Przejdź do zawartości

Latarnia czarnoxięzka/II/Tom III/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
WIECZÓR LITERACKI.

ROZDZIAŁ I.



GDY weszli do Salonu znaleźli już w niém większą część towarzystwa zgromadzoną i żywo zajętą rozmową. Kobiéty w wytwornych ubraniach, o które tak łatwo, nawet za małe piéniądze w Warszawie (może dla tego wszyscy tak lubią się ubiérać) — kobiéty siedziały na kanapie i sąsiednich krzesłach, mężczyzni rozdzieleni w kilka kupek, szeptali cicho lub pół głosem między sobą. Dwóch czy trzech za krzesłami pań, pomagali do ogólnéj rozmowy, czyniąc, jak mówią francuzi — assaut d’esprit. Każdy się wysadzał na pokazanie z dowcipem i temi pół słówkami, których tajemnicy wyuczyliśmy się we Francij, więcéj zdawał się mówić i rozumiéć, niż mówił i rozumiał w istocie. Panie uśmiéchały się, udając zawsze że doskonale wiedzą o co chodzi.
Ale naprzód rzućmy okiem, po napełnionym salonie, w którym, wiekiem gospodarowała Prezesowa, a dowcipem i sławą młodą jeszcze (i dla tego może nad wartość błyszczącą) Pani Natalja. — Tuż przy nich siedziały znajoma nam już po części hrabina, w czarnéj axamitnéj sukni, ze złotym łańcuchem na szyi, w palatynce z sobolami, z ramion niegdyś pięknych, a dziś tylko białych, zwieszonéj; — Pani Zenejda, cała cytrynowa, (nie wyjmując twarzy) suknie bowiem miała tego koloru, mantylkę podobną i cóś tam we włosach dobranego do stroju. — Daléj była: w okularach Pani Koralja, słuszna, sucha, czarno-oka, wyrazu twarzy prawie męzkiego, włosów dziwacznie zaczesanych, w których pąsowy kwiatek się przerzucał, w sukni ciemno-czerwonéj, w szalu czarnym. — Nie możemy jéj pominąć, nie wspomniawszy słów kilka o uczoności niezmiernéj téj kobiéty. Umiała ona wszystkie świata języki i celowała w matématyce, naukach przyrodzonych i astronomij. Nie pospolitych wrodzonych talentów, dokończyło w niéj staranne, lecz może przesadnie wykończone wychowanie, dla kobiéty zupełnie niestosowne. Pani Koralja należała do bogatéj, dawniéj możnéj w kraju, a teraz zubożałéj, lubo nie do ostatka, rodziny. Z początku matka dała jéj wychowanie tylko staranne, lecz postrzegłszy rozwijające się talenta do nauk najmniéj kobiécie właściwych, zmuszona była niejako, rozwijać w córce, to co samo już na rozwijaniu się ukazało. Koralja nie miała najmniejszych do tak zwanych talentów, to jest muzyki, malarstwa, śpiewu, tańca — zdolności; najmniejszéj ochoty — umysł jéj zwracał się ku naukom poważnym, ku umiejętnościom ścisłym, ku matematyce, astronomij, a przez nie do filozofij i spekulacij. Nie była jednak, jak wszyscy uczeni, zupełnie w towarzystwie obcą istotą i pozbawioną dowcipu, taktu, delikatnego pojęcia ludzi i świata. Owszem, pojmowała ona wszystko i tém tylko grzészyła, że sama będąc wyjątkiem anormalnym, uważała się za istotę wzorem służyć mogącą; że zbytecznie potrzebowała się nieustannie popisywać ze skarbami naukowemi, nadewszystko przekładając towarzystwo mężczyzn, jako łalwiéj mogących ją ocenić, że wreście aż do śmiészności posuwała manją mówienia wszystkiemi językami i cytowania najrozmaitszych autorów, manją dysputowania i poprawiania wszystkich. Dziwna pamięć Koralij dozwalała jéj nieustannéj przyjemności, okrywania wstydem najuczeńszych. Nikt jéj na fałszu nie złapał, ona prawie każdego poprawiała w datach, imionach, faktach, i byle się zaczepiła o tego rodzaju omyłkę, całkowitym częstowała traktatem w materij napomkniętéj.
Z mężczyznami poufale, z kobiétami obchodziła się jak z niższemi, w ogólności wysokie wyobrażenie o własnéj wartości czyniło ją dość (mówmy prawdę) ciężką w obcowaniu.
Przy pani Koralij, była niegdyś piękna a zawsze dowcipna, Łucja, kobiéta co podróżowała wiele, sławnie pisała listy, cudownie utrzymywała rozmowę, trafnie sądziła o literaturze, a nadewszystko dowcipna była bez miary i codzień nowym sposobem, co się rzadko komu trafia. Pani Łucja była dość w przyjaźni i stosunkach, z panią Zenejdą, obie się ciérpiéć podobno nie mogły, ale obie się bały siebie i dla tego udawały przyjaciółki, ściskały, całowały, odwiedzały, w swoję przyjaźń wzajemnie nie wierząc.
Już nie piérwszéj młodości, skromnie ubrana, w kąciku, przyćmiona tylą blaskami, siedziała Anna, nie majętna, bez pretensij, bez piękności wybitnéj, bez dowcipu, którym by szafowała, kobiéta; ale najprzykładniejsza w życiu domowém żona i matka, ale przyjaciołka serdeczna, ale istota z uczuciem głębokiém, z sumieniem chrześcianki. Mało pisała, i to tylko dla dzieci — życie jéj spokojne było, jak sumienie, czyste jak talent.
Anna, nié miała wielkiéj sławy, ale była szczęśliwą, bo dopełniła swoich obowiązków w całém życiu.
Za Anną, na osobnym fotelu, rozparta, wpół leżąca, blada, z dość popsutémi zębami, z trochę zgasłémi oczy, z blond ciemnémi włosy, ubrana wytwornie, jaskrawo, a bez smaku — rozmawiała odwrócona w bok — Pani Marja — wielbicielka Sand’a, na któréj pamiątkę nosiła chusteczkę czarną na szyi, po męzku zawiązaną, wielka stronniczka emancypacij, romantyzmu rozpalonego, swobód nieograniczonych, wielka wielbicielka Furieryzmu, aż do jego konsekwencij najgłębszych; kobiéta pomimo tego postępowania acz śmiałego, ale dotąd nie tak jeszcze wolnego, aby ją miało od towarzystwa usunąć. A potém, powiédzcie mi, kto dziś u nas nie jest przyjęty, skoro zajéżdża karetą? kogo opinja za tarczą imion i złota, uderzyła?
