Listy z Afryki/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Dalszy pochód. — Porządek pochodu. — Suchy step. — Kikoka. — Kałuża z wodą. — Madi-bunduki. — Południe. — Koloryt kraju. — Tukany. — M’sa. — Wioska. — Zarząd zapasami. — Pierwszy królik. — Wzajemne podarunki. — Nasi ludzie. — Dzieci po wsiach. — Chaty. — Pogoda.

Dzień jasny i pogodny. Od strony oceanu stado roztartych, wystrzępionych chmurek, jakby kto porozwieszał na niebie pierzaste liście palmowe, zresztą błękit przeczysty i głęboki. Odesławszy dwóch pożyczonych askarisów i przeprawiwszy się przez Kingani, zanurzamy się w las trzcin i haszczów. Ścieżka wąska, miejscami błotnista. Obok, tu i owdzie, kałuże lub doły, pełne cuchnącego nawozem i surowizną błota, rozrobionego nogami hipopotamów.
Idziemy w następnym porządku: naprzód mały Tomasz z dwoma aparatami fotograficznemi na głowie, za nim my, potem murzyni, niosący nasze strzelby, reszta zaś pagazich rozciąga się, jak zwykle, długim sznurem. Często nad wysokim oczeretem widać tylko paki, chwiejące się na głowach; czasem krze i trzciny zasłaniają zupełnie karawanę, która z powodu trudności drogi rozciąga się coraz bardziej, tak, że idący na końcu, pozostają o kilkaset kroków za nami. Na okrzyk: „Aya!“ — który najbliżsi murzyni powtarzają skwapliwie, nadając sobie zaraz jakby prawo rozkazywania pozostałym — wszystko się spieszy, zbiega i czyni łańcuch zwartszy.
Przez pierwsze pół godziny drogi otacza nas gąszcz, nadzwyczaj zbity z powodu ljanów, które przerzucając się z jednego krzaka na drugi, wiążą je niby tysiącami cieńszych i grubszych powrozów. Błoto jednak staje się coraz mniejsze i suchsze. Widocznie wychodzimy z przestrzeni, które Kingani zalewa w czasie massiki i wouli. Gdzieniegdzie trafiają się już drzewa, których nie widzieliśmy w pobliżu łożyska; z niektórych krzaków zwieszają się owoce wielkości i kształtu naszych dyni. Haszcze rzedną i rzedną, a nakoniec poczyna się step suchy, rozłożysty, na nim rzadkie mimozy, miejscami kępki krzewin, obsypanych czerwonem, jak krew, kwieciem — i trawa w pas.
Naokół nie widać ani zwierząt, ani większych ptaków. Słońce poczyna już dopiekać, ale po stepie przeciąga od czasu do czasu wiatr. Po godzinie drogi przychodzimy do wioski Kikoka i zajmujemy ją z tem większą łatwością, że niema w niej żywej duszy. Nic nędzniejszego nie podobna sobie wyobrazić. Jest tu ośm szałasów, skleconych z trawy i chróstu, tak niskich, że dochodzą nam zaledwie do pasa. W środku stoi samotne, niezbyt wielkie drzewo mangowe — i oto wszystko. Gdyby nie owo drzewo i gdyby nie łodygi ananasów, niewątpliwie zasadzonych ręką ludzką, możnaby mniemać, że jest to czasowe obozowisko; ale w dali widać także kilka krzów bananowych, widocznie więc mieszka tu stale jakaś bieda afrykańska, która na wieść o zbliżaniu się białych, drapnęła w pobliskie zarośla. Tłómacz Franciszek objaśnia mnie zresztą, że ludzie ci uciekli prawdopodobnie nie przed nami, ale przed ową ekspedycyą, która nieco pierwej poszła do kraju U-Zagara — i że uciekli ze strachu, żeby ich nie wzięto jako tragarzy. Niemcy czynią to często — bo zresztą niema innego sposobu; jakkolwiek zaś murzynom, zniewolonym do obowiązku tragarzy, płacą sumiennie, ci, bojąc się dalekich wypraw, a przedewszystkiem wojny, wolą na samą wieść o wyprawie dawać za każdym razem nurka w nieprzybyte gąszcze, w których przesiadują następnie po kilka tygodni. Na pytanie, dlaczego chaty w Kikoce są tak nędzne, tłómacz odpowiada mi, że mieszka tu le petit monde. Domyślałem się i sam, że nie grand monde — jednakże nie mogłem się niczego więcej dopytać, choć później przekonałem się, że to jest nędza wyjątkowa i że wszystkie inne wioski są nierównie porządniejsze.
