Listy z Afryki/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wschodnio-afrykańskie pomorze. — Rzeki. — Niże rzek. — Roślinność. — Pory roku. — Massika i Vouli. — Fauna. — Owady. — Ptaki. — Zwierzęta czworonożne. — Ludzie. — Wioski. — Formy rządu. — Murzyni i Niemcy.

Tak mało obciążałem dotychczas moje opowiadanie geografią, że obecnie pozwolę sobie powiedzieć kilka słów o tej części Afryki, choćby dlatego, by dalszy ciąg mojej wycieczki był dla czytelników zrozumialszy.
Wschodnio-afrykańskie posiadłości niemieckie rozciągają się na znacznej części wybrzeża, mniej więcej od 4-go do 11-go stopnia szerokości południowej. W głębi lądu ograniczają je wielkie jeziora: Njansa, Tanganajka i Ukerewe, czyli Wiktorya-Njansa. Kraj, mało wyniesiony nad poziom morza u brzegów, wzdyma się ku środkowi we wzgórza, z początku niezbyt wielkie, potem coraz wynioślejsze, aż w końcu spiętrza się w pasma gór, za któremi ciągnie się ku jeziorom obszerna wyżyna stepowa. Pasma owe przerywane, bardzo nieregularne, idą jednak przeważnie z północy na południe i stanowią rozdział wód. Rzeki, biorące początek na zachodnich pochyłościach, toczą się przeważnie do wielkich jezior, te zaś od wschodniej ściany zraszają obficie niskie pomorze i wpadają do oceanu. Rzeka Ro-Wouma oddziela na południu posiadłości niemieckie od portugalskiego Mozambiku. Idąc ku północy i pomijając mniejsze spływy, trafiamy pod óśmym stopniem szerokości na znaczniejszą ze wszystkich rzek afrykańsko-niemieckich, Rufidżji. Powstaje ona ze zlewu dwóch innych, noszących nazwy Ulanga i Ruaha. Na utworzonem przez nie międzyrzeczu mieszkają właśnie owi Wahehe, którzy w ostatnich czasach znieśli ekspedycyę niemiecką, wysłaną pod wodzą Żelewskiego. Rufidżji jest już wspaniałą, szeroką na kilka tysięcy metrów rzeką, która przy ujściu tworzy obszerną błotnistą deltę, nieustępującą, pod względem żyzności, nilowej. Kingani i Wami, między któremi przebyłem kilka tygodni, są daleko od Rufidżji mniejsze. Możnaby je nazwać siostrami, obie bowiem biorą początek na wschodnich stokach gór U-Sagara i zbliżając się coraz bardziej do siebie, wpadają do oceanu naprzeciw Zanzibaru. Wyżej nad niemi jest jeszcze rzeka Pangani, która wypływa z gór Kilima-Ndżaro, i w górnym swym biegu odgranicza posiadłości niemieckie od angielskich.
Oto i lista skończona. Góry, w których powyższe rzeki biorą początek, zatrzymują wiatry, wiejące od oceanu i przeciążone wilgocią. Z tego powodu wyższe czuby są prawie ustawicznie pokryte mgłą i chmurami, ztąd także powstaje nagła i wielka różnica między dalszem płaskowzgórzem, które ma klimat suchy, a pomorzem, na którem padają dżdże, tak obfite, że roczny opad wynosi, według Reclus’a, przeszło trzy metry. Ponieważ wiatry, wiejące na pomorzu, przychodzą przeważnie z rozgrzanych przez słońce równikowych przestrzeni oceanu, przeto wschodnie wybrzeże ma klimat bardzo gorący, gorętszy o cztery stopnie od położonych pod tą samą szerokością brzegów nadatlantyckich. W owem gorącu i wilgoci życie roślinne rozwija się potężnie. Kraina należy do najżyzniejszych na świecie. W Zanzibarze manjok daje cztery zbiory do roku, na stałym zaś lądzie plantacye drzew kawowych, bawełnianych, chinowych i rozmaitych innych, udają się wybornie. Niże rzek pokryte są, po największej części, dziewiczemi lasami, wśród których znajduje się w obfitości drzewo kauczukowe. Sykomory, tamaryski, olbrzymie enforbije, akacye, mimozy, drzewa kalebosowe i boababy, wznoszące się nad gęstwiną haszczów i traw, ocieniają, jak okiem sięgnąć, całą krainę. Niż rzeki Rufidżji ma być pokryty zbitym lasem, przez który nawet siekierą trudno sobie utorować drogę, drzewa bowiem i zarośla powiązane są jeszcze lianami, dochodzącemi czasem do grubości uda ludzkiego. Niektóre wioski, przez które zdarzyło mi się przechodzić, toną tak dalece w gąszczu drzew i zarośli, że o kilkanaście kroków od wejścia nie można się jeszcze domyślać mieszkań ludzkich, chyba, że je zdradzi zapach dymu lub widok czarnych, wybiegających na przyjęcie białego gościa. W niektórych miejscach dżongle są wprost nie do przybycia. Trawy dochodzą do czterech metrów wysokości i przesłaniają całkiem świat.