U nas opinja, jak nasi chłopi, przed poszustną karetą, ustępuje z drogi, kłania się nisko i milczy. — Jeźli co powié, to bardzo cicho, ostrożnie, tak aby nikt nieposłyszał.
O innych kobiétach, choć ich, tytułem literatek, i pół literatek, było tam dość wiele, zamilczym, przejdziemy do mężczyzn. Byli tam znajomi nam już, młody, strojny, prawdziwy gaszek Florek, Pan Skórski milczący i dysputujący tylko o autentyczności i datach dyplomatów XIII wieku, Tymek, Kapitan, a nawet Szatan, którego ktoś wprowadził, na to uroczyste zgromadzenie, Szatan co szeptał po cichu, dusząc kapelusz i kryjąc się w kąty. —
— Będziemy piérwsi obserwować zjawienie się komety, na naszym horyzoncie.
Ale oprócz znajomych nam, byli tu i nie znajomi jeszcze. A naprzód, od najstarszego począwszy, siwy, łysawy, dawniej elegancko–dydaktyczny poeta klassyk, jeszcze pięknéj twarzy, i jeszcze trochę zalotny, na mocy dawnych elegij, Pan Szambelan Filoński.
Autor to był swego czasu bardzo, a bardzo sławny, nadewszystko zaś tłumacz nieporównany; tłumaczył co było tylko nie wartem przekładu z francuzkiego i angielskiego. Prace jego wydane i nie wydane wynosiły kilkadziesiąt tomów, a w nich, jak pod gilotyną, wszyscy autorowie, égalité et mort znaleźli. — Wszyscy byli ubrani jak jeden, i wszyscy Bogu ducha, w objęciach tłumacza oddali.
Sławę swą i wielkość nosił Szambellan jak przystało na bohatéra, na sławnego człowieka, na którym się generacja synów niewdzięczna, poznać nie chciała, z godnością, z uczuciem swéj wartości, z ślachetną dumą. Nie mówił nigdy piérwszy o literaturze, a zaczépiony klął tylko nową, prześmiéwał nielitościwie i kończył niechybnie, albo sławną parodją:

Głupio wszędzie, ciemno wszędzie,
Nic nie będzie — nic nie będzie —

Albo cytacją przeciw nierymowym poetom wiersza O...

Gdzie sensu niéma, tam rymu nie trzeba.

Potém zwycięzko założywszy ręce po Napoleońsku, zapatrywał się w sufit i uśmiéchając się do sufitu, milczał. — Był to czytelnik niezmordowany. — Źle się wyraziłem, moglibyście mnie nie zrozumiéć — czytał bowiem tylko swoje płody, a te gdy raz począł czytać — bądźcie zdrowi! Końca nie było, snu nie było, czasu odetchnienia, spoczynku — dla słuchaczy. Osoby zmuszone słuchać przez grzeczność lub dla interessu, wychodziły z tych posiedzeń zupełnie ogłupione, bo wycierpiawszy kilka tysięcy równych, bladych, trzynasto-zgłoskowych wiérszy, było im jakby przeszły przez tyleż rózeg, lub coś nakształt tego. (Pozwalam liczyć dwa wiersze, na jedną rózgę). Szambellan, gdy wziął raz za tekę, tak umiał wynajdywać pretexta do coraz nowego czytania, że wziętemu w prassę słuchaczowi, niepodobna się już było, wyzwolić. — Jeden z synowców Szambellana, który odważył się niedosłuchawszy do końca, uciéc, został przez niego wydziedziczony; drugi co dzień w dzień przychodził na ten traktament, wyłysiał od niego przed dwudziestym szóstym rokiem i zżółkł jak tykwa. Ale dość o Szambellanie. —

Za nim zajmował miejsce Radzca, Meyerbach, niemiec dawniéj, a zawsze niemiec głową, spekulacyjnéj filozofij zwolennik, co wierzył w Justyna Körner’a niechcąc wierzyć w dogmata objawione — najwyżéj cenił filozofją, ale miał, jak mówił i zmysł literacki. Młody jeszcze, ale wielce poważny — Miał zwyczaj trzymać zawsze, prawą rękę za kamizelką, i zaczynać rozmowę od wyrazu — Gdyby — Façon philosophique.
O reszcie tłumu, stanowiącéj tło obrazu pisać nie będziemy, niektóre osoby później się jeszcze w téj powieści ukażą. —
Towarzystwo podzielone było, jakeśmy mówili, na dwa obozy, z wyjątkiem kilku mężczyzn, przykradających się do kobiécego. Reszta pod oknami, na kanapach po ciemnych kątach, rozmawiała, krytykowała, uśmiéchała się antycypatywe, z tego co miało być śmiészném.
Po niejakim czasie, poczęto szeptać tu i ówdzie. —
— Wszakże miała czytać — kiedyż to się zacznie to czytanie?
Poczęto roznosić herbatę, panie, rozsunęły się i niektóre z nich, zwabiły mężczyzn do cichutkiéj rozmowy. Gdybyś był podsłuchał tych wszystkich ucinanych kawałeczków jéj, nic byś nie znalazł tam, nad żarciki z przytomnych, żarty z Natalij, domysły jakichś śmiészności, służące za pretext do dowcipowania. Kobiéty osobliwie, co otwarcie tak się zdawały zajmować Natalją, co ją tak rozczulały współczuciem, nielitościwe były po cichu.
Pani Zenejda przysunęła się do Szatana.
Eh bien! odezwała się — mamy tedy nową gwiazdę. —
— Kometę, pani, kometę, przelatującą przez perihelium. —
— A zawsze dowcipny. —
— Nigdy tyle co pani. —
Farceur! Jak ci się ona wydaje?
Korynna! coś w stylu Korynny!
— Doprawdy? mnie się zdała wymuszona! nadęta.