Kałuża z wodą do picia znajduje się w Kikoce, natomiast woda w niej trąci utopionym kotem, jest zaś barwy i gęstości czekolady. Błogosławiłem swój pomysł zakupienia i zabrania w drogę kilkudziesięciu butelek wody sodowej. Była ona wprawdzie prawie ciepła, ale przynajmniej nie miała nic wspólnego ani z czekoladą, ani z kotem. Murzyni nasi przyjmowali z wdzięcznością opróżnione butelki, strzelanie zaś korków bawiło ich stale. Stworzyli nawet nazwę na tę wodę, mianowicie zwali ją madi-bunduki, (woda-strzelba).
Ponieważ jednak na wodzie sodowej nie można gotować, jedliśmy śniadanie, zgotowane na miejscowej i to niefiltrowanej. Chcąc nafiltrować dostateczną ilość wody do gotowania, trzebaby temu poświęcić całe godziny, przyszedłszy zaś na postój, chce się człowiekowi jeść prędko i następnie iść spać na czas największego upału. Woda taka, przegotowana, staje się mniej szkodliwą i po jednorazowem lub nawet kilkakrotnem użyciu, niekoniecznie prowadzi za sobą dysenteryę — smakuje jednak źle. Nie smakowała nam szczególniej w kawie, która, ugotowana na niej, była czarna, jak smoła, nawet po dodaniu wyciągu mlecznego.
Godzina jedenasta. Przychodzi owa pora jasnego blasku i milczenia, w której cały świat aż bieleje z żaru. Po śniadaniu idziemy spać w cień drzewa mangowego, którego zbite liście nie przepuszczają ani jednego pasemka światła. Budzimy się przed trzecią, rzeźwi, wypoczęci i postanawiamy ruszyć dalej, gdyż w Kikoce nie ma co robić, a oznajmiają nam, że po kilku godzinach trafimy na większą i porządniejszą wioskę, w której są aż dwie kałuże dobrej wody. Uważam z przyjemnością, że ludzie są chętni, bardzo o nas troskliwi i posłuszni na każde skinienie. Po śniadaniu słali nam na wyścigi legowiska z suchych traw pod mangiem, teraz zaś, ledwie przebrzmiała komenda: „Aya!“ — kołki namiotu zostały wyrwane, sam namiot zwinięty, paki w mig powiązane palmowemi sznurami — tylko ruszać.
Idziemy stepem. Gorąco jest bardzo, ale świat nie tak już śmiertelnie biały, jak w godzinach południowych. Samo słońce staje się bardziej złote i nasyca złotem przestworze; trawy, krzaki, drzewa i sterczące tu i owdzie kopce termitów, są jakby pociągnięte przeźroczystą, bursztynową powłoką, skutkiem czego niebo wydaje się błękitniejsze, a okolica weselsza. Zupełnie nasz gorący letni dzień! W niektórych miejscach wysokie, płowe trawy, są też tak podobne do łanów dojrzałych zbóż, iż się ma złudzenie naszej wsi. Zdaje się, iż lada chwila z drugiego końca łanu rozlegnie się „Oj! ta dana! oj, dana!“ — zabrzękną sierpy, albo ukażą się czerwone chusty na głowach dziewek, najętych do żniwa. Oddychamy powietrzem suchem i zdrowszem, bo błota Kingani zostały już daleko za nami. Wszystko to wprawia nas w doskonałe usposobienie. Podoba nam się podróż i kraj. Rzeczywiście staje się on coraz piękniejszy. Step wznosi się nieznacznie, a naokół widać wszędy wesołe, niezbyt gęste gaje, rysujące się z nieporównaną czystością na błękicie. Czasem są to zarośla, pokrywające znaczniejsze przestrzenie; czasem kępy drzew, złożone z kilkunastu lub kilkudziesięciu sztuk. Zbliska kraj wygląda, jak wykwintny park; zdaleka, jak jeden wielki las; ale w miarę, jak się posuwamy, drzewa się rozstępują i ukazuje się wolna przestrzeń; widzimy sykomory olbrzymiej wielkości, pod których cieniem kilkudziesięciu ludzi może znaleźć z łatwością schronienie. Między kępami drzew przelatują w świetle stadka tukanów. Gdy zapadną, słychać w gałęziach ogromnie głośną rozprawę, zupełnie jakby to była jakaś komisya, rewidująca afrykański drzewostan. Po zbadaniu jednej kępy, przelatują na drugą — i tam znów narada. Na ścieżce zabijamy dwa duże ptaki z rodzaju grzebiących; mają one szare upierzenie, nogi bardzo wysokie, lot nieskory. Kucharz M’sa obarcza się niemi z przyjemnością, zapewniając nas, że to „nyama msuri“ (mięso dobre).