Brzegi Kingani, w tem zwłaszcza miejscu, gdzieśmy ją przebyli po raz pierwszy, są wyjątkowo smutne — w ogóle jednak widok kraju jest wesoły, zwłaszcza, gdy dojdzie się do pierwszych wzgórz, z których oko obejmuje szerokie przestrzenie. Widzisz wówczas pod sobą morze drzew, traw i kwiatów. Niektóre drzewa obsypane są kwieciem czerwonem, inne białem lub lila, a na tle ciemnej zieloności lub w przeciwstawieniu do prawie całkiem czarnych cieniów, rzucanych przez konary na podłoże, każda barwa wydaje się żywszą i jaskrawszą. Nad drzewami roje kolorowych ptaków, o piórach zmatowanych, jak aksamit, albo połyskujących jak metal. Wszędzie pełno dziwnych nawoływań, podobnych do głosów ludzkich lub miauczenia kotów. Powietrze przesycone mnóstwem upajających zapachów, które przepływają jak strumienie, na tle ogólnej woni wilgotnych traw, przygrzanych słońcem. Dalsze przedmioty mało tu przesłonięte są mgłą oddalenia, w której u nas zanurzają się, jakby w subtelnej, błękitnej kąpieli. Tu, jak już wspomniałem przy opisie Kingani, wszystko jest wyraźniejsze, a głębie przestrzeni, zapewne z powodu kryształków wilgoci, zawieszonych w powietrzu, daleko przezroczystsze.
Dwie są pory dżdżyste w tych krajach. Jedna, zwana massiką, zapowiada się przerywanemi dżdżami już w lutym, a poczyna się na dobre w pierwszych dniach kwietnia i trwa dwa miesiące; druga, zwana vouli, panuje od października do końca roku. Ale i wówczas niebo nie zaciąga się na stałe szarą oponą; raczej wiatr żenie zawalne, nabrzękłe dżdżem chmury, które uderzając wzajem o siebie, pękają, nakształt beczek z wodą i zatapiają ziemię ulewą. Lecz w przerwach między ulewami przychodzi co chwila jasność słoneczna, rozświeca zmoczoną okolicę i rozbłyskuje w tysiącznych kroplach rosy. Jest to pora najbujniejszego wzrostu traw, trzcin i dżongli. Kraj napełnia się kałużami, rzeki wzbierają; błota — takie naprzykład, jakie przechodziłem nad Kingani — zmieniają się w nieprzejrzane jeziora. Ruch karawanowy ustaje, bo gdy i ścieżki rozmiękną, niemasz nigdzie drogi możliwej. Czarni zamykają się w chatach; na polach panuje cisza, przerywana jeno pluskaniem dżdżu po kałużach i jeziorkach. Cała kraina staje się państwem nawałnic, wody i febry.
Dopiero, gdy deszcze ustaną, wszystko budzi się do życia. Kobiety wychodzą z motykami w pole, mężczyźni wyganiają trzody na wyżyny; ścieżki czernią się od karawan, ciągnących z głębi ku pomorzu lub z pomorza ku wielkim Njansom i niosących kły słoniowe, perkale, paciorki, skóry, słowem wszystko, na czem polega handel Czarnego lądu.
Oczywiście, że kraina tak bujna musi posiadać odpowiednią faunę. W wilgoci i gorącu rozwielmożnia się przedewszystkiem świat owadów. Opisywałem już ów obiad w Bagamoyo, w czasie którego ćmy i żuki, najrozmaitszych kształtów i wymiarów, biły o nasze twarze, a muchy i komary wpadały tuzinami do naszych kieliszków. Co do moskitów, i w Zanzibarze i na pomorzu są one bardzo dokuczliwe, nie stanowią wszakże takiej plagi, jak w niektórych krajach południowej Ameryki.
Spędziliśmy jednak kilka tygodni pod namiotem; przychodziło nam często, tak jak nad Kingani, nocować nad brzegami rzek, w pobliżu błot i kałuż; cierpieliśmy porządnie, ale nie dochodziliśmy do rozpaczy, ani też nie dostawaliśmy od ukąszeń „komarowej gorączki“, jakiej dostaje się nieodmiennie w Panamie lub niżej, nad brzegami Orinoko i innych rzek amerykańskich. Żeglując po afrykańskich, trzeba się raczej wystrzegać ós, o których tyle powiada Stanley i których gniazda zwieszają się, nakształt wielkich bibulastych róż, nad wodą. Kto nie chce mieć skóry, wyprawionej w jednej chwili na jaszczur, ten musi starannie omijać podobne róże, mające więcej kolców od naturalnych.
Skorpionów spotykaliśmy dużo. Nieraz na postojach trafiało się mnie lub memu towarzyszowi wkręcać w ziemię napiętkami butów nader okazałe figury, wcale nie mniejsze, a dwa razy grubsze od krewetów, jakie się jada nad morzem. W ogóle niebezpiecznie jest tu siadać na trawie, na pniach drzewnych lub na kamieniach, nie opatrzywszy wprzód starannie miejsca. Kto siada zbyt prędko, temu może się przygodzić, że zerwie się jeszcze prędzej. Z tem wszystkiem nie zdarzyło się ani razu, żeby który z nas lub z naszych ludzi, którzy sypiali wprost na trawie, został ukąszony; jest to więc niebezpieczeństwo, od którego łatwo się uchronić.
Prawdziwą plagą Afryki są mrówki i termity. W głębi kraju spotykaliśmy co chwila wysokie na kilka metrów kopce termitów. Czasem na ścieżkach, wśród traw, przechodziliśmy przez całe wojska mrówek, którym także milsza jest wydeptana droga od zarośniętej. Dla nas, przybranych w trzewiki i skórzane nagolenniki, nie przedstawiało to wielkiej trudności, ale murzyni nasi, ćwiczeni po bosych nogach, wyprawiali takie skoki, że każdy szympans mógłby im pozazdrościć. Mrówki są tu wszędzie, wnikają wszędzie, gryzą ludzi, drzewa, domy, trawy, objadają z mięsa zabite lub zdechłe stworzenia, wojują z każdą żywą istotą i wytępiają się same między sobą. Maleńka, biała mrówka, drąży ściany; wielka czerwona kąsa, jak pies, pozostawiając nadto bolesne, długo nie gojące się bąble; wielka czarna współzawodniczy z nią w kąsaniu. Obie włażą na drzewa i — wedle tego, com słyszał i czytał — spadają nakształt siarczystego dżdżu na przechodzących ludzi. Na szczęście, o tym ich zwyczaju mówię tylko na wiarę innych podróżników, głównie zaś Stanleya, i miło mi, że mogę powołać się w tym względzie na cudze, nie własne świadectwo.