— Któż tak swobodny i pewien siebie jak pani?
— Uważasz pan, jak Koralja, prawi z katedry o wydaniach Horacjusza, obracając się do Szambellana, który niezna innego, nad tłumaczenie francuzkie z notami Xiędza. —
— Biédny Szambellan! musi potakiwać milczeniem, i wielbić, aby się nie pokazać czém jest — nieukiem! Ale po cóż mu było, wdawać się w Horacego, jeszcze teraz, kiedy ta nowa edycja niby oczyszczona i poprawna, tyle narobiła w świecie uczonym hałasu.
— Dobrze mu tak, a małoż to on ludzi męczy?
Daléj Pani Marja, zawsze leżąca w pół, mówiła do stojącego za krzesłem jéj Florka.
— Proszę cię, powiédz mi, czy nie gotuje się to czasem na powieść moralną, lub odę religijną, bo mi ta prezesowa bije coś w oczy taką staroświeczczyzną, tak udaje dziwną skromność — tak — elle est beguele!
— Nic niewiém. —
— Nasza heroina wygląda pomięszana — Wiész Panie Florenty — Klacz mi moja chora!
— Niegodziwy kowal, delikatną jéj nóżkę zagwoździł!
— Proszę cię, mówiła patrząc przez lornetkę Hrabina do sąsiadki, czy uważasz jak się to nasza Zenejda, kompromittuje z tym panem, jakże się on tam zowie?
(Imie plebejuszowskie, zawsze tak trudno wychodzi z ust Pań i Panów, póki go się jak imienia Kopernika i Franklina niewyuczą na laurowych listkach!)
Pani do któréj mówiono ruszyła ramionami.
— Ale kiedyż czytać, kiedy czytać będą? szeptali wszyscy. Poczęto się nachylać, naradzać, i nareście deputacja z łona szanownego zgromadzenia, wybrana, objawiła powszechne to życzenie, Natalij.
Natalja, jakby się osunęła, pod wielkiem brzemieniem strachu, zabełkotała cóś nie wyraźnie i wyjąkała prośbę, aby ośmielając ją, kto kolwiek począł i był łaskaw czytać wprzódy.
Ale każdy ruszał ramionami, zsyłając się na to, że nic nie wziął z domu; a inni pod przewodnictwem Zenejdy szeptali, że to było by ofiarą, bo ich by nikt nie słuchał, a każdy czytający służyćby musiał za piedestał dla Natalij.
Wśród brzęku filiżanek i suwania krzesłami szemrano, rozpytywano się, naradzano. Niektórzy chcieli już prosić Szambellana, co niewychodził nigdy z domu za drzwi, bez Rękopismu — Drudzy odradzali, grożąc, że potém przestać nie potrafi i odejmie przytomnym wszelką władzę słuchania czego innego. — Nareście przez Tymka — który gorliwie się krzątał, uproszono poetę dwudziesto-letniego mniemającego, że jest Wiktorem Hugo, o odczytanie Ody do rozpaczy, a zamówiono u Florka powieść fantastyczną, którą niby przypadkiem miał w kieszeni, niosąc ją do dziennika Tymkowego.
Usiedli wszyscy, milczenie głębokie, i dwudziesto-letni nasz poeta, z długiemi włosy blond, w nieładzie rozrzuconemi, z kołnierzem a l’enfant wywiniętym, w surduciku, siadł za stół, zbrojny w pulpit, szklankę wody z cukrem i cztéry świéce woskowe. Za nim siedziały kobiéty — Odchrząknął.
— Ciekaważ rzecz, rzekł cicho Szambellan do Koralij, co może napisać, taki młokos jak oto. (Ruszył ze wzgardą ramiony) Ja bym go odesłał do czwartéj klassy — Świat do góry nogami.
— Cicho Szambellanie — spiritus flat ubi vult, odpowiedziała Koralja.
Szambellan oczy wytrzészczył i nic już nie odpowiedział, uśmiéchał się tylko do przyjaciela swego — sufitu.
Młody poeta, z wielką deklamacij przesadą, z krzykiem, wywracaniem oczów konwulsyjném, z jestami, odczytał odę do rozpaczy, z któréj połowa się śmiała pocichu, połowa jéj nie słuchała; a wszyscy krewni Szambellana, klaskali gdy skończył, frenetycznie. — Jedna Anna, z litością, ze łzami poglądała na poetę, — gdy jéj spytano o zdanie.
— Biédne dziecko, odpowiedziała — Straciło rozum, żal mi go serdecznie.
Cały zarumieniony i pewien tryumfu, który o dwa kroki za nim zmieniał się w śmiészność, i tłumionemi śmiéchy, zdradzał swą fałszywość — wstał Edmund poeta i skrył w ciżbie słuchaczy.
— Proszę cię, spytał go zbliżając się zapłakany od śmiéchu Szatan, zkąd tobie u diabła, odę do rozpaczy pisać. — Czy ci nowy frak pękł pod pachą, czy gorzéj jeszcze!
— A! dajże mi pokój z żartami, nie jestem usposobiony do słuchania ich!
— To nie żarty, to bardzo serjo mój sposób pojmowania rzeczy. — Ale muszę ci oddać sprawiedliwość, boś odmalował rozpacz, jak gdybyś ją sam skomponował. Co prawda to prawda. Gdy zechcę rozpaczać, bądź pewien, że tego bez twojéj porady nie uczynię. —
W téj chwili dał się słyszéć głos Szambellana, który przez powiększające szkło począł czytać, pożegnanie Hektora z Andromaką — w sposobie przemowy umieszczając krytykę tłumaczów, co go poprzedzili.
— To tedy z greckiego? spytała Koralja poważnie.
— Illiada po grecku! rzekł Szambellan. —
— Ale tłumaczenie? —
— Z Illiady.
— Z oryginału?
— To jest — te — tak — tak.
— Jakiéj Pan używa edycij?
— Edycij — nowéj — to jest, ale czas upływa a tu czytanie. —
— Zapewne ostatnie lipskie wydanie.
— Tak! tak — lipskie.
— Bo nie przypuszczam, abyś tłumaczył z tłumaczenia, to by było po studencku. —
Ale już Szambellan poczynał.
