Któś/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Rusinowym Dworze znalazł Sylwan matkę tak, jak przewidywał: długą tęsknotą za nim znużoną i rozdrażnioną, niemal gniewną na syna a rozmiłowaną w nim więcej, niż kiedykolwiek. Gdy przybywającego pochwyciła w namiętny uścisk macierzyński i rozpłakała się — utulić jej nie było podobna.
W czasie niebytności Sylwana biedna kobieta, marząc nieustannie, to o swej przeszłości, to o przyszłości syna — wpadła była na pomysł dziwny.
Były dnie, gdy go dla pomsty nad lachami, chciała widzieć rodzajem Wallenroda między nimi — to znowu oburzała się na to, ażeby krwi i rodu a plemienia matki się mógł zaprzeć. Przychodziły jej myśli najdziksze.
W jednem z tych marzeń gorączkowych wpadła na pomysł osobliwy: powiedziała sobie, że gdyby synowi wybrała i wychowała piękną ukraińską dziewoję, a ożeniłaby go z nią — pozostałby wierny swemu macierzyńskiemu pochodzeniu, a zerwałby z tym nienawistnym światem, który dla Horpyny był wrogiem.
Tatiana, której się zwierzyła, choć nie dufała w to, aby z najpiękniejszą ukraińską dziewczyną można było tego „panicza“ ożenić, inaczej to pojęła i bardzo gorąco myśl przyjęła.
— Niechaj weźmie jaką sierotkę na wychowanie — mówiła w sobie — będzie się nią zajmować musiała — a tych wiecznych płaczów i lamentów poprzestać. Dziewczynie to wyjdzie na dobre, a i jej z tem nie gorzej będzie.
Pochwaliła więc wniosek.
Postanowiono dla wyszukania krasawicy dziesięciu lub dwunastoletniej wyprawić starego Harasyma, który zwykł był raz w rok jeździć ku Humaniowi, do swoich. Harasym, rad podróży, podejmował się spełnić polecenie, nie widział w niem trudności, chwalił myśl, gotów był ruszyć, choć zaraz.
Odkład ne ide w ład! — powiedziała Tatiana — robić w polu niema co, bo już zasiano, a około domu Trochym posłuży.
Horpyna dobyła z kufra pieniędzy, Harasym biedę nasmarował, konia przysposobił, i rad tej wycieczce, ruszył z zaleceniem, aby jak można, najprędzej powracał.
Tatiana obawiała się, nie bez przyczyny, aby Horpynie myśl pierwsza, po rozwadze — nie zdała się śmieszną i dziwaczną. Starała się więc codzień poddawać jej coś, aby nie zraziła się do przyjęcia sierotki. Kłopotała się tylko stara, by Harasym dobry wybór uczynił, żeby i krasiwą i roztropną i z poczciwego gniazda przywiózł dziewczynę.
Ale na starego, przebiegłego Ukraińca zdać się było można. Prosty człowiek miał bystre oko i instynkt nadzwyczaj trafny, jak dzikie źwierzęta węch czasem miewają.
Po wyjeździe starego posłańca liczono dnie, tygodnie, godziny niemal, z najżywszą niecierpliwością wyglądając jego powrotu.
Codzień Horpyna mówiła o nim z Tatianą. Stara sługa miała i rachuby i poczucia — oznaczała dnie, tłómaczyła zwłoki, ale cztery całe tygodnie upłynęły, nim się biedka Harasyma zjawiła znowu we wrotach.
Tatiana wybiegła, jak stała, aby zobaczyć, czy wiózł z sobą — ową pożądaną zdobycz, i rozradowała się niezmiernie, gdy zpod boku Harasymowi wyjrzała ciekawa, roztropna główka dziewczęcia wyrostka.
Rysów zdaleka dojrzeć nie było można, ale stara, nie czekając, pobiegła ku stajni, silnemi rękami pochwyciła dziewczyninę, trochę wylękłą, wzięła ją na ręce, całować poczęła i przypatrywać się z ciekawością.