Dla wszelkiego rodzaju zapasów żywności najniebezpieczniejsze są małe, czarne mrówki. Budząc się rano pod namiotem, znajdowaliśmy szyjki naszych butelek z winem i manierek całkowicie przez nie oblepione. Miałki cukier, mimo, iż zamykaliśmy go nader starannie w blaszanej puszce, stał się w końcu, jak mówią Anglicy, half and half (pół na pół). Z początku staraliśmy się wygarniać mrówki, słodząc kawę lub herbatę, później stało się to zupełnem niepodobieństwem. Gryzły one nasze suchary, ze szczególniejszą zaś zaciekłością cisnęły się do ekstraktu mlecznego Liebiga. Musieliśmy przy otwarciu puszki przelewać mozolnie zawartość do butelek i korkować szczelnie, mimo tego na każdym korku zbierały się góry tych owadów.
Kąpiąc się w kałużach przy wsiach murzyńskich, spostrzegałem często na liściach nadwodnych lub na brzegu, rodzaj liszek, długich, jak wskazujący palec, z wierzchu całkiem czarnych, spodem opatrzonych mnóstwem nóg żółtej barwy. Napełniały mnie one wstrętem i obawą, brałem je bowiem za stonogi, o których jadowitości opowiadano mi po misyach. Później jednak widziałem, jak nasi ludzie zgarniali ręką z karku te robaki i ciskali je w wodę, bez jakiejkolwiek dla siebie szkody.
Co do much tse-tse, te zabójcze są tylko dla zwierząt. Mówiono mi, że woły, usłyszawszy ich brzęczenie, wpadają w popłoch. Ludziom ukąszenie ich nie szkodzi więcej od ukąszenia komara. Za rzeką Wami liczba ich powiększa się. Często widywałem tse-tse, siadające na naszych kapeluszach, gdy zabezpieczeni cieniem drzew, kładliśmy je na ziemi obok nas. Jednę zabiłem i starałem się zachować, ale mi się pokruszyła w drodze. Słyszałem, że gdzie kraj staje się uprawnym, tam mucha tse-tse znika zupełnie.
Rozkoszą świata owadów są motyle. Towarzysz mój zbierał je i przywiózł do Europy zapas znaczny. Nad trawami, w lasach, w wioskach murzyńskich, w pobliżu wód i na wzgórzach, porosłych mimozami, jest ich pełno. Niektóre dochodzą do znacznych rozmiarów, inne są tak drobniuchne, że gdy unoszą się nad trawami, wyrażenie: „jasna mgła motylów“ da się ściśle do nich zastosować. Barwy żółte, szafir, fiolet i purpura mienią się na ich skrzydłach, zahaftowanych prócz tego w arabeski białe, złote lub perłowe. Często, gdy siedzą na źdźbłach lub między liśćmi, można je poczytać za kwiaty i dopiero, gdy się wyciągnie rękę, kwiat ulatuje nagle w jasność powietrzną, jakby był od samego powietrza lżejszy.
W państwie gadów królem jest krokodyl. Zamieszkuje on w znacznej liczbie rzeki i utrudnia bardzo przeprawy. Za mego pobytu nie słyszałem o wypadkach z ludźmi, jednakże, przy nieopatrzności murzynów, muszą się one często przytrafiać. Na spokojnych wodach można napatrzeć się do woli krokodylom: dość jest stanąć cicho nad brzegiem, by po niejakim czasie ujrzeć nad gładką powierzchnią trzy punkta, posuwające się zwolna naprzód. Te punkta są to wyniosłości nad oczami i wyniosłość na końcu paszczy. W rzece Kingani nie zdarzyło mi się widzieć dokładnie krokodylów, ale nad Wami napatrzyłem im się do woli. Często też wyłażą one z wody i leżą po całych dniach na ławicach piaszczystych lub w błocie, same błotem umazane, do zgniłych pni podobne. Można czekać cały dzień, nim się dostrzeże jakiś ruch: leniwe poruszenie głowy, łap lub ogona. Jest w tem lenistwie coś złowrogiego, zwłaszcza, że w razie przestrachu lub gdy potwór ujrzy zdobycz, zmienia się ono w ruchy tak błyskawicowe, że niepodobna oprzeć się zdumieniu. Kształty tych olbrzymich płazów elementarne, jakby przynależne do jakiejś innej przedpotopowej epoki, zdają się uosabiać plugawe i ślepe okrucieństwo. Zresztą bezmyślność ich jest równie pozorną, jak lenistwo, często bowiem urządzają one na inne zwierzęta zasadzki, dowodzące, że w tych spłaszczonych czaszkach, obok okrucieństwa, mieszka chytrość i rozwaga.
Węży w Afryce jest mniej, niż w Nowym świecie. Po prawdzie, przez całą podróż spotkałem jednego, chociaż na polowaniach często zbaczaliśmy z wydeptanych ścieżek i przedzierali się przez wysokie trawy i zarośla. W zaroślach jednak znajdują się gatunki bardzo jadowite, a obok nich pytony, dochodzące czasem do tak olbrzymich wymiarów, że opowiadania o nich, jakkolwiek pochodzące z ust wiarogodnych, wydawały mi się fantastyczne.
