aniżeli dających na przyszłość otuchę. Sam król czuł to najlepiej, ale na całą tę sprawę zapatrywał się ze swego stanowiska filozoficzno-chrześcijańskiego.
— Jest to widocznie dzieło Boże, — mówił do utyskującej żony — palec w tem Opatrzności. Myśmy się nie starali o to... nikt nie myślał o takim losie dla Maruchny. Że nie różami usłanym gościńcem iść będzie anioł nasz, to pewna; ale też sobie zasługę zaskarbi wielką. Utrzymać wiarę, na którą zewsząd bezbożne gotują się napaści, zaświadczyć ją cierpieniem i głośnem wyznawaniem — to los Maruchny. Słabą się ona wydać może komu... ja wiem, że się nie ugnie.
Zupełnie tak samo pojmowała to, co ją czekało królewna. Myśl, że ona była przeznaczoną od Boga na tron Francji i miała posłannictwo, tkwiła też w umyśle starej piastunki Moszyńskiej.
Teraz dopiero przypomniano sobie, że gdy Leszczyńscy jeszcze w księstwie Dwu-Mostów przemieszkiwali i stamtąd odbywali częstokroć pielgrzymki pobożne do wsławionych we Francji kościołów, raz, znajdując się na nieszporach w opactwie na granicy położonem, królewna przy odśpiewaniu modlitwy „Salvum fac regem Domino“ uczuła się nagle tak poruszoną, iż łzy się jej z oczu rzuciły. Przestraszonej naówczas Moszyńskiej przyznała się do przyczyny tego niezrozumiałego dla siebie uczucia...
Było to więc przewidywanie duszy, zgadującej swe przeznaczenie.
Przez jakiś czas nie nazywano potem Marji inaczej, jak królową, za co ona gniewała się i protestowała. Chodziła smutna i jakby zgięta pod wielkim ciężarem. Raz się nawet przed Moszyńską przyznała poufnie, iż, teraz modląc się, codzień w końcu dodawała:
— Panie, jest-li w tem wola Twoja, to odwróć ten kielich ode mnie.
Ochmistrzyni płakała i gniewała się razem.
— Dziecko moje, — mówiła — grzeszne to są myśli. Nie godzi się być względem Boga niewdzięczną! Jeszcze wam mało dał dowodów łaski? Król, najpiękniejszy mężczyzna w całem królestwie, pomiędzy władcami Europy stojący najwyżej, narówni z cesarzem... państwo ogromne, bogactwa niepoliczone, następca Ludwika Świętego, wiary Chrystusowej obrońca... Czegóż więcej pragnąć można nad to szczęście, aby stać u jego boku?
— Moja kochana Moszyńsiu, — mówiła królewna, rumieniąc się — nie rozumiesz mnie. Ja właśnie tak wysokiego powołania godną się nie czuję. Skromniejszej pragnęłabym doli. Gdybyś ty, jak ja, oczyma duszy przewidzieć mogła, co mnie na tronie czeka... wtórowałabyś mi w modlitwie do Boga: Panie, odwróć ten kielich ode mnie! Sądziszże, iż obcej sierocie, wszyscy co tam czyhają na władzę i panowanie, nie będą zazdrościć, starać się ją poniżyć, upokorzyć, osłabić? Gdzież ja tam znajdę przyjaciół i poradę... skąd zaczerpnę siłę?
Moszyńska pocieszała tem, że pobożna królowa w duchowieństwie łatwo znajdzie poparcie, że koło niej ugrupować się musi co najszlachetniejszego, najzacniejszego ma w sobie Francja; ale i ona, i król, i wszyscy — choć milczeli — widzieli zarówno walkę i niebezpieczeństwa, na jakie wystawioną być miała Francji królowa...
Dość było pomyśleć, że panowanie jej przychodziło wprost po rozpasanej moralnie i fizycznie regencji, że żyli jeszcze towarzysze wesołych kolacyj regenta, że wspomnienie czasu tego było żywe, młodzież nawykła do płochego zabawiania się, do intryg i swywoli, do nieposzanowania niczego, oprócz namiętności, która wszystko usprawiedliwiała. Sam pozór przymusu do zachowania jakiegoś decorum, form przyzwoitych, etykiety starego kroju wywoływał już opozycyjne okrzyki.