Horpyna stała już we drzwiach, wołając, aby ją wnet podała...
Przestraszone dziewczę, choć było uprzedzone przez Harasyma, że jej tu będzie dobrze, jak w niebie, poczynało popłakiwać, zasłaniało sobie oczka — gdy pieszczotliwy głos Tatiany — uspakajał ją i tulił.
Sierotka była piękną. Opalona twarzyczka tryskała zdrowiem. Rysy przypominały Horpynę może, taką, jaką była w młodości. Twarz, ślicznych linii, nie miała jeszcze wyrazu, który daje dopiero życie samo; lecz dzieciństwo spędzone w pracy, często do myślenia o sobie zmuszone, napiętnowało ją już pewną energią.
Czarne włosy bujne, w warkoczach wstążkami pozaplatanych, zwijały się jej około główki. Przyodziewek był ubogi. Praca w polu, słońce i wiatr, ściemniły płeć — lecz Tatiana sobie ją wybielić obiecywała.
Gdy na ziemię ją, chwiejącą się i nieśmiałą, postawiła Tatiana przed Horpyną — stara wlepiła w nią oczy chciwe, ciekawe — i, przypomniawszy sobie może młodość własną — rozpłakała się naprzód.
Dziecko, słysząc szlochanie, wtórowało mu. Trwało to jednak krótko. Tatiana opanowała zdobycz — i naprzód spytała o imię.
Harasym czy przypadkiem, czy umyślnie dobrał — drugą Horpynę...
Co było robić? Tatianie się to nie podobało, ale imienia patronki zmieniać się nie godzi.
Posadzono sierotkę nad misą mleka, oczekując, ażby Harasym, konia postawiwszy, przyszedł zdać sprawę z podróży. Stawił się on wprędce, widocznie dumny z tego, że mu się wyprawa powiodła.
Zdaniem jego, Pynia (tak ją spieścił), miała wyrosnąć na taką krasawicę, jakiej świat nie widział, a co do roztropności jej, zręczności, ochoty do pracy, o tych się mógł w czasie podróży przekonać. Zaręczał, że już teraz mogła się przydać w gospodarstwie, a w dodatku piosnek siła umiała.
Sierotą była po rodzicach i miała tylko dziadka po ojcu, który oślepły chodził za jałmużną. Usługiwała po krewnych, od których z niemałym trudem potrafił ją odebrać Harasym. Chwalił się, opowiadając, jakich musiał używać środków, jakiej przekonywającej wymowy, aby ten skarb dostać.
Miał kilka na widoku, ale żadna tej nie dorównywała.
Dano mu się wygadać dosyta, napojono go wódką i odprawiono, zajmując się natychmiast dziewczęciem, które nadzwyczaj prędko przystało do Horpyny, obyło się z domem — odgadło jakoś swe obowiązki.
Stara na krok jej nie odstępowała. Wistocie ustały narzekania, lamenty, zawodzenia, bo się trzeba było zająć sierotką, a Tatiana i sama pani na wyprzódki troskały się około dziecka.
Nie przywiozła ona z sobą nic, oprócz pary koszulek i spódniczek w węzełku. Siermiężkę na podróż kupił dla niej Harasym i proste czarne buciki; krzyżyk mosiężny na szyi stał za korale, za paciorki, których ani jednego sznurka nie miała.
Natychmiast więc potrzeba się było zająć ustrojeniem jej, bo Horpyna chciała, aby wyglądała pięknie, aby chodziła, jak ona. Obie z Tatianą nazajutrz zaraz zajęły się wyborem strojów do przerobienia przeznaczonych. Horpyna sama uczesała jej i zaplotła włosy, zawiesiła sznur korali na szyi — i przez cały dzień nie puściła jej od siebie.
Dziewczę było zpoczątku nieco przestraszone, nieśmiałe, opowiadając jej o wsi, o sobie, o podróży. To szczebiotanie, dawno niesłyszane, jak powiew wiosenny działało na starą Horpynę: musiała dla małej tej zapomnieć o sobie. Twarz się jej wypogodziła.