Pożegnanie przeciągnęło się tak dobrze, że wkrótce zaczęła się bitwa greków z Trojany, a on jeszcze zajęty piorunującym Jowiszem, kończyć nie myślał. I było by to trwało, do pogrzebu Patrokla, gdyby usłużna Pani Zenejda, nie wysunęła półarkuszka Szambellanowi, który nagle znajdując się nie w miejscu, próżno usiłował dobrać półarkusze, ślepił, przewracał i już decydował się drugi wyjątek poczynać; aż jednogłośnie wezwano Natalją. —
Musiał choć mrucząc przestać, i uśmiéchając się wlepił znowu oczy w sufit.
Natalja drżała jak liść osiny, jak trzcina, kiedy burza po niéj przejdzie i ona się uspokoić nie może, rumiana, blada, niewiedziała co brała, nie mogła znaleść papiérów, siadła i spójrzawszy po milczącém, szyderskiém choć grzeczném zgromadzeniu słuchaczy, poczuła brak głosu, otwarła usta milczące, musiała czekać, aż jéj wróci mowa. —
Cicho było, jak na stepie, wszystkie oczy w jedną stronę, wszystkie usta skłonione do uśmiechu. — Ile razy człowiek nie wié co robić, udaje że się śmieje — nie stosowniéjże byłoby płakać?? —
Zdało się Natalij, że będzie mogła czytać jakąś poezję, którą przygotowała, ale w chwili gdy zaczynać już miała, uczuła jéj niestosowność, szukała innéj — Mężczyzni ruszali ramionami, kobiéty spoglądały po sobie, mrugały oczyma, dawały sobie znaki nogami pod stołem, wachlarzami.
— Ale to doprawdy trochę nudne! szeptała Hrabina, gdybyż choć było czém się drożyć!
Mon bon Dieu, qu’elle est donc enfant, croirai t’ elle, que nous la prendrons au serieux? mówiła Zenejda.
— Oto czém nas zrobiły instytucje i wieki niewoli — Powiedziała ze wzgardą Pani Marja — serca nam braknie — do czytania nawet!!
Jedna Anna, czuła Natalij strach w swojém sercu i pojmowała, co się z nią działo — ona jéj żałowała — ona by ją była odwiodła, od tego piérwszego kroku na świat kobiécie skałami najeżony, dla kobiéty daleki i niebezpieczny.
Z głębi cichości, nareście począł maleńki, cieniuchny głosek, odzywać się tłumiony — Natalja już czytała, śpiesząc się, mylając, poprawując, tak że mało kto usłyszéć, mniéj zrozumiéć ją kto mógł, a nikt uczuć podobno. Stali jednak i słuchali z początku, na wiarę sąsiadów co głowami kiwali, kiwając głowami także. —
Powoli jednak Natalij wróciła śmiałość, głos, energja, lice się jéj zapalać poczęło, oczy zaogniać — podniosła deklamacja i wypłynęła poezja pełna harmonij, wdzięku kobiécego, a czasem nawet rysów dość nowych i śmiałych.
Teraz zmieniły się role wszystkich. Panie co z politowaniem patrzały na nią, poczęły prawie wszystkie, poglądać z utajoną, z zaciśniętych ust, i z niespokojnych wejrzeń, widoczną jednak zazdrością — Mężczyzni, byli zelektryzowani, uniesieni i szczérze czuli piękności poezij, która się lała z ust tak wdzięcznych, z głosem tak miłym i szła z piérsi, młodéj, pięknéj kobiéty. Wszyscy byli oczarowani nawet Szatan i Szambellan, dwaj najtrudniejsi słuchacze, Szatan poczuł że mu cóś biło w lewym boku, Szambellan, utrzymywał w duszy, że krój wiérszy całkiem był Klassyczny.
Ale posłuchać za to było tych Pań! O Boże jak zdradziecko chwaliły.
O! oui, c’ est beau, c’ est admirable! mówiła Zenejda — comme c’ est dommage, que cela n’a pas le sens commun!
— Ależ to bezwstydnie naiwne!
— A jak ona czyta ogniście, ja bym nigdy tak się wyzuć z wrodzonéj wstydliwości nie mogła — Elle est d’une hardiesse!!
— Pewnie to wiérsze nie do męża, mówiła Marja — inaczéj nie były by tak gorące. Koralja jedna chwaliła otwarcie i szczérze, ona pojmowała piękność każdą i kiedy nie puściła się w rozprawy o komentatorach Wirgiljusza, o edycijach Horacego i t. p. czuła zupełnie jak drudzy, czasem lepiéj. Anna miała łzy w oczach. Inne Panie zacinały usta coraz mocniéj, oglądały się, jakby szukały spólniczek, coby podzieliły ich uczucie, i niespokojne kręciły się na miejscu. Ustało nareście czytanie, jednomyślny oklask, oklask rzęsisty, pełen uczucia, dał się słyszéć; Natalja pobiegła się ukryć, a salon w jednéj chwili zawrzał rozmową, która rozbita na tysiąc części, toczyła się o jednym przedmiocie.
Prezesowa śmiała się z ukontentowania do łez — a tym czasem ci co klaskali najmocniéj, po kątkach już zajmowali się krytyką.
— Nieprawda, że to piękne? pytała Zenejda — szydersko w pół, w pół szczérze.
Mais, oui! fort beau, seulement — Następowały zarzuty, a w końcu — mais au demeurant, c’est fort beau!
W każdéj tak szumnie poczynającéj się pochwale, była restrykcja, co ją nareście zupełnie niszczyła. Ci co mówili, że wiele było w poezij uczucia, kończyli na tém, że go było nadto — że było przesadzone; — ci co harmonją wiérsza chwalili, dawali się przekonać o monotonij jego — ci co myśli wynosili wysoko, żałowali że nie było obrazów, ci co pochwycili obrazy, użalali się, że nie doszli głównéj myśli — i t. p. i t. p.
Krytyka rozszczepiła się na tysiąc ramion i targała sławę biédnéj kobiéty, co się jéj dozwoliła wziąść w niewolę. Natalja słyszała tylko oklask i pochwały, nie wiedziała nic, o złośliwych komentarzach pokątnych; ona była szczęśliwa i odchodząc rzuciła wejrzenie w oczy Stasiowi, jakby mu mówiła.