O dużych jaszczurach, zwanych legwamami, dość pospolitych w Egipcie, nie słyszałem w tutejszych stronach. Małe jaszczurki, salamandry, kameleony i tym podobny drobiazg, rad trzyma się mieszkań ludzkich. Pełno ich w Zanzibarze, Bagamoyo i po wszystkich misyach i to nietylko na zewnętrznych, prażonych słońcem murach, ale i w pokojach, tak, że wszędzie stanowią konieczny ornament pułapu. Może są nawet pożyteczne przez to, że niszczą owady, w żadnym zaś razie nie są szkodliwe i poufałości w pożyciu z ludźmi nie posuwają aż do wchodzenia do łóżek.
W ciepłem błocie, w oczeretach, w kałużach i jeziorach, rozkoszują się miliony żab. Rzechocą tu one inaczej, niż u nas, nie łączą się bowiem w wielkie chóry, podnoszące jakby gwarną modlitwę do księżyca, ale odzywają się pojedynczo i nierytmicznie. Gdy mnóstwo takich głosów zbiega się, słychać jakby taką niespokojną rozmowę, o jakiej wspomniałem przy opisie M’toni. Liczne gatunki zamieszkują na drzewach, odmierzając monotonnem kumkaniem godziny nocy. Pod namiotem znajdowaliśmy często ropuchy powolne, pełne melancholii, rzekłbyś, zmartwione własną brzydotą. Nad Kingani jedna zachodziła do naszego namiotu tak uporczywie, jakby nam chciała zwierzyć po nocy jakąś smutną tajemnicę lub czynić jakoweś wyznanie — może, że niegdyś była boginką tych wód, nim za liczne psoty i grzechy została zaklęta w kształt tak szpetny. Ale ponieważ bezwzględna brzydota nie budzi współczucia, wyrzucaliśmy ją bez ceremonii i bez litości.
Ptaków moc wszędzie nieprzebrana. Rzeczpospolita to bardzo niespokojna, wrzaskliwa, ale najmilsza dla oczu. Aby oddać każdemu, co mu się należy, muszę począć od strusiów. Na pomorzu odznaczają się one tem, czem polskie mosty, to jest, że ich nie ma. Niegdyś było inaczej, przed niedawnym jednak czasem niewyrozumiałym tym ptakom widocznie nie podobał się handel ich piórami, wskutek czego przeniosły się na suchsze, pustsze i obszerniejsze wyżyny, ciągnące się z tamtej strony gór Usagara. Być może także, iż samo pobrzeże było dla nich zawilgotne. Podobno nieco w głębi, na północ od rzeki Wami, można jeszcze czasem spotkać małe stadka, ale i tam nie widzieliśmy nietylko stadek, ale nawet ich śladów.
Ptactwo błotne stanowi prawdziwą ozdobę rzek tamtejszych. W miejscach płytkich, na brzegach, pod zwieszonemi nakształt arkad gałęziami drzew, przechadzają się w cieniu kuligi, kulony, czaple, żórawie, warzęchy, bąki i inne jakieś gatunki, których nazwać nie umiem, jedne o upierzeniu śnieżno białem, inne różowawe, pstre lub wrone. Żywe kolory ich piór wdzięcznie odbijają się w zacienionej wodzie, nadając krajobrazowi zarazem dziewiczy i egzotyczny charakter.
Właściwych wodnych, to jest kaczek, gęsi i nurów, mniej jest, niż brodzących. Z ziarnojadów w gajach i w kępach drzew często trafia się pentarka, niczem nie różna od hodowanej tu i owdzie w naszych kurnikach. Nie spotykałem tam jednak nigdzie tych ptaków w stanie swojskim, jakkolwiek po wsiach murzyńskich trzymają dużo drobiu, a zwłaszcza kur. Prócz pentarek, strzelaliśmy w drodze ptaki wielkości indyczek, tylko daleko wysmuklejsze, o szarem upierzeniu i na wysokich nogach. Przed zerwaniem się, które, tak jak i dropiom, nie przychodzi im łatwo, chroniły się szybką ucieczką na piechotę. Rosół z nich smakował nam lepiej, niż z pentarek.
Na pojedynczych wielkich drzewach widywaliśmy tukany, albo przynajmniej ptaki wielce do nich podobne, z potężnemi, pustemi wewnątrz dziobami. One to właśnie nawoływały się głosami, podobnemi do miauczenia kotów. Były nader ostrożne i z trudnością dały się podchodzić. Trzeba je było strzelać bardzo zdaleka, co prowadziło za sobą częste pudła.
Murzyni, których bawi strzelanina, a którzy posiadają w ogóle wzrok niezmiernie bystry, pokazywali nam co chwila nowe ptaki, wołając: „ndege! ndege!“ (ptak). Zdaje się, że tem mianem oznaczają wszystkie skrzydlate istoty.
Do najpiękniejszych ptaków w tej części Afryki należą tak zwane przez misyonarzy „wdowy.“ Drobne ich ciało okryte jest pierzem czarnem, połyskliwem, natomiast główka, gardło, grzbiet i długie zwieszone piórka w ogonie mienią się wszystkiemi barwami drogich kamieni i ptaszyna wygląda coraz inaczej, stosownie do tego, jak na nią pada światło. Papugi zielone, zwłaszcza tak zwane nierozdzielne, są tu bardzo pospolite: szare, z czerwonemi głowami, widziałem tylko w stanie swojskim, pochodzą one bowiem z okolic bliższych wielkim jeziorom. Zarośla roją się od ptaków, podobnych do naszych sojek i krasek, o piórach przeważnie błękitnych; koło wioski zdarzyło mi się strzelać biało-ceglaste gołębie, tak małe, jak nasze dzierlatki. Nieznanych w nauce gatunków jest tu jeszcze mnóstwo, na dowód czego mógłbym przytoczyć, że z egzemplarzy, przywiezionych przez mego towarzysza, ornitolodzy zaledwie kilka umieli nazwać.