Królewna Marja nie była wtajemniczoną w szczegóły, ale i jej ucha doszły odgłosy regencji. Ze zgrozą mówiono tu pocichu o skażeniu obyczajów, które rozmaitym przyczynom przypisywano...
O młodym Ludwiku XV najrozmaitsze chodziły wieści. Wychowanie Fleury’ego uczyniło go prawdziwym sfinksem. Zawczasu nauczył się milczeć dumnie, nie odkrywać przed nikim, a gdy czuł potrzebę jakiegoś swobodniejszego wyrażenia się w bardzo powszednich sprawach, wybierał sobie za słuchaczów małe kółko młodzieży, z którą nie potrzebował na nic się oglądać. Ale i z tymi poufałość była zwykle krótkim wybuchem tylko.
Dla opiekuna swego, biskupa Frejus, Fleury’ego, Ludwik XV był powolności niesłychanej. Nie sprzeciwiał mu się nigdy, ale dodać należy, że Fleury nie wymagał niczego, coby królowi przykrość uczynić mogło i znając wychowańca, zgadywał myśli jego. Fleury, widząc zawczasu wychowańca znudzonym, żądającym zawsze jakichś nowych a dziwacznych rozrywek, szukał ich dla niego w najmniej przewidzianych wymysłach. Zkolei zabawiał go tokarnią, ogrodem, a nawet szyciem na krosienkach. Do myślistwa nie zachęcano młodego pana, ale ono było w odwiecznych tradycjach dworu i należało do zabaw, które atrybutami królewskiemi nazwać się mogły.
W Wissenburgu cieszono się tem, iż był pobożnym, że najmniejszej nigdy nie okazywał sympatji tym dowcipnisiom, co się naówczas wsławiali zuchwałemi porywy na rzeczy długo uświęcone, szanowane, nietykalne. Uważano, że takie bunty wcale mu się nie podobały; nie widział w nich odwagi przekonań, ale warcholstwo, dla pozyskania sławy i oklasków ulicznych.
W oczach swej narzeczonej, która dotąd znała tylko przyszłego małżonka z portretu, jaki jej z Paryża przysłano, Ludwik przedstawiał się jako idealnie piękny młodzieniec, z królewskim majestatem, wrażającym jej niemal obawę. Czuła w nim pana swego, a dotąd jedynym dla niej był... Ukrzyżowany.
Żadnej wówczas jeszcze płochości zarzucić nie było można młodemu królowi, a jeżeli w cieniach Wersalu i Tuilerjów już się coś ukrywało, o tem tylko wiedział jeden Bachelier, kamerdyner-ulubieniec, jedna z tych postaci niewidocznych, które za kulisami historji wielką grają rolę, kryjąc się w mroku.
Serce Marji skłaniało się ku oblubieńcowi, tak świetną otoczonemu aureolą, lecz strach ją ogarniał zarazem. Niedowierzała jeszcze przeznaczeniu swojemu, modliła się, aby Bóg od niej kielich ten szczęścia i goryczy pełny oddalił.
W porównaniu do tego, co się działo, co zajmowało wszystkich w Wissenburgu — modlących się, cieszących, niepokojących razem — Paryż przedstawiał obraz nieporównanie jaskrawszy. Tam wybór biednej, nieznanej królewny, niezrozumiały, niepojęty, nieprawdopodobny, zdumiał w początku i niemal osłupił. Po pierwszej chwili podziwu zerwała się burza opozycji.
Oblubienica wybrana stała poza wszystkiemi znanemi tu kołami, bez związku ze społeczeństwem, bez stosunków z niem — i wydała się wszystkim niebezpiecznym wrogiem.
Zrozumiano to łatwo, iż ks. Bourbon i jego faworyta, pani de Prie, wybierając ją, rachowali na to, że sami nią owładną i przez wdzięczność serce jej zjednają. Był to zamach zuchwały na wpływ wszelki, było to wzięcie króla w niewolę.