— Jestem pomszczona. —
Staś z początku obojętnie, zimno, szydersko, słuchał czytania Natalij, ale zaraźliwy zapał Tymka, Szatana i tych co go otaczali, powoli go owionął.
Twarz Natalij, gdy czytała, piękna była natchnieniem, ogniem, exaltacją — uczuł bicie serca gwałtowniejsze, była i chwila żalu, za nią i chwila przejęcia się, uczuciami jéj i niepokoju — Gdy spotkał mściwe wejrzenie uciekającéj zwycięzko — stał pomięszany, milczący i smutny. Może w téj chwili — i żal mu było, miłości co się zamiast w jego serce, wylała w próżne tylko poezje.
A tym czasem gwarzono, gwarzono do koła, sprzéczano się, pozywano do Sądu trzeciego kogoś, porównywano. Mężczyźni, byli prawie wszyscy za Natalją i ogłosili ją jenjuszem, co naturalnie wszystkim rymującym i nie rymującym paniom podobać się nie mogło. Ale z mężczyzn najmocniéj oszalał Tymek, i perorował głośno, zapalczywie, krusząc kopje za Natalją.
— Panowie — odrzekła mu z przekąsem Zenejda, każde nowe zjawisko, zowiecie dwa dni jenjuszem.
— W ówczas, kiedy je zowiemy tém imieniem przez grzeczność. —
Nadszedł Szatan. — A pan co o tém sądzisz?
— Nic niéwiem, prócz że mi serce biło, gdy swoją elegją czytała?
— Doprawdy! doprawdy! śmiejąc się zawołała Zenejda — to tylko dowodzi, żeś się może zakochał.
— Najmniéj — bo kocham się zawsze na zimno rzekł Szatan — Miłość i cielęcą pieczeń najlepiéj lubię na zimno. —
— Winszuję tym, w których się Pan kochasz. —
— I ja im winszuję, a do tego życzę kochać jak ja, to najbezpieczniéj.
— No — no — ale bez żartu, sąd twój o poezjach Pani Natalij.
— Poezje sądzą się biciem serca! —
— Dziś jesteś sentencjonalny jak dè Balzac, prawisz same aforyzmy. —
Szatan odszedł śmiejąc się. —
— No — no — i cóż? i cóż? pytał z kolei każdego kapitan, chcąc zbadać zdanie powszechne i zniego sobie uformować jakieś na swój prywatny użytek — I cóż?
— Bardzo piękne!
— Wszyscy to mówią i ja — i ja — bardzo — a! a! a! bardzo piękne! Nieprawdaż?
— Istotnie.
Tymek perorował:
— Ale to cudowne! prześliczne! Co za dusza! Ile obrazowości, połączonéj z głębokiemi filozoficznemi pomysły, ubranemi w szatę cudnego kroju, strojną, a nie obciążoną strojem, wytworną, a nie błyskotliwą, pełną wdzięków i prostoty razem!
— Wiészże, Tymku, żeś ty doprawdy podszalał!
— Niechybnie! i gdyby jeszcze godzina, oszalałbym może zupełnie. —
— Wielkie szczęście że daléj nie czytała! rzekł Szatan, to cię ocaliło. — Biédny Tymek, może we dwóch wypić wazę ponczu, a nie potrafi, nie upiwszy się, wysłuchać kilkuset wiérszy. Tobie mój drogi trzeba wzmocnić nerwy. Ale sza! sza! Oto Florek siada, rozkłada rękopism, pogląda po zgromadzeniu i zabiéra się czytać, żal mi Florka, co ze swoją powieścią występuje, po Natalij — Jestem pewny, że prócz wspaniałéj gospodyni, nikt go słuchać, nikt uważać tam nie będzie! Śmiészny bo z tém czytaniem!!
Choć wszyscy toż prawie mówili, poczęto jednak siadać, uciszać się i zabiérać do słuchania, przynajmniéj pozornego. Florek wodził oczyma, rozkładał rękopism, wziął go, poprawiał pukle włosów; i nareście począł swoją powieść, którą tu w całości czytelnikom dajemy, jako płód młodéj rozmarzonéj głowy, i próbkę pewnego rodzaju powieści, w stylu i sposobie dziś już podobno zużytym, a niedawno jeszcze tak nowym!!





ŻYCIE PO ŚMIERCI.
POWIEŚĆ PIJAKA.


Czy umiérał z was który? czy wiécie wy jak to ciężko, jak przykro umiérać? O! okropnie! okropnie. Ten kto za życia umiał myśléć, a nie potrafił wierzyć, o jakże boleśnie umiéra, jak boleśnie patrzy na świat, oczyma, które ostatni raz posługują jego duszy; jak smutnie myśli ta głowa, która w krótce pusta i bezduszna, jak arfa bez strun, będzie gniazdem robactwa. Ona, która koronowała to wielkie dzieło, zwane człowiekiem, ten cud przyrodzenia, który okazawszy do czego dobić się, czém być może, ginie po tém na wieki ze świata, ginie, wedle słów pisma rozpływając się w ziemi.
Piękna to była, na ów wiek, myśl, z którą usypiali Stoicy[1], ostatniém spójrzeniem mówiąc jeszcze ukochanému światu. — Do zobaczenia z tobą! Bo ludzie, ludzie i w ówczas potrzebowali nieśmiertelności; żądza jéj w sercach naszych wmurowana jest na wieki. I ten nawet co sobie życie odbiéra, myśli jeszcze o życiu swego imienia na świecie, a duszy? — gdzież? — może w jakiém niebie swojego wynalazku. Stoicy marzyli, że lata kręcąc się w wielkie koło, przyjdą znowu do tego miejsca, na którém wprzód stały; że oni znów się jak wprzódy urodzą, będą żyć jak wprzódy w tych samych ciałach, w tym samym kraju; z témiż co wprzód osobami. Przeciąg czasu, od śmierci do odrodzenia, zwał się u nich, wielkim perjodycznym rokiem. Lecz jakie smutne było to przekonanie! Nieszczęśliwy, płakać musiał stokrotnie umiérając, że był nieszczęśliwym, i że nim będzie jeszcze, nie skończoną liczbę razy, a potém cóż warto życie z fatalną ręką przeznaczenia ciążącą nad niém, życie, co tak a nie inaczéj rozwijać się musi? Teraz z wiarą niebieską Chrystusa, otworzyły się dla wszystkich wrota niebios i nieśmiertelności — lecz iluż jest niedowiarków, którzy roją wcale inną nieśmiertelność, lub nie wierzą w żadną? Posłuchajcie, co mi się raz śniło na jawie, kiedym się upił na stypie.