A ileż dopiero musi być takich, o których nikt nie słyszał, między owym drobiazgiem, kręcącym się w trawach, oczeretach i głębiach zarośli. Są kraje śliczne, jak naprzykład Rywijera włoska, które jednak, po dłuższym pobycie, sprawiają smutne wrażenie z powodu zupełnego braku ptaków. Afryka, a przynajmniej ta jej część, o której mówię, na ich brak uskarżać się nie może. Jej lasy, gaje i stepy żyją; wzrok podróżnego spostrzega wszędzie ruch i kolory, a uszy napełniają się świegotem i pokrzykiwaniem, któremi kraj brzmi od rana do wieczora.
Przechodzę do zwierząt ssących. W pochodach mało się ich widuje. Murzyni ciągną długim sznurem, to śpiewając, to nawołując się wzajemnie i płoszą wszystko, co się znajduje na drodze. Zresztą, wszelki zwierz unika i tak ścieżek, któremi ciągną karawany. Chcąc polować, należy rozbić namiot gdzieś przy wodzie, zdala od dróg i wiosek, w okolicy pustej, lesistej i stać na miejscu przez kilka tygodni. Wówczas dopiero nabiera się przekonania, że cały ten kraj wygląda, jak olbrzymi ogród zoologiczny, Jednakże niektóre gatunki, zbyt natarczywie przez ludzi ścigane, cofnęły się od wybrzeża w niedostępne głębie środkowych lasów. Słoni, których całe stada żyją jeszcze na stokach Kilima-Ndżaro, nie ma wcale w okolicach przyległych do oceanu. Bawołu nie spotkaliśmy ani jednego, może z tej przyczyny, że w tym właśnie czasie wyniszczyła je jakoby zupełnie epidemia. Zresztą jest to zwierz dość jeszcze pospolity. Tylko hipopotamom dobrze zawsze na pomorzu, to też zamieszkują setkami wszystkie rzeki, kąpiąc się i igrając cały dzień, a wychodząc na żer w nocy. Murzyni mało na nie polują. Ze skóry hipopotamów robią wprawdzie w Zanzibarze laski; kły zastępują poniekąd do wyrobów kość słoniową, nie są to jednak artykuły zbyt poszukiwane w handlu i z tego powodu zwierz, mało tępiony, rośnie i mnoży się w spokoju. Czasem, w chwilach złego humoru, przewraca jaką pirogę murzyńską i przecina kłami czarnych, ale najczęściej, ukryty pod wodą, puszcza sobie wesoło nosem bańki i fontanny, bardzo ze swego losu zadowolony. Na stepach i na podgórzach mieszkają liczne gatunki antylop. Z tych antylopa-krowa przechodzi wielkością naszego łosia. Uzbrojona jest w potężne rogi, skręcone przy nasadzie, jak śruba, dalej proste. Na polowaniach może być niebezpieczna, ranna bowiem rzuca się na strzelca. Na nieszczęście dla siebie, zatrzymuje się przed nim na pięć lub sześć kroków, aby się oddać zdumieniu — zapewne nad własną odwagą. Wówczas należy jej koniecznie w łeb strzelić, inaczej bowiem rzuca się powtórnie i nadziewa myśliwca na rogi.
Najniebezpieczniejszym jednak, nie licząc słonia, jest afrykański bawół (Bos Cafer); uderza on częstokroć na człowieka, nawet niezaczepiony; czasem atakuje całe karawany, powodując w nich niesłychane zamieszanie. Serpa-Pinto pisze, że w niektórych częściach Afryki ścieżki karawanowe są usiane mogiłami ludzi, zabitych przez bawoły.
Nosorożec jest także swego rodzaju paliwodą, choć ostatecznie, mimo ogromu i siły, jest to figura humorystyczna, wygląda bowiem jakby miał szlafrok na wyrost i jakby go opadały pewne, poniżej leżące, części ubrania. Ta ostatnia okoliczność tamuje jego ruchy. Po pierwszym strzale ratuje się ucieczką, poczem rzuca się nagle i zapalczywie na napastników, ale z powodu przyrodzonej głupoty, atakuje pierwszy lepszy przedmiot. Kamień, termitiera, krzak, drzewo — wszystko mu jedno: co na placu, to nieprzyjaciel! Nosorożce trzymają się zawsze zdala od ścieżek i w ogóle rzadkie są już na pomorzu, a raczej są tylko przechodnie, najczęściej stare samce, które wskutek nieporozumień domowych zmuszone zostały szukać sobie spokoju z tej strony gór.
Wracając do antylop, prócz owej wielkiej, o której wspomniałem, żyje antylopa bejsa, dochodząca do rozmiarów naszych jeleni. Antylopy skoczki przebiegają stepy w stadach po kilkanaście sztuk. Nazwę swą zawdzięczają temu, że pasąc się, podskakują ustawicznie, jakby podrzucane sprężyną. Najpospolitszą jest antylopa „gnu“, mająca kształty konia, a głowę byka. Jest to zwierzę z pozoru dość straszne, o dzikiem spojrzeniu i strasznym łbie, w rzeczywistości jednak łagodne i płochliwe. Istnieje również gatunek antylop, spędzających większą część życia w wodzie. Nakoniec w lasach, leżących w pobliżu jezior, żyje antylopa karłowata (nanstragus), prawdziwa miniaturka w rodzaju antylop, smukła, zgrabna, nie większa od pokojowego pieska. Była ona niegdyś pospolitą i w Zanzibarze.