Idąc dalej, spotykamy coraz częściej draceny i euforbie. Te ostatnie mają kształt świeczników o kilku lub kilkunastu ramionach, podniesionych do góry. Sztywność i powaga ich żłobkowanych gałęzi odbija dziwnie od fantastycznej plątaniny ljanów. Zauważyłem, iż wszędzie tu panuje nadzwyczajna mieszanina drzew. Prawie nigdzie nie można zobaczyć kilkunastu sztuk jednego gatunku, stojących obok siebie. Tak samo jest i z krzakami: prawie każdy ma inny kształt, inną korę, inne liście i owoce.
Słońce zniża się ku zachodnim wzgórzom. Bursztynowy odbłysk niknie na wypukłościach pni, na brzegach liści i zmienia się w czerwonawo-złoty. Wierzchołki ramion euforbii zapalają się, jak świece; w przestworzu rumiana przejrzystość i słodycz wieczorna. Często to można widzieć i u nas, że gdy w lecie, po dniu pogodnym, nastaje wieczór pogodny, zwiastun gwieździstej nocy, w całej naturze jest jakby dobry humor, jakby radość z życia i otucha. Krzewy, drzewa i ptaki zdają się mówić: „Dzień nam zeszedł dobrze, a teraz zmówimy sobie: „Wszystkie nasze“ i utniemy drzemkę aż miło.“
Taki właśnie wieczór, łagodny i świetlisty, czynił się też nad nami. Słońce stało się wielkie, jak koło; dolny jego obrąb dotykał już wzgórzy — i lada chwila miało się całe za nie zasunąć.
Od niejakiego czasu szliśmy zaroślami, w których utonęła ścieżka. Nagle, w największym gąszczu, spostrzegamy pod siecią ljanów częstokół i rodzaj bramy, utworzonej z niskich pni. To już wioska. Wyprawa wojenna widocznie tędy nie przechodziła, bo ludność jest na miejscu. Wchodzimy. Środkowy dziedziniec zapełnia się naszymi ludźmi, którzy zdejmują ciężary z głów i składają je na ziemi. Kobiety i dzieci otaczają nas z ciekawością, ale i z pewnym strachem. Mężczyźni wynoszą nam z chat swe łóżka, wyplatane paskami skóry, czyli tak zwane kitandy, na których siadamy, czekając, zanim rozbiją nam namiot i złożą nasze własne, polowe łóżka.
Długi pochód zmęczył nas porządnie. Chciałoby się wyciągnąć i odpoczywać, ale podróżnik, przyszedłszy na nocleg, ma jeszcze dużo zajęcia. Trzeba wskazać miejsce na namiot, przypilnować ludzi, którzy go stawiają, pootwierać paki, wydać kawę, herbatę, mąkę i konserwy; następnie, ze względu na słabość natury ludzkiej, a zwłaszcza murzyńskiej, pozamykać skrzynie, zawierające takie rzeczy, jak cukier, sól, wino lub koniak. Wszystko to trwa dość długo i męczy niemniej od pochodu. Naturalnie, oczy mieszkańców wioski śledzą każdy ruch białego człowieka, co z początku bawi, ale później zawadza i drażni.