Czułem że umiéram. Przykro, bardzo mi przykro umiérać było, boleśnie, bo na świecie zostawał drugi koniec ogniwa, co mnie z nim wiązał jeszcze; druga połowa mnie, tyle rzeczy, tyle zamiarów i szczęście w pół tylko wypite, ledwie zaczęte, ledwie skosztowane. A tu śmierć szła, i, od świata, od szczęścia, rzucała mnie w dół głęboki. —
Lecz wy, niewiécie, co to jest tam w grobie, i u wrót grobowych, was pewnie nigdy nie chowano, wyście jeszcze nie umiérali.
Zdawało mi się, żem był chory, chory mocno; między życiem a śmiercią, zawieszony na włosku, czekałem z kąd wiatr wionie i czy mnie nazad do świata, czy tam daleko w nieznane kraje wyrzuci. Nagle, zdawało mi się, żem wpadł w Katalepsją, bo ciało moje zupełnie pozór życia straciło. Wyobraźcie sobie zégarek, którego koła przestały poruszać skazówką. Koła idą, zegar stanął. Tak i ze mną w ówczas było się działo; dusza moja żyła w ciele, ale ciało nie słuchało już jéj rozkazów i wszyscy osądzili mnie umarłym. Ja leżałem z otwartemi oczyma, nie mogąc niemi poruszyć, z rękoma, a bez władzy, bez ruchu, bez oddechu. Żadne ludzkie sposoby, ani życia we mnie dojrzéć, ani go wskrzesić nie mogły. Przy mojém łóżku, widziałem stojącą żonę z — suchémi oczyma, z założonémi rękoma. A! jéj nie skończone szczęście szło także ze mną do grobu — żałowała szczęścia swojego. —
A mnie! — niewiém — Doktór powiedział głośno, żem umarł i sam swoją ręką strojną w błyszczące pierścienie, wdział otwarte moje powieki na zeszklone i nieruchome oczy — Odemknąć ich już nie mogłem.
Usłyszałem potém, jak w koło mnie odzywały się jakieś szepty — był to paciérz za moją duszę. Potém wszystko ucichło i ja, którego tak pielęgnowano w słabości, teraz kilka godzin porzucony, sam jeden leżałem. Zapomniano już o mnie! serce mi z bólu i z gniéwu pękało — ale nie pękło, bo już i nie biło. Słyszałem różne głosy koło siebie — śmiéchy czeladzi, śpiéwy bab, obojętne żarty przychodniów. — Nié miałżem boléć nad sobą? Jeszczem nie zgnił, a już mnie zapomniano, już nie byłem sobą, już nie wzbudzałem ani uszanowania, ani żalu.
Ubrano mnie jak do grobu — pożałowali sukni nowszéj, dali najstarszą, a ci co ją na mnie wciągali, nie wiedząc o tém zapewnie, nielitościwie mną szarpiąc, dręczyli. Przyszła żona moja, i czułem jak z mego palca ściągała ślubny piérścionek — Ja nie byłem już jéj mężem, wolno jéj było po ostatnich umarłego uściskach, rzucić się ręce innego. Pierścień i przysięga nie sięgają za groby, wiara ślubowana, kończy się z życiem — Miłość? niéwiem. Moja żona zdjęła swój pierścionek.
Przecież skończyły się ubiérania, leżałem na tapczanie, w koło świéce stały. Pamiętam je, bo jedna z nich, kapała mi gorącym woskiem na głowę, druga paliła w nogę. Piekły mnie mocno, a ja czując to, ani się ruszyć, ani dać poznać że czuję, nie mogłem. Dopiéro, kiedy się przepalił stary trzewik i pończocha, kiedy ciało moje przysmażać się zaczęło, któś odstawił przeklętą świécę.
Xięża śpiéwali nademną długo, jedno i jedno, przerywając sobie czasami, gawędką, milczeniem, czasem chrapaniem nabożném, czasem niezrozumiałe pod nosem frazy, powtarzając jednostajnie i smutno.
Zacząłem myśléć. Coż to były za myśli, czegożbym niedał, gdybym je sobie teraz mógł przypomniéć — Lecz nie — niepowiedziałbym ich wam, ludziom tego świata, bo byście nie pojęli tych myśli, z tamtéj strony grobu urodzonych. Myślałem o żonie, o świecie, o sobie — wiele i smutno. A każda myśl jak kropla wody po dachu, płynęła po ubiegłych latach, spływała w grób i wsiąkała weń, na zawsze. — Wszystko na nim się kończyło.
Ciasno mi było w trumnie, poduszkę miałem z wiórów stolarskich, twardą poduszkę trupa na sen wieczny, powiérzchu obszytą kawałkiem starego atłasu, kawałkiem staréj franzli, a wewnątrz napchaną — wiórami. Wieka nad sobą nie czułem, tylko kiedy mnie brano na ramiona i wynoszono z domu, uderzyło się raz o nie, ciało moje, nos przypłaszczył — chciałem krzyknąć — nie mogłem. I posłyszałże by kto krzyk piérsi umarłego, zabitego wiekiem w trumnie — zamkniętego w paku w którym płynie na drugi świat!
Niedarmo wieko, wiekiem się zowie — bo wieki dopiéro i zgnilizna otworzyć je mogą i uwolnić z więzienia ciasnego.
W koło mnie słychać było śpiéwy — płaczu nie słyszałem i tylko ci co mnie nieśli na ramionach, uskarżali się żem był ciężki. Przykrępowanego potém do wozu wieźli do kościoła. Noc była zimna, koło mnie łakome szczury, kościelni gospodarze, biegały piszcząc po wieku trumny, ogryzały obicie, drzewo, wosk pokapany. O! jakżem im zazdrościł — one żyły, ruszały się, chodziły — ja byłem umarły. Rano, znowu usłyszałem śpiéwy głośne, a zniémi organ szumny, potém cichość, potém głos czyjś, mocny i czysty. Nikt wszakże nie płakał? gdzież była żona moja?