Na północ od rzeki Kingani, niedaleko od ujścia, widziałem na błotach, przez które wypadło mi przechodzić, ślady całych stad żebr. Czasem, w pochodach, murzyni pokazują na odległych wzgórzach coś, co zdala, w słońcu, podobne jest do suchych, obnażonych z kory i liści drzew. Gdy jednak karawana zbliży się na wiorstę lub więcej, mniemane one drzewa zaczynają się kołysać, poruszać i w krótce giną między gajami akacyi. Są to żyrafy. Rzadko spotyka się je pojedynczo, najczęściej po kilka lub kilkanaście sztuk. Odznaczają się one wielką czujnością, tak, że łowy na nie liczą tu do najtrudniejszych.
W zwierzęta gryzące ta część Afryki jest dość ubogą. Nie widzieliśmy wcale zajęcy, które, jak słyszałem, są dość liczne w kraju Somali; króliki też nie stanowią tu takiej plagi, jak w Australii i w niektórych krajach Ameryki. Naszych wiewiórek niema, w lasach natomiast trafiają się oposy i lemuny. Ze szczurowatych przywiozłem kilka okazów bardzo ciekawych, które darowano mi w misyi Mandera. Są to „macrocelides,“ szczury, których pyszczek kończy się trąbką. Jeden gatunek, o sierści ciemnobrązowej, z trąbką długą na cal, należy podobno do nader rzadkich.
W Zanzibarze, w Bagamoyo i po misyach widywaliśmy wszędy oswojone małpy, sądziłem więc, że jest ich w kraju bardzo wiele, tymczasem w czasie całej naszej wycieczki w głębi, trwającej jednak parę tygodni, nie spotkaliśmy żadnej. Natomiast, gdy po nocach przesiadywałem, wedle mego zwyczaju, przed namiotem, wsłuchując się w głosy okoliczne, dochodziło mnie częstokroć z zarośli jakby przytłumione szczekanie. Murzyni zapytywani, coby za zwierz odzywał się takim głosem, odpowiadali stale: „kima“ (małpa). Misyonarze w Manderze potwierdzili również, że istnieje w tych stronach pewien gatunek szczekającej małpy, trzyma ona się jednak w głębokich gąszczach, zupełnie niedostępnych, wskutek czego można długo mieszkać w kraju i nie zobaczyć ani jednego egzemplarza. Przypuszczam na swoją rękę, że może to być zwierzę nocne, tak jak lemury.
Prawdopodobnem jest, że i inne gatunki ukrywają się w gąszczach, chroniąc się w ten sposób przed upałem i przed ludźmi; w ogóle nie musi ich być na pomorzu wiele, skoro nie spotkaliśmy żadnej, nawet wówczas, gdyśmy dla polowania schodzili z utartych ścieżek i na kilka dni pogrążali się w zarośla i step zupełnie dziki. Być może, iż wdzięczna małpeczka, Colobus-Kirkii, która wyginęła już całkowicie w Zanzibarze, znajduje się jeszcze na przyległem wybrzeżu stałego lądu, ale prawdziwie małpie kraje zaczynają się dopiero za górami, na wyżynie i wedle Wielkich jezior.
Lew bywał niegdyś tak pospolity na całem wybrzeżu wschodnio-afrykańskiem, że, jak pisze Reclus, całe wioski musiały się przenosić, by uniknąć zbyt licznego i niebezpiecznego sąsiedztwa. Dziś trafia się jeszcze, ale nie tak często. O jednym, który w czasie naszego pobytu w Zanzibarze podbierał osły w Bagamoyo, wspominałem już poprzednio. Ojciec Stefan opowiadał mi też o wypadku, jaki zdarzył się pewnemu botanikowi w samym ogrodzie misyjnym. Zastrzeliwszy kukułkę na palmie, wczołgnął się ów botanik w rosnące pod drzewem krzaki, by odnaleźć swą zwierzynę, gdy nagle ujrzał przed sobą ogromną grzywiastą głowę lwa, który widocznie przebudził się z poobiedniej drzemki. Botanik zdrętwiał, lew również. Ale władcy zwierząt przyszło prawdopodobnie na myśl, że istota, która sobie tak włazi na czworakach do jego komyszy, musi być wyjątkowo pewna siebie, dał więc susa w tył i pierzchnął; w ten sposób spotkanie nie doprowadziło do bliższej znajomości.
W ogóle jednak spotkanie lwa, również jak i innych drapieżnych, przy świetle słonecznem należy do wyjątkowych zdarzeń. W Afryce jest tak: w dzień można wszędy chodzić, w nocy nigdzie, nawet po własnym ogrodzie, o ile nie jest otoczony wysoką palisadą. Ja i mój towarzysz słyszeliśmy ryk lampartów w wielkim sadzie kokosowym misyi w Bagamoyo, a po naszym wyjeździe pantera rozdarła tam psa, tuż przy kaplicy, o kilkadziesiąt kroków od domu. Za to w czasie całej podróży raz tylko, w czasie noclegu w Gugurumu, słyszałem stękanie lwa. Wszystkie drapieżne, jakoto: lwy, pantery, lamparty, serwale, hyjeny i t. p., kryją się podczas dnia w gęstwinach, przez które same tylko umieją się przedrzeć wśród ljanów, krzów, zarośli i korzeni drzew, niskiemi przechodami, mającemi kształt ciemnych korytarzyków. W nocy wszystko to wychodzi na żer. Murzyni powiadają, że światło nie bardzo je odstrasza. Być może, że tylko z tej przyczyny karawany nie podróżują nocami — inaczej bowiem, przy świetle księżyca, nie trudnoby było trzymać się ścieżki, a pochód w ciemnościach przyjemniejszy byłby, niż pod spiekotą słoneczną.