Zapadła noc i rozniecono ogniska. Płomień rozświeca niskie dachy zabudowanych w krąg chat, przed któremi stoją lub siedzą grupy murzynów, mężczyzn i kobiet. Ludzie są wysocy i silni. W czerwonym blasku, który modeluje wybornie tęgie muskuły ich piersi i ramion, wyglądają, jak posągi, wykute z czarnego marmuru lub wyrzeźbione w hebanie. Mężczyźni i kobiety mają tylko przepaski na biodrach, można więc dokładnie przyglądać się kształtom, zwłaszcza, że wszystko to, zapatrzone na nas, trzyma się nieruchomie i tylko oczy, w których odbija się blask ognia, zwracają się za nami.
Tymczasem nadbiega królik wioski, który dotychczas, mimo ciemnej nocy, bawił gdzieś w polach i nadbiega z widocznym przestrachem, stanąwszy bowiem przed nami, zrywa z głowy chustę, którą miał okręconą czuprynę i wyciąga się jak żołnierz, słuchający rozkazu. Znać, że Bagamoyo o dwa dni drogi. Przyjazne: „yambo!“ rozprasza jednak jego obawy, mianowicie też uspokaja go widocznie nieobecność między naszymi ludźmi askarisów, zbrojnych w karabiny z bagnetami. Zdaje się, że ta ostatnia okoliczność, nie zmniejszając jego usłużności, wprawia go w dobry humor, gdyż oddaliwszy się na chwilę, przyprowadza w podarunku kozę, a nieco później przynosi nam kilkanaście jaj, które zresztą, jak się okazało, wszystkie były zalęgnięte.
Oczywiście, wychodząc, okażemy mu wdzięczność pod postacią kilku dotis kolorowego perkalu, na razie zaś dajemy mu szklankę wina, po której wypiciu trzyma oczy wzniesione w górę, jakby w uniesieniu. Niema w tem zresztą nic dziwnego, bo i nam dwufrankowy burgund wydaje się niebiańskim nektarem. Królik, wypiwszy jednę szklankę, nie śmie prosić o drugą, patrzy natomiast na butelkę oczyma tak pełnemi miłości, jak na młodą narzeczoną. Ale wina mamy w ogóle mało, zresztą życie po naszem odejściu mogłoby mu wydawać się zbyt szare — więc przez samą filantropię nie chcemy się domyślić, o co mu chodzi.
Zasiadamy do obiadu, którego główną potrawę stanowi jeden z ptaków, zabitych w czasie pochodu. Duża skrzynia z konserwami służy nam za stół, dwie inne mniejsze za krzesła. Nie ubliżając sławie „365 obiadów,“ jest rzeczą więcej niż wątpliwą, czy nasz M’sa pomienione dzieło czytał, albowiem talent jego kulinarny polega głównie na wrzucaniu do wody wszystkiego, co ma wydane, i następnie na mieszaniu pierwszym lepszym patykiem w tej wodzie — aż do skutku. Z trudnością także przychodzi mu odróżnić szmalec od ekstraktu mlecznego Liebiga, skutkiem czego kilkakrotnie podał nam herbatę dość oryginalnie przyprawioną.
Z tem wszystkiem zdaje się być bardzo rad z siebie i uśmiecha się, widząc, jak zajadamy ptaka, którego podał nam w zawiesistym wodnym sosie, poszarpanego na drobne, nakształt klusków, kawałki. Dla nas zaś istotnie, co na placu, to nieprzyjaciel. Długi pochód, oryginalność podróży, nowe widoki i dobre humory, dają nam niepośledni apetyt. Szczególniej smakują nam jarzyny w konserwach, jakoto: zielony groszek, szparagi, marchewka. Przyszłym podróżnikom nie mogę dość polecić tego rodzaju zapasów, gdyż w gorących krajach czuje się wstręt do mięsa, podczas gdy jarzyny jada się chciwie.
Godzina już jest późna. Ogniska powoli gasną i ludność, która aż dotąd gapiła się i otwierała usta na widok białych ludzi i ich nieznanych przyborów, chowa się pod okapy chat. Idziemy spać za jej przykładem, ale w Afryce, w wiosce murzyńskiej, łatwiej się położyć, niż usnąć. Naprzód, sypia się dużo w dzień, w czasie najgorętszych godzin, więc jesteśmy wyspani, powtóre gryzą komary, potrzecie owa darowana koza, przywiązana nieopodal naszego namiotu, daje znać towarzyszkom o swem przykrem położeniu beczeniem tak przeraźliwem, że aż w uszach dzwoni. Leżę, odpoczywam i rozmyślam.
