Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w mig powiązane palmowemi sznurami — tylko ruszać.
Idziemy stepem. Gorąco jest bardzo, ale świat nie tak już śmiertelnie biały, jak w godzinach południowych. Samo słońce staje się bardziej złote i nasyca złotem przestworze; trawy, krzaki, drzewa i sterczące tu i owdzie kopce termitów, są jakby pociągnięte przeźroczystą, bursztynową powłoką, skutkiem czego niebo wydaje się błękitniejsze, a okolica weselsza. Zupełnie nasz gorący letni dzień! W niektórych miejscach wysokie, płowe trawy, są też tak podobne do łanów dojrzałych zbóż, iż się ma złudzenie naszej wsi. Zdaje się, iż lada chwila z drugiego końca łanu rozlegnie się „Oj! ta dana! oj, dana!“ — zabrzękną sierpy, albo ukażą się czerwone chusty na głowach dziewek, najętych do żniwa. Oddychamy powietrzem suchem i zdrowszem, bo błota Kingani zostały już daleko za nami. Wszystko to wprawia nas w doskonałe usposobienie. Podoba nam się podróż i kraj. Rzeczywiście staje się on coraz piękniejszy. Step wznosi się nieznacznie, a naokół widać wszędy wesołe, niezbyt gęste gaje, rysujące się z nieporównaną czystością na błękicie. Czasem są to zarośla, pokrywające znaczniejsze przestrzenie; czasem kępy