Śpiéwy znowu, i znowu jechałem na wozie, potém stanęliśmy i poruszono trumnę, kołysała się, a w niéj ciało moje, jak kawał drzewa. — Kołysała się, szła, szła i stanęła nagle, kołysząc się i drżąc powoli jeszcze.
Usłyszałem huk, jakby grad bił o okna, były to kamienie i piasek sypiące się na trumnę moją. Z was pewno, przez ciąg najburzliwszego życia żaden podobnego niedozna uczucia, jakie moją duszą targało, gdy mnie tak, jak kamiéń wrzucili do dołu i zasypali ziemią — zasypali tego co po niéj chodzić już nie mógł i zrobili go częścią ziemi — Kazali mu wydawać z siebie soki pożywne robactwu i rolnikom, zginąć na wieki i rozsypać się w drobne cząstki bez imienia, podobne cząstkom zgniłego zwiérza, zgniłéj rośliny, cząstki, na których nawet ręka przyrodzenia nic napisała, że dawniéj składały człowieka.
Zasypali mnie i już nic nie słyszałem potém, nastąpiła cisza grobowa. Na świecie nikt jéj z was niepojmie: bo na świecie wśród największego milczenia, szumi jeszcze powietrze, kołysząc się w przestrzeniach, falują oddalone głosy, o tysiące mil przychodzące, mówi, śpiéwa, grzmi wiatr, nawet gdy wiatru nie czuć i nie słychać — tu nie było przestrzeni, nie było powietrza, głosu, wiatru — nic — nic! Ciągle ta sama cichość, ta sama twarda poduszka pod głową — okropne milczenie! Zdawało mi się, że cały świat ze mną umrzéć musiał. Jak długo to trwało, niewiém. Czémże miałem czas mierzyć, nic nie robiąc, nic nie słysząc, nic nie widząc? Dla mnie, wiek i chwila, godzina i wieczność, równe były. Ciemność ciągła, ciągłe milczenie, potém uczułem straszne zimno, rozchodzące się po całém ciele, przejmujące, ściskające. — Zaczęło się od nóg, głowy i twarzy. Zdawało się jakby wiatr mroźny chodził po kościach i dmuchał w żyły, dął w piérsi, latał po głowie. A w téj chwili, na któréj opisanie nie wystarczyłyby cienie wszystkich świata języków, w téj chwili przychodziły mi jeszcze myśli straszne, wspomnienia młodości, miłości, żony — roskoszy.
A zimno było tak okropne, tak ściskało za serce — Widziałem przed sobą siwego ojca i domek nasz mały i kominek przy którym siadaliśmy z Marynią, marzyć o wczorajszych ciérpieniach, o jutrzejszém szczęściu, o wieczności. — A! takaż to będzie wieczność? pytałem siebie. Długo bardzo marzłem od tego zimna, potém uczułem, jakby mnóstwo mrówek chodzących po mojém ciele i boleść lekką rozciągającą się po mnie, jak gdyby kto przykrył całe ciało drucianą koszulą i wbijał ją w nie — Uczułem potém jak suknia, w któréj przechodziłem lat kilkadziesiąt od kolébki, opadać ze mnie zaczęła i zmieniła się w miljony robactwa. To robactwo, było dziécięciem mego ciała, pełno go było — pełzało po nagich już prawie kościach. Część mnie samego przemieniła się w nie, cząstka mojéj duszy, poszła za każdą cząstką ciała, reszta tylko trzymała się przy kościach, sprężynach machiny, z któréj zdjęto zasłony i maskę. Ja, nie byłem już sobą, przemieniłem się w robactwo, dusza moja wprzódy silna i jedna, rozdrobiła się teraz na tysiąc części, rozlała po kościach, po robakach, po pruchnie, po ziemi. A ja żyłem! straszneż to było życie. —
Przyszły szczury i myszy z kościołka w odwiedziny do mnie, gryzły reszty pozostałe mego trupa — nieczułem bólu. — Wyjadły mi reszty serca, mózgu zaschłego, oczów, najdroższych organizmu ludzkiego klejnotów — poniosły je i poszły.
Przyszedł kret, któremu po nad czaszkę moją, wypadała droga jego wiodąca go zawsze ku północy, ale tén daléj poszedł nic nie tknąwszy.
Potém niewiém jak i którędy przypełzły żaby, mieścić się w szczelinach próżnych mego wązkiego mieszkania. Rzędem usiadły koło nóg, koło głowy, na głowie, na piérsiach; napełniły wszystkie zakątki i usiadłszy skrzeczały czasem smutnie nademną, moją pieśń śmierci. Oczy ich świéciły w ciemnościach, jasno błyszczące, a one same siedziały nieruchome długim rzędem z obu stron i nuciły, i nuciły. — Zdało mi się, żem je rozumiał:

„Oto śpisz i śpisz na wieki, a twoi cię opuścili, a ciało twoje poszło od ciebie,
i świat ci zniknął i nadzieje i — wszystko. A serce twoje gryzą myszy i wspomnienia, a żona twoja skacze wesoła, a krewni twoi dawno zrzucili żałobę, a grób twój trawą porasta, a ty śpisz i śpisz na wieki!

Robaczki, którym ja dałem życie, znikły już były i przemieniły się w proch. Proch ten z oddechem, z pokarmy, poszedł w ludzi, a z nim zarody robactwa, co się aż w trumnie obudzić miały i ożyć. Z całego dawnego mnie, zostały tylko kości białe, rozsypane jak paciórki, które wiążący sznurek rozerwał się w ręku pobożnéj kobiéty, a one rozsypały się i leżały. Wczaszce mojéj siedziała królowa żab i spała w mieszkaniu próżném, zgasłego rozumu. Potém poszły i żaby, a ja zostałem sam jeden. Przyszła ziemia, zawaliwszy do reszty wieko trumny, przyszła i ścisnęła kości moje, matka ukochana, z któréj łona wyszedłem, która mnie karmiła, młodość moją i miłość swémi wiosny kołysała, która, gdym już ludziom był nieużyteczny, nieodrzuciła mnie i wzięła nazad do siebie na wieki — matka, prawdziwa matka!