Ludzie nasi, wyspani równie jak my, a daleko bardziej przyzwyczajeni do pochodów, nie myślą nawet o odpoczynku. Tłuką przy ognisku kassawę w stępie i rozprawiają, jak kumoszki na jarmarku. Słyszę niewyczerpane dowodzenia i spory, kończące się zawsze przeciągłem: „aa!“ — pełnem jakby zdziwienia i oburzenia. Jestem przekonany, że gadają o byle czem, aby tylko gadać, a tymczasem gwar ich zlewa się z beczeniem kozy w stały nieznośny harmider. Od czasu do czasu podnoszę skrzydło namiotu i każę im być cicho; wówczas każdy powtarza pospiesznie; „Tss! tss! M’buana Kuba“ — jeden daje drugiemu sójki w brzuch — i przez czas jakiś panuje milczenie, ale po chwili poczynają się szepty, potem półgłośna rozmowa — nie upłynął kwadrans — już zapomnieli o wszystkiem — i znów gwar, jak w szkole.
Ostatecznie więcej mnie to bawi, niż gniewa, bo lubię naszych ludzi. Pierwszego dnia wydawali mi się wszyscy tak do siebie podobni, że nie mogłem jednego od drugiego odróżnić; teraz, po kilku dniach, spędzonych nad Kingani, rozpoznaję z łatwością każdego i po większej części wiem, jak się który nazywa. W drodze prędko też zaznaczają się różnice charakterów i temperamentów.
Bruno, chrześcianin, naczelnik karawany, jest porządnym człowiekiem, nie wiem tylko, czy w danym razie miałby dość powagi, bo zadużo rozprawia. Tłómacz Franciszek, również chrześcianin, mniej mi przypada do smaku. Uważa on się za dygnitarza dlatego, że nosi tylko latarnię, nie licząc strzelb mego towarzysza i że jest tłómaczem. Tymczasem jego francuzczyzna jest tak zsuahilizowana, że prawie jej nie rozumiemy. Ma on przytem ten talent, że go nigdy pod ręką niema, gdy go potrzeba.
Moimi ulubieńcami są: wspomniany wyżej M’sa i Simba. M’sa ma zachowanie u murzynów z powodu resztek, które po nas zjada i któremi obdziela swoich zauszników. Śmieje się ustawicznie, po nocach zaś dosiaduje do Bóg wie której godziny przy ognisku i wsparłszy łokcie na kolanach, śpiewa przez nos zawsze jedno w kółko: „M’buana Kuba, m’buana Ndogo, Bagamoyo, wengi rupia“ i t. d“ co, wedle przekładu Franciszka, znaczy; „Pan starszy i pan młodszy dadzą w Bagamoyo mnóstwo rupij.“ Poetyczna ta nadzieja wsparta jest zresztą na fakcie, wszyscy bowiem nasi ludzie dostali w Bagamoyo tylko zadatek, a w drodze biorą cztery dotis perkalu na życie, zapłaceni zaś zostaną dopiero za powrotem.
Simba nosi część namiotu. Murzyni są powszechnie weseli, ten zaś przewyższa wszystkich. Imię jego znaczy: lew — ale jest on raczej błaznem karawany. Ciągle coś opowiada i ludzie, idący koło niego, wybuchają ustawicznie śmiechem. Leczę go na oczy wodą cynkową, za co zdaje się żywić dla mnie wdzięczność. Jest to chłopak chętny i łagodny.
Sulimue, który nosi moje strzelby, ma tę wadę, że się nas boi. Zwłaszcza z początku, gdym kiwnął o strzelbę, nadlatywał z widoczną obawą. Starałem się ośmielić go łagodnością. Musiał on być w dzieciństwie niewolnikiem jakiegoś Araba i może potulność jego datuje się od tych czasów. W ogóle Frère Oscar dobrał nam porządnych ludzi.
W Kairze spotkałem kogoś znajomego, wracającego z Mozambiku, z nad rzeki Zambeze. Nie robił on większej podróży w głąb kraju od nas, a mimo tego ludzie tak mu umykali, że musiał stać nad nimi nawet wówczas, gdy pilnowanie przedstawia najmniej uroku. My nie mieliśmy przez cały czas wycieczki ani jednego dezertera. Oczywiście, że gdybyśmy szli naprzykład do kraju Massai, byłoby pewnie inaczej. Wszyscy prawie podróżnicy narzekają na konieczność czuwania dzień i noc nad tragarzami, którzy zostawieni choć na chwilę bez dozoru, zmykają zaraz gdzie który może.