Nakoniec kilka słów o ludziach. Mieszkańcy tych stron należą wszyscy do ogromnego szczepu Bantu, zamieszkującego Afrykę niemal od równika, aż do ostatnich południowych jej krańców. W samych posiadłościach niemieckich dzielą się oni na liczne narody i narodziki, wielce od siebie różne pod względem uobyczajenia, a nawet i języka, jakkolwiek przypuszczam, iż wszystkie owe narzecza wywodzą się od jakiegoś dawniejszego wspólnego języka Bantu, między wszystkiemi bowiem istnieją obok różnic i cechy wspólne, które owo przypuszczenie potwierdzają. Wszędzie niemal zgłoska U oznacza kraj, Ma lub Wa liczbę mnogą, a ztąd ludzi danego kraju. Mówi się zatem Uhehe i Wahehe, Usagara i Wasagara, Uganda i Waganda, Uhenge i Wahenge. W języku Ki-Suahili, którym mówią w Zanzibarze, istnieją zupełnie te same formy. Oczywiście, nie jest to reguła bez wyjątku, często zatem nazwa kraju oznacza zarazem i ludzi, lub odwrotnie. Najbardziej rozpowszechniony jest język Ki-Suahili. Gdzie tylko dochodzą drogi karawanowe, tam można się nim rozmówić. Mówią nim ludzie jeszcze za jeziorami i wzdłuż biegu rzeki Kongo, prawie aż do oceanu Atlantyckiego. Cust liczy ten język do dwunastu, najwięcej rozszerzonych na świecie.
Mieszkańcy pomorza, aż do gór, stanowiących rozdział wód między jeziorami i oceanem, zajmują się przeważnie rolnictwem. Uprawiają głównie manijok, którego korzenie dają wyborną mąkę, ryż i sorgo, rodzaj prosa. Z drugiej strony gór, na stepowem płaskowzgórzu, mieszkają ludy pasterskie, między któremi najpotężniejsi są Massai. Ludzie z samego pobrzeża, czyli Suahili, zajmowali się od najdawniejszych czasów handlem. Oni to sami, lub pod wodzą Arabów, zapuszczali się do Wielkich jezior — oni osiedlili wyspy: Mafiję, Zanzibar i Pembę. W Zanzibarze pomieszali się naprzód zapewne z jakimiś pierwotnymi mieszkańcami, którzy w nich wsiąkli bez śladu, następnie z mieszkańcami wysp Komorn, Seszelów i z Arabami. Język ich, pod wpływem tych obcych pierwiastków, zmienił się nieco, nasiąknął zwłaszcza wyrazami arabskiemi, nietylko jednak mowie arabskiej nie ustąpił, ale ją zatopił do tego stopnia, że sami Arabowie, w stosunkach z Hindusami, Malgaszami, Somalisami, a nawet Europejczykami, używają tylko języka Ki-Suahili.
Ciż Suahili, przyjąwszy od Arabów mahometanizm, rozszerzyli go w pobrzeżnych krajach Uzaramo, Usigua i Usambara. Dalsze ludy żyją w fetyszyzmie. Uobyczajenie ich jest zależne od tego, czy siedzą bliżej lub dalej — nie od wybrzeża, ale od dróg karawanowych. Są miejscowości bardzo odległe, w których mieszkańcy noszą tkaniny europejskie, żyją w porządnych wioskach i nie zdumiewają się na widok białych ludzi; trafiają się znów wioski, leżące niedaleko od wybrzeża, ale na uboczu, wśród lasów, zupełnie dzikie, gdzie murzyn chodzi nago lub pokrywa nagość za pomocą traw, nosi „pelele“, t. j. kawałki drzewa w wargach, żyje w szałasach i umyka, jak dzikie zwierzę, w gęstwinę, na wieść o zbliżaniu się obcych.
Podobne różnice mogą zachodzić w jednym i tym samym narodzie. Naprzykład murzyni z Uzaramo, żyjący w bezpośredniem sąsiedztwie z Bagamoyo i Dar-es-Salam, są ludźmi tak ucywilizowanymi, jak zanzibaryci — dalsi zaś, siedzący w rozmaitych zapadłych kątach, między mniejszemi przytokami Kingani, żyją dawnem pierwotnem życiem. Kto sobie przypomni, że i u nas, w takiej naprzykład puszczy Białowieskiej, można znaleźć ludzi, którzy nigdy nie wychylili się z lasów i prócz własnej parafii nie widzieli innego miasteczka, ten łatwo zrozumie, że podobne stosunki mogą mieć tem bardziej miejsce w Afryce.
Wsie, które widziałem, budowane są po największej części w ten sposób, że chaty otaczają obszerny majdan, wyskubany z trawy i dobrze udeptany. Chata królewska, większa od innych, stoi często na środku majdanu, pod obszernem drzewem, pod którem odbywają palawery, to jest narady starszyzny. W posiadłościach niemieckich zwyczaj ten ustał siłą rzeczy, dawniej jednak w każdej osadzie trzeba było spędzać całe godziny na układach o pozwolenie przejścia terytoryum i o okup (hongo), który królikowie nakładali na karawany.