Opowiadano, że gdy wybór Marji na radzie postanowiony został, a nikt przeciwko niemu nic do zarzucenia nie miał, szło tylko o przyzwolenie samego króla... Młody pan powołany, wszedłszy do pokoju, po odczytaniu wniosku, którego słuchał obojętnie, milcząco tylko dał znak przyzwolenia.
Przeciwnicy tego małżeństwa, które w całej Europie zdumienie wywołało, a w Paryżu samym niesłychaną wrzawę i niepokój, spróbowali naprzód podziałać na Ludwika XV, przez młodzież do niego zbliżoną, książąt de Gèvres i de la Trémouille; ale na pierwsze słowa rzucone przez nich, tyczące się królewny, młody król ze stanowczością groźną odepchnął wszelkie złośliwe insynuacje. Słuchać ich nie chciał. Dał poznać, że zuchwalstwem nieprzebaczonem byłoby chcieć się mieszać do spraw państwa.
Kardynał, do którego przybiegano, usiłując go dla opozycji pozyskać, znalazł się ostrożnie i bacznie. Dał mówić, ale wkońcu wskazał na księcia Bourbon, jako na głównego sprawcę, do którego się zwrócić należało. On... umywał ręce.
Naówczas wszyscy, co rachowali na małżeństwo inne, rzucili się ku pani de Prie i Bourbonowi. W charakterze księcia było, że właśnie opozycja mogła go tylko umocnić w postanowieniu, a pani de Prie w oporze, niechęci, wrzawie widziała najlepszy dowód, że Bourbon uczynił wybór doskonały, którego się lękano. On miał zawładnąć królową, ona powinna była młodszego od siebie podbić króla.
Im większy przestrach ogarniał przeciwników, tem pani de Prie stała mocniej przy doskonałym wyborze.
Rozpuszczane wieści jednakże zmuszały pierwszego ministra do odpierania zarzutów, któremi wybór chciano uczynić groźnym. Głosy się naprzód podniosły przeciwko królowi Stanisławowi, pochodzeniu jego, ubóstwu, pretensjom do tronu polskiego, które Francję w wojnę mogły uwikłać i w Niemczech jej nieprzyjaciół rozbudzić.
August saski z całą zręcznością swej przewrotnej polityki działał tu czynnie, usiłując zapobiec, aby jego współzawodnik nie został teściem króla Francji. Jeżeli to dziś jemu samemu nie groziło, to zapierało drogę do tronu synowi, dla którego August marzył o Polsce podzielonej i dziedzicznej.
Stronnictwo saskie znalazło naturalnie w Paryżu cały obóz sprzymierzeńców, gotowych do połączenia się i pomocy. Bourbon został zmuszony do szukania środków, aby krzykaczom zamknąć usta.
W czasie kilkoletniego pobytu w Wissenburgu król Stanisław, pomiędzy innymi gośćmi, którzy go częściej odwiedzali, polubił szczególniej podpułkownika regimentu króla, kawalera de Vauchon, z którym w szachy i warcaby grywał.
Vauchon był charakteru łagodnego, humoru miłego i kochał starego króla, dla którego był z poszanowaniem dziecięcem. Znany poufalej Leszczyńskiemu, mógł z nim mówić otwarcie i wymóc łatwo pewne zobowiązania, dla zabezpieczenia przyszłości potrzebne.
Otrzymawszy te króla przyrzeczenia i ogłosiwszy je, książę de Bourbon mógł zamknąć usta przeciwnikom.
Jednego więc letniego poranku król z wielką swą pociechą zobaczył dawno już niewidzianego swojego ulubionego Vauchona i przywitał go radośnie.
— Winieneś mi rewanż! — zawołał, witając go. — Ale skądże przybywasz? Czy regiment wasz na rekolekcje dostał się do tej ubogiej Alzacji? Jakiemu wypadkowi zawdzięczam, że was tu powitać mogę?
— Moja podróż — odparł Vauchon — nie jest wcale dziełem przypadku, n. panie; poprostu wysłano mnie tu do w. królewskiej mości, abym z nią w pewnych sprawach się rozmówił.