Tłómaczy się to tem, że czarni są po większej części i łatwowierni i tchórze. Gdy idą daleko, opowiadają sobie niesłychane rzeczy o okrucieństwie i waleczności plemion, zamieszkujących w głębi lądu — i nastrajają się w końcu tak, że gotowi są zmykać z lada powodu. Co prawda, zwykli podróżnicy afrykańscy są to kupcy, albo geografowie, którzy nie podróżują tak jak my, dla wrażeń artystycznych, ale dla handlu lub odkryć, i ci istotnie idą w kraje odległe, w których wielu pagazich ginie z samych tylko trudów i niedostatku.
Ranek! Królik przychodzi ofiarować nam swe usługi, przedewszystkiem zaś oddaje nam tę, że rozpędza gromadę dzieci, która już zebrała się koło namiotu. Nie pomaga to jednak na długo, bo po chwili dzieciarnia otacza nas znów kołem. Gdzie spojrzeć, widać krągłe wełniste główki, wytrzeszczone oczy, palce zanurzone w ustach i wypukłe czarne brzuchy na cienkich nogach.
We wszystkich wioskach bywa tak: mężczyźni po większej części widzieli białych i dlatego okazują się najmniej natrętni; kobiety są już ciekawsze, dla dzieci zaś przybycie białego, to dziwowisko nad dziwowiskiem. Z początku chowają się ze strachu... chciałem powiedzieć: za suknie, ale dla ścisłości powiem: za kształty matek; następnie przypatrują się zdaleka, potem zbliżają się coraz bardziej, a po kilku godzinach nie pozwalają odetchnąć. Nasz namiot, broń, sprzęty, my sami i wszystkie nasze czynności — to jeden szereg pysznych bezpłatnych widowisk. Chcesz nieszczęsny człowieku obejrzeć chaty, gromada idzie za tobą; zbliżasz się do wyjścia gromada idzie za tobą; zatrzymujesz się, dzieciarnia zatrzymuje się; idziesz dalej, dzieciarnia w trop. „Czarne aniołki, idźcie-że w końcu do licha!“
Są chwile w życiu, jeśli nie całych narodów to przynajmniej pojedynczych ludzi, w których ci ludzie życzą sobie zostać sami. A tu ani rady! Odwracasz się wreszcie, marszczysz brwi i wykrzywiasz się najokropniej. Na ten widok wszystko pierzcha — ale ile oczu spogląda na ciebie z zarośli i ljanów, o tem wiedzą tylko gąszcze.
Dzień nie czynił się zbyt pogodny. Na niebo wytaczały się mleczne obłoki, podobne do wzdętych żagli, takie, jakie w tych stronach skrapiają ziemię krótką, ale obfitą ulewą. Znałem je jeszcze z Zanzibaru, gdzie uważają je za zapowiedz massiki. Wstaliśmy nieco późno, więc postanowiliśmy wyruszyć dalej dopiero po południu, a tymczasem obejrzeć wioskę. Jest ona większa, niż nam się wczoraj po ciemku zdawało, albowiem, prócz chat, otaczających wyskubany z trawy dziedziniec, inne jeszcze kryją się w gąszczu. Wszystko razem otacza częstokół, który za dawnych czasów zabezpieczał zapewne wioskę od napadów ludzkich, teraz broni kozy od napaści lwów i lampartów. Chaty są dość obszerne, plecione z chróstu i gliny, okrągłe, z trzcinowym, w kształcie parasola, dachem, spuszczonym nisko i tworzącym nad ścianą obszerny okap. Wewnątrz mało sprzętów: kitandy, motyki do kopania manijoku, wielkie naczynia z czerwonej gliny do wody, gdzieniegdzie parę dzirytów, wspartych o ścianę — i oto wszystko.
