Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzynów, mężczyzn i kobiet. Ludzie są wysocy i silni. W czerwonym blasku, który modeluje wybornie tęgie muskuły ich piersi i ramion, wyglądają, jak posągi, wykute z czarnego marmuru lub wyrzeźbione w hebanie. Mężczyźni i kobiety mają tylko przepaski na biodrach, można więc dokładnie przyglądać się kształtom, zwłaszcza, że wszystko to, zapatrzone na nas, trzyma się nieruchomie i tylko oczy, w których odbija się blask ognia, zwracają się za nami.
Tymczasem nadbiega królik wioski, który dotychczas, mimo ciemnej nocy, bawił gdzieś w polach i nadbiega z widocznym przestrachem, stanąwszy bowiem przed nami, zrywa z głowy chustę, którą miał okręconą czuprynę i wyciąga się jak żołnierz, słuchający rozkazu. Znać, że Bagamoyo o dwa dni drogi. Przyjazne: „yambo!“ rozprasza jednak jego obawy, mianowicie też uspokaja go widocznie nieobecność między naszymi ludźmi askarisów, zbrojnych w karabiny z bagnetami. Zdaje się, że ta ostatnia okoliczność, nie zmniejszając jego usłużności, wprawia go w dobry humor, gdyż oddaliwszy się na chwilę, przyprowadza w podarunku kozę, a nieco później przynosi nam kilkanaście jaj, które zresztą, jak się okazało, wszystkie były zalęgnięte.