— Wybór nader dla mnie miły — wtrącił Leszczyński.
— Ja przyznam się, że wolałbym, — odrzekł Vauchon — aby mi co innego zlecono, gdyż poselstwo może mieć i pewne nieprzyjemne strony.
— Mój pułkowniku, — rozśmiał się król — ja, jak wiesz, jestem ostrzelany. Któż, czy cię ks. Bourbon przysyła?
— Tak jest.
— Nie rozumiem, — odezwał się Leszczyński — czego jeszcze może wymagać po mnie... Dla szczęścia jedynego mojego dziecięcia wie, że wszystko gotów jestem poświęcić. Mów więc, proszę, otwarcie.
— Zacznę więc od najnieprzyjemniejszej części mojej misji — zagaił Vauchon, któremu król przy sobie miejsce wskazał. — Ks. Bourbon oświadcza, w imieniu n. pana, że połączenie jego z córką w. król. mości nie powinno żadnych obudzać nadziei odzyskania tronu polskiego. Zapowiadają zgóry, abyście się nie łudzili, bo Francja nie może i nie uczyni dla was nic w tej sprawie. Powinniście się więc wyrzec wszelkich pod tym względem nadziei.
Król Stanisław, słuchając, poruszył naprzód lekko ramionami, usta mu się uśmiechać zaczęły łagodnie, zawahał głową, złożył ręce, a na jasnem czole tak niezamąconą niczem widać było pogodę i spokój, że Vauchon nie wiedział co myśleć i powątpiewał, czy go zrozumiano.
— Kochany pułkowniku, — odezwał się król wkońcu — abyście raz na zawsze pewni byli tego, że ja dla siebie żadnych rachub nie mam, wydając za króla moją Maruchnę, dam wam na piśmie zaręczenie, iż Augustowi jego panowania w Polsce zakłócać nie myślę, ani Francji wciągać w wojnę, dla niej ciężką i szkodliwą. Pozwolicie mi tylko dodać, iż gdyby kiedy Francja mnie w jakikolwiek sposób użyć potrzebowała, służyć jej i królowi jestem gotów osobą, krwią i wszystkiem, co mam... Czy wam to starczy?
— Byłem pewnym, — odparł, skłaniając się, Vauchon — że w. król. mość nie inną dasz mi odpowiedź. Rzecz więc skończona.
— Ja zaś, mój pułkowniku, — dodał Leszczyński — nie spodziewałem się, aby raz jeszcze żądano ode mnie tego zapewnienia, którego charakter mój i całe życie przeszłe są poręką. Nie dobijałem się korony, anim się starał o wywyższenie to dla córki. Za królestwo moje krótkotrwałe odpokutowałem ciężko, daj Boże, aby Maruchna była szczęśliwszą, zyskując koronę.
— Wątpicież o tem? — zapytał Vauchon.
Król głowę spuścił i zamilkł.
— Nie mówmy o przyszłości — dodał smutnie. — Jam już stary; przekona was życie, że nikt nigdy nie odgadł losu swojego. Jutrzenka różowa nie zawsze zapowiada dzień jasny... Macie co więcej jeszcze? — zapytał po chwili.
Vauchon, który króla szanował, zostawał z nim w najlepszych stosunkach i rad był najmniejszej oszczędzić mu przykrości, chociaż mógł pomniejszemi go nudzić drobnostkami, oświadczył, że dana tak otwarcie odpowiedź nic już do życzenia nie zostawia.
— Chciej tylko w. kr. mość, — dodał — zamiast mnie, odpowiedzieć pismem wprost ks. Bourbon, który listem tym wszystkim zamknie usta i koniec położy nowym projektom i pytaniom.
— Właśnie chciałem to uczynić — przerwał Leszczyński. — Znacie lepiej wymagania ludzi; pomóżcie mi do zredagowania tego dokumentu tak, aby był jasnym, pełnym i nie pozostawiał już najmniejszej wątpliwości.