Jest to pora najsuchsza, roboty w polach ukończone, więc cała ludność znajduje się w wiosce. Kobiety i mężczyźni siedzą w głębokim cieniu, pod okapami i wyplatają maty. Biodra ich poprzewiązywane są kawałkami perkalów, często bardzo jaskrawych, co sprawia, że z cienia wychyla się mnóstwo plam barwnych. W pojedynczych grupach, w pozach i ruchach przy wyplataniu mat, jest dużo malowniczości. Całość, widziana na tle wielkich drzew i głębokich zarośli, tworzy jakby sielankę murzyńską i mogłaby służyć za motyw do ciekawego obrazu, gdyby ją ktoś pojął i oddał czysto artystycznie.
W polach i w domu pracują przeważnie kobiety. Mężczyźni robią tylko to, co im się podoba, a że najczęściej podoba im się nic nie robić, więc mają łatwe życie. Prawdopodobnie zajmują się jednak nieco kowalstwem, jak świadczą zrudziałe żelazne szczebrzuchy, walające się tu i owdzie po ziemi, wedle chat. Może także, w chwilach dobrego usposobienia, biorą udział w pasieniu kóz lub w pracach koło roli, np. przy wypalaniu traw pod uprawę sorgo i kassawy. Bądź co bądź, ponieważ w tych stronach nietylko nie bierze się posagu za żoną, ale się za nią płaci, młodzi ludzie muszą w jakiś sposób zarabiać.
W wiosce niema ani jednej krowy; kozy i kury stanowią cały dobytek. Prawdopodobnie mucha tse-tse czyni tu niemożliwą hodowlę wielkich bydląt rogatych — w ogóle bowiem murzyni zajmują się nią chętnie, a kraj zdaje się być jakby umyślnie dla niej stworzony. Tysiące wołów mogłoby się wypasać na tych stepach, nie zajętych przez nikogo i porosłych dżonglami. Ludzie nasi mówią nam, że pierwsze stado zobaczymy dopiero w Pira-Muene, u króla ludożerców U-Doe, a ojca naszego małego Tomasza.
Znaleźliśmy tu dwie sadzawki: w jednej woda jest biała, zła do picia, w drugiej wyborna. Ma ona smaczek bananowy, kolor zaś bursztynu, tak, jakby ktoś dodał do niej parę kropel czarnej kawy. Barwa owa zostaje jej nawet po przedystylowaniu. Obie sadzawki pogrążone są w głębokim cieniu drzew i zarośli, więc obie mają wodę stosunkowo zimną. Kąpiel odświeżyła nas wyśmienicie, chociaż rozbieraliśmy się z nieprzyjemnem wrażeniem, na liściach bowiem, zwieszonych nad wodą, było mnóstwo owych długich na kilka cali czarnych robaków, które sądząc po liczbie nóg, poczytywałem za stonogi. Bruno jednak brał je w rękę, nie były więc jadowite.
Deszcz nie przychodził; widocznie massika jeszcze nam nie groziła. Obłoki to zbiegały się, przesłaniając słońce, to rozbiegały, tworząc szpary, przez które przedzierał się ostry blask. Step gasł i rozpalał się kolejno — i był, jak morze, w którem odbijają się wszystkie zmiany na niebie.
Wracając z kąpieli, oglądaliśmy w pobliżu wioski grób poprzedniego jej naczelnika. Był on ocieniony daszkiem z suchych traw, mającym kształt grzyba. Pod spodem, na samej mogiłce, zaledwie wzniesionej nad powierzchnię, stały naczynia z resztkami mąki manijokowej.
Murzyni, są to ludzie nader praktyczni, przypuszczam więc, że te ofiary na grobach zmarłych składają nie przez pobożną pamięć, ale wychodząc z zasady, że kto się naje, ten śpi. Dyktuje je, inaczej mówiąc, obawa, aby nieboszczyk nie wychodził nocami z mogiły i nie szkodził mieszkańcom. Dowodzi to jednak wiary w przyszłe życie.
Koło trzeciej dałem hasło do zwijania namiotu i pakowania skrzyń. Pozostało tylko okazać miejscowemu władcy naszą perkalową wdzięczność, co też i uczyniliśmy ku wielkiemu jego zadowoleniu. Na odchodnem wprawiłem w zdumienie nietylko dzieci, ale całą ludność, zapaliwszy fajkę za pomocą szkła palącego.
Widocznie niewielu jeszcze białych przechodziło przez tę wioskę. Królik, wedle zwyczaju afrykańskiego, odprowadził nas aż do granicy swej posiadłości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.