A ja żyłem, żyłem ciągle — w koło mnie ziemia i kamienie, duszy mojéj ostatki kryły się po kościach, obsypanych żółtym piaskiem do koła, kamieniami i kośćmi, takich jak ja, smętarnych mieszkańców.
Potém, wreście i kości moje butwiéć i rozsypywać się zaczęły na proch, a biédna dusza znowu rozsypywać się musiała, aby każdy proszek ożywić. Prochy moje zmięszały się z ziemią, rozbiegłem się na wszystkie strony. Jedne cząstki poszły w powietrze, drugie zostały w ziemi, czekając swego dalszego przeznaczenia, inne wydobyły się powoli nad powierzchnią.
Potém, jedne z nich wcisnęły się przez łodygę do kwiatu i błyszczały w jego kielichu, drugie z powietrzem weszły w ludzi, inne wędrowne przelatywały po nad ziemią, szukając schronienia, przytułku — żywota nowego.
I rozeszły się daleko, kwiat w jednę, człowiek w drugą, a pył w trzecią stronę — dusza z niémi poszła — poszła po kawałeczku. Części jéj niepoznając się nawet, potrącały się w powietrzu, spotykały się w wodzie, w kamieniu, w roslinie, w zwierzęciu, przebiegały tysiąc przemian, tysiące życia, śmierci tysiące i żadna nie zginęła — Szły tylko wędrowne szukać coraz innego bytu, innych uczuć, innéj śmierci!
Obijały się nieraz o dom, w którym mieszkałem, o wody moje niegdyś ulubione, o drzewa które sadziłem, a w które potém weszła część mnie samego — żona nawet, niewiedząc o tém, Artemizją była i pożywała popioły mężowskie.
I z jednego życia ludzkiego przeszedłem w tyle maleńkich i krótkich, jednodniowych, że byłem rozerwany jak serce dziewczyny, w chwili gdy chce kochać i niewié tylko, kogo ma obrać. Tułałem się wędrownik po słońcu, po gwiazdach, w piorunach i chmurach — a potém — potém. —
Wylano mi wiadro zimnéj wody na głowę i — wszystko się skończyło — wytrzéźwiłem się. — To najprawdziwsza rzecz, z całéj mojéj historij.


— Szkoda tylko, zawołał Szambellan, że tego wiadra wody na głowę, nie wylano Asanu wcześniéj.
W czasie czytania powieści rozmaite były wrażenia słuchaczów. Jedni, jak Łucja, Marja, Koralja, Zenejda, Szatan nawet, zdawali się dziwny pomysł autora pochwalać i czuć z nim tę szczególną sytuacją, drudzy wykrzywiali się z obrzydzenia, ruszali ramiony, kiwali głowami i spluwali. Szambellan śmiał się do sufitu i ramiona ciągle trzymał do góry. Anna z politowaniem patrzała na Florka, Natalja z ogniem; a poczciwa Prezesowa nic nie rozumiała.
Ledwie się skończyło czytanie, głosy i zdania najsprzeczniejsze słyszéć się dały ze stron wszystkich, szczęściem Florek przewidując burzę, wyniósł się po cichu, dopieroż nie hamowana niczém krytyka, puściła sobie cugle.
— To szalony! do Czubków z nim, do czubków, zawołał Szambellan; konsyljarz Meyorbach, uśmiéchał się.
— Nic nowego, rzekł, doktryna stara jak Pytagoras i Metampsychoza, wtłoczona w mały, nie bez wartości artystycznéj, ale niedbale rzucony i nie wykończony obrazek, i doktryna z resztą wszystkich materyjalistów i Pana P. Leroux w szczególności, doktryna ściśle wziąwszy i w panteizm wkraczająca.
— Niechby się jak z grzéchu z téj powieści spowiadał, rzekł z zapałem drogi konsyljarz S — on nawet nie chrześcianin, on obłąkany. — Muszę mu dać do czytania wieczory De maistra, trzeba tego szaleńca nawrócić.
Szatan śmiał się. —
— Ale po cóż panowie przypisujecie małéj powiasteczce, większe niż ma znaczenie? Jużci to nie wyraz opinij jego? bo —
— Bo dusza, to monada! zakrzyczał konsyljarz S — a on ją dzieli — to głupstwo!
— Ależ to obrazek, fantazja! wołał Szatan — wszak za grzéch malarzowi niémacie, co maluje furje i duchy — choć w nie niewierzycie?
— To co innego. —
— To zupełnie jedno. —
— Ale to gorzéj herezij, bo materjalizm obrzydły! bezbożny. —
— Ale to obrazek bez konsekwencij.
— A więc go niebyło malować! rzekł Szambellan, do czego te brudy, smrody i głupstwa! Patrzcie asanowie, coście z pięknéj zrobili literatury, z literatury co będąc klassyczną, zdawała wam się zimną, bo malowała tylko wytworne i piękne rzeczy — Patrzcie coście z niéj zrobili, brudny ściek, kałużę — kloakę!
Na to słowo, którego w zapale wymówionego damy niby nie słyszały, zaczęto się śmiać, Szambellan usiadł zadyszany, a Szatan się odezwał biorąc za kapelusz.
— Wolę z biédy tę brudną fantazją, w któréj podobno niéma sensu, ale jest przynajmniéj trochę życia, niż tłumaczenie umarłych i dawno pogrzebionych piękności klassycznych.
Szambellan, wziął to za osobliwość i porywając za sextern z kieszeni. —
— Ażebym, rzekł, dowiódł Panu, iż tłumaczenie może miéć życie, proszę oto posłuchać, tę jedną pieśń Enejdy. —
Ale na pogróżkę Szambellana począł się rozruch w salonie największy i nim podniósł głos, nie było nikogo, prócz Zenejdy, Natalij i Prezesowéj — One go musiały słuchać do piérwszéj po północy. Tak się skończył piérwszy wieczór literacki u Natalij.







  1. S. Augustinus. De civitate Dei Lib. XII. C. XIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.