Chaty są lepione z gliny i chróstu, zawsze okrągłe, ze spiczastym trzcinowym dachem, który schodzi nisko i mocno wystaje nad ścianę, w tym celu, by stanowił ochronę przed słońcem. W chatach niema nic, prócz glinianych naczyń do wody i łóżek. Łóżko (kitanda) składa się z drewnianej ramy, wspartej na czterech patykach, wyplatanej na ukos wąskiemi paskami skóry. Gdy się przychodzi do wsi, czarni wynoszą zaraz takie kitandy i sadzają na nich białych podróżnych, następnie przynoszą w darze jaja, czasem kury lub kozy. Oczywiście, za te podarki trzeba umieć okazać wdzięczność, wskutek której zapasy amerikani (perkalów) i hindustani (chustek indyjskich) zmniejszają się raptownie.
Naczynia gliniane, tam, gdzie mi się zdarzyło je widzieć, nie mają żadnych osobliwych rysunków, ornamentów, słowem, nie odznaczają się niczem. W wioskach, pogrążonych w fetyszyzmie, dziwił mnie także brak bożków, wyrobionych z drzewa, gliny lub kości słoniowej. Amulety noszą prawie wszyscy — i amuletem jest byle co: ząb krokodyla, pazur lamparta, birka drewniana, często krzyżyk. Gdy murzyn nosi krzyż na piersiach, nie zawsze znaczy to, by był chrześcianinem: uważa on go poprostu za potężny ochronny amulet białych, którym się zabezpiecza od uroków i złych postronnych wpływów.
Broń stanowią łuki, dziryty i noże. Kształty ich bywają najrozmaitsze i tak np., łuki narodu Mafiti są wielkości człowieka, tarcze zaś, ze lwiej skóry, mają metr długości. Dziryty najczęściej kończą się niewielkiem i wąskiem ostrzem, ale u Massai ostrza są wyjątkowo ogromne i wyglądają, jak obosieczne kosy, osadzone sztorcem na drągach. W ogóle, broń we wszystkich narodach ze szczepu Bantu nie da się porównać z przepysznemi wyrobami Somalisów, których włócznie, tarcze ze skóry hipopotama, a zwłaszcza noże, mogą stanowić ozdobę każdego muzeum.
A jednak narody, objęte dzisiejszemi posiadłościami niemieckiemi, odznaczały się wielką wojowniczością, a niektóre, jak np. Ma-Konda i Wehehe, zamieszkali na południu, odznaczają się nią dziś jeszcze; również mieszkańcy kraju Ugogo, leżącego z tamtej strony gór Uzagara — i najwaleczniejsze ze wszystkich północne pokolenia Massai. Niemcom nieraz jeszcze wypada poskramiać wojenne humory rozmaitych pokoleń, co zresztą wychodzi na korzyść plemion spokojniejszych i mniej licznych, nad któremi groźni sąsiedzi znęcali się dawniej bez litości.
Formy rządu są najrozmaitsze. Oczywiście dla wszystkich pokoleń biały „M’buana Kuba“ z Bagamoyo jest władcą, którego, zależnie od jego osobistego uroku, mniej więcej się boją i mniej więcej uznają. Dla odleglejszych jednak pokoleń jest on poniekąd istotą mityczną, wskutek czego zrywają się tam od czasu do czasu między miejscowemi królikami wojenne wichury. Królikowie owi rządzą czasem nieograniczenie, czasem ze współudziałem starszyzny. Są jednak narody, w których władza monarchiczna nie jest znaną i do takich należą potężni Massai. Ci żyją życiem klanowem i tylko w razie wojny wybierają między najsłynniejszymi wojownikami wodza, który czasowo sprawuje władzę dyktatorską. W innych narodzikach, bardzo rozdrobnionych, każda wioska ma swego króla, który w stosunku do władzy niemieckiej gra taką rolę, jak u nas wójt w stosunku do administracyi.
Wszystko to jednak, od czasu zagarnięcia kraju przez Niemców, rozprzęga się, zmienia i przerabia na inną modłę. Misye przyczyniają się w równym stopniu do tych zmian, które ogólnie biorąc, wychodzą na korzyść czarnym. Dawniej gnębili ich właśni królikowie, wycinali ich w pień potężniejsi sąsiedzi, zagarniali w niewolę Arabowie. Nigdzie zdanie: że najszczęśliwsze są te narody, które nie mają historyi — nie okazało się większym fałszem. Cała ta kraina była jedną gehenną cierpień, krwi i łez ludzkich. Człowiek był literalnie człowiekowi wilkiem, bo go pożerał. Dziś to ustało wszędzie, dokąd dosięgnęła ręka i energia niemiecka. Dziś taki nasz przyjaciel, jegomość Muene-Pira, jeźli czasem skosztuje jeszcze ludzkiego bifsztyku, to czyni to rzadko i w największej tajemnicy, poczem, dręczony niepokojem, wysyła na wszelki wypadek krowę w podarunku do Bagamoyo. Przed kilkunastu jeszcze laty przyjmował on bezbronnego ojca Stefana, przewracając dziko oczyma i przysuwając dzidę do jego piersi; dziś staruszek, na widok dwóch białych, przestępuje z nogi na nogę, śmieje się, znosi pombe, miód leśny i dopiero upewniwszy się, że to nie Niemcy przyszli do niego w gości, powie pod namiotem z tajemniczą miną: Daki akuna msuri! akuna msuri! (Niemcy nie dobrzy, nie dobrzy!)
Nie bierze jednak w rachubę tego, że gdyby nie sąsiedztwo o parę dni drogi od Bagamoyo, toby może jego kości już dawno hyjeny rozniosły po polach, albowiem i on sam, i jego wierni poddani, są ostatnim szczątkiem licznego niegdyś narodu U-Doe, który przed niewielu laty został rozbity w zawierusze wojennej, wytępiony, pozjadany lub zaprzedany w niewolę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.