— N. panie, — odparł Vauchon, kłaniając się — dworak, wojak, próżniak, nigdy do pióra nie czułem powołania; nie zdałem się też na dyplomatę i wątpię, abym się naco przydał w. król. mości. Mogę w tem usłużyć tylko, iż znam całą przebiegłość i podejrzliwość tych ludzi, którzy dokument czytać będą i komentować.
— Mój pułkowniku, — rzekł król rubasznie — na tych ichmościów, których wasz Rabelais abstraktorami kwintesencji zowie, jest jeden najlepszy sposób — szczera, szlachetna otwartość.
W parę godzin potem wszystko było skończonem. Król wezwał Włodka do kancelarji, podyktował mu list, odczytał go pułkownikowi i kazał przepisać.
Vauchonowi polecono trochę tym razem dłużej pozostać z Leszczyńskimi i życiu się ich przypatrzyć, aby ze szczegółów zdać sprawę i wymysłom śmiesznym żywem prawdy opowiadaniem kłam zadać.
Dwór i rodzina przyjmowała go z tą polską gościnnością serdeczną, któraby wrogów nawet przejednać potrafiła. Pułkownik mógł się przekonać, iż żadnych tajemnic do ukrywania nie mieli; wszystko było odkryte, jawne, gdyż nic osłaniać nie potrzebowano. Wszyscy oni okazywali się takimi, jakimi ich Bóg stworzył.
W Paryżu posła tego zpowrotem oczekiwano z niecierpliwością. Ks. Bourbon szczególniej niepokoił się wrażeniem, jakie mógł raport uczynić, a przeciwnicy wyzyskaćby go nie omieszkali. Stało się jednak inaczej, niż ułożonem było; Vauchon, zmuszony zwrócić się z drogi do swojego regimentu i powrót opóźnić, przysłał na piśmie sprawozdanie, które brzmiało:

„Dobrze się rozpatrzywszy we wrażeniu, jakie wielki wypadek obecny uczynił na umyśle króla Stanisława, zdaje mi się, że usposobienie jego i uczucia w taki sposób będę mógł określić. Powiada on, że tak jest przejęty tem dziełem Opatrzności, iż lękałby się zachwiać wolę Bożą, gdyby w sercu pożądał czegoś więcej, nad to wywyższenie, jakie go spotkało obecnie, czy to nowe jakieś osnuwając plany, czy wznawiając te, które mu się nie powiodły, lub żądając pomsty nad nieprzyjacioły i jednania sobie przyjaciół nowych. Pan ten nie po raz pierwszy cierpi od złej doli. Czuje on, jak przystało, wielkie swe szczęście, ale niem nie jest olśniony. Stał się dobrym Francuzem, nie mając na teraz ani pragnienia, ani woli innej nad to, co zgodnem jest z interesami państwa. Najzupełniej gotów być posłusznym woli króla i życzeniom j. wysokości księcia Bourbon. Nie należy się obawiać o to, aby mógł mieć kiedy jaki cel inny, nad wskazane. Wszelkie jego starania i zachody skończone, nie pozostaje mu nic więcej nad to, by ręce wznosić do nieba, prosząc Boga o błogosławieństwo dla księżniczki Marji, której los stanowi w życiu jego najświetniejszą epokę.
„Co się tyczy zwrotu dóbr jego, znajduje, że byłoby z ujmą godności króla zajmować się tą sprawą i mieszać się do niej bezpośrednio. Sprawa to, do której Szwecja jest zobowiązana traktatem z nim zawartym. Rzecz ta była dotąd bardzo dobrze prowadzona, a król August już na główne zgodził się artykuły.
„Co się tyczy przywrócenia na tron króla Stanisława, tak drogi mu jest spokój, że nie chce o tem myśleć wcale i można króla Augusta zapewnić, iż panowania jego w niczem nie zawichrzy. Gdyby jednak Francja znajdowała się kiedy w takiem położeniu, iż dla niej potrzebnemby się stało, ażeby król Stanisław wyszedł z nieczynności — znajdzie się zawsze gotowym do postąpienia wedle życzeń. Król wielekroć mi powtórzył, iż wcale tronu Augustowi nie zazdrości i sto razy jest szczęśliwszym, mogąc życie pędzić we Francji.
„Król Stanisław nie ma przy sobie sekretarza z urzędu, sam go zastępuje. Stary sługa jeden pisze, co przepisywać potrzeba. Czasami, gdy go nieszczęścia spotykały, odprawiał zkolei będących przy sobie panów polskich, którzy mu towarzyszyli, jużto, aby ich od prześladowania ochronić, już by własnemu ulżyć położeniu. Jeden tylko hrabia Tarło, cioteczny brat królowej, nie chciał się dotąd od osoby króla oddalić.
„Matka króla Stanisława nigdzie publicznie występować nie ma zamiaru, z powodu złego stanu zdrowia i podeszłego wieku. Modli się tylko i nabożeństwo jest jej jedynem zajęciem.
„Dwór obecnie składa się z marszałka i sześciu czy siedmiu szlachty polskiej, wszyscy starzy, z wyjątkiem marszałka. Oprócz tego jest dwóch księży polskich, z których jeden jezuita, spowiednik księżniczki Marji od jej dzieciństwa. Królowe mają przy sobie służące, szlachcianki polskie. Słyszałem króla oświadczającego, iż nie życzy sobie, aby kto ze dworu jechał z królową, oprócz o. jezuity. Ten mógłby jaki tydzień pozostać, aby zdać staranie o królowę w ręce swojego następcy, który wyznaczonym zostanie do czuwania nad nią. Dobry ten kapłan wychował ją w pobożności prawdziwej, bez bigoterji, a król Stanisław życzy sobie, aby mógł dać wskazówki temu, który go ma zastąpić i czuwać nad nią w przyszłości“.

Doniesienia Vauchona jasne, dobitne, wszystkich wreszcie uspokoiły. Podobały się one powszechnie i nie dozwalały już wątpić, że małżeństwo mimo zabiegów niechętnych przyjdzie do skutku.
Na żądanie potajemne pani de Prie pułkownik Vauchon postarał się o miarę wzrostu królewny Marji, potrzebną dla przygotowania ubiorów, sukien i obuwia.
Upominać się o to etykieta nie dopuszczała, ale zręczny Francuz, przez jeszcze zręczniejszą służbę swą, potrafił nawet wykraść jeden pantofelek.
Był on niebardzo wykwintny, dobrze już przenoszony, trochę zabłocony, bo odbywał po ubogich chatkach podróże, ale rozmiarami swojemi obudził podziwienie i okrzyknięto go... pantofelkiem kopciuszka. Nim go powierzono jako miarę haftującym złotem przyszłe obuwie koronacyjne królowej, pantofelek obiegał z ręki do ręki połowę Paryża. Elegantki na wzór jego kazały sobie szyć buciki „à la Reine“.
Miara wzrostu poszła do krawców i pań, co się wyprawą trudniły.
Ci, co na łowach mieli sposobność zbliżać się w tym czasie do młodego króla, na twarzy jego napróżno śledzili oznak tego, czego się może spodziewali lub oczekiwali, jakiegoś znudzenia lub zniecierpliwienia symptomów. Ludwik XV polował i uganiał się za jeleniami, jakby o małżeństwie nie myślał wcale.
Poselstwo Vauchona, głośne oświadczenie ks. Bourbon, iż małżeństwo nieodwołalnie jest postanowionem, widocznie już do niego rozpoczęte przygotowania, wszystko to musiało utwierdzić w przekonaniu, iż knowania przeciwko niemu nic nie zdołają.
Pomimo to starano się choćby potwarzami zatruć Leszczyńskiemu ich niespodziane szczęście i księciu Bourbon nie dać spokoju.
Książę, pani de Prie, Parisowie zarzucani byli codziennie mnóstwem listów, objaśnień, zeznań, ostrzeżeń bez najmniejszej podstawy, które natychmiast obalało najpowierzchowniejsze wywiadywanie się, bo w nich nie było ani prawdy, ani prawdopodobieństwa.
Na chwilę jednak sprowadzało to niepokój, dopóki fałsz nie okazał się bezczelnym wymysłem.
Śmiano się, triumfując nad bezsilnemi porywami... i winszowano sobie szczęśliwego wyboru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.