Następnych dni obie kobiety zajmowały się więcej Pynią, niż gospodarstwem. Obaj parobcy również tym przybyszem byli rozradowani i przypatrywali się dziewczęciu z rozrzewnieniem — potrząsając głowami: przyniosła im z sobą wspomnienie Ukrainy, głos ich domowy. Dogadzano i służono Pyni, zamiast ją do posług używać, aż sama się musiała do roboty narzucić, aby pokazać, że się na coś przydała. Dopieroż uniesienie było niezmierne, gdy, zręczna i silna, zaczęła biegać, nosić, zwijać się i wśród śmiechu gospodarzyć.
W tej pustyni, otoczeni obcemi wszyscy mieszkańcy Rusinowego Dworu odżyli z łaski kropli młodości, która na nich spadła, jak z nieba; najwidoczniejszą jednak była zmiana w starej Horpynie, która daleko weselszą była, a gdy podawnemu zasiadała nucić, zawodzić i płakać — dosyć było, aby dziewczę przybiegło: natychmiast łzy osychały i zaczynało się wesołe szczebiotanie.
Pynia zpoczątku tęskniła za swoją wioską, w której była biedną i często głodną sierotą, a pracować musiała od świtu do nocy; ale powoli przywykała do nowego bytu, oswoiła się z nim — i dziecinna wesołość wróciła. Stroje, wygody, pieszczoty, słodkie słowa — nie dawały myśleć o przeszłości.
Zwolna ona tu niemal panować i rozkazywać zaczynała — wszystko jej prawie wolno było.
Horpyna przypatrywała się jej pilno, chcąc ją mieć i piękną — i rozumną i dobrą. Zapowiedziała Tatianie, namyśliwszy się — aby, gdy Sylwan przyjedzie, nie wyrwało się jej z ust to, że Pynię przywieziono z myślą, aby kiedyś jemu była przeznaczoną. Czuła stara matka, że narzucone nigdy nie jest pożądanem; chciała, aby on sam się później rozmiłował w niej — i zapragnął. Zdawało się jej to możliwem, koniecznem. Tymczasem ciekawą była, jakie wrażenie dzieweczka uczyni na Sylwanie.
Ładna była, roztropna, żywa, i ten rodzaj instynktowej zalotności niewieściej, która się budzi często bardzo zawczasu w dziewczętach, już jej nie był obcy. Ustrojona, przeglądała się w lusterku lub wiadrze wody, przypinała sobie jesienne kwiatki... a gdy ją starzy parobcy chwalili z urody — śmiała się szczęśliwa.
Głosik miała ptaszęcy, którym tęskne dumki nuciła — tak ślicznie, że jej wszyscy chętnie długo w milczeniu się przysłuchiwali.
Pynia była już od kilku tygodni na Rusinowym Dworze i zupełnie się z życiem tutejszem oswoiła — gdy Sylwan po długiej niebytności nadjechał.
Dziewczę wiedziało, że się go spodziewano, było ciekawe. Tatiana nauczyła ją, że powinna była w rękę go pocałować, gdy przybędzie, i pięknie mu służyć. Horpyna też szeptała wychowance, iż pana tego musiała kochać, bo on być miał jej opiekunem. Częste wspomnienia o Sylwanie podrażniły dziecięcą ciekawość: oczekiwała go niecierpliwie. Wyobrażała sobie poważnym i niemłodym — obawiała się trochę.
Gdy Sylwan wjechał w podwórze i wprost do swej izby wbiegł, aby się przebrać, Horpynki nie było na dziedzińcu. Zobaczyła go dopiero, gdy przebrany w prostą odzież przyszedł do matki.
Pynia stała drżąca we drzwiach alkierza, ładna jak obrazek z życia ukraińskiego.
Matka rozpłakała się, ściskając syna — jak zawsze, trzymała go w objęciach długo — a gdy Sylwan podniósłszy głowę, zobaczył to niebywałe zjawisko — zdumiał się bardzo.
Matka mu nigdy ani wspomniała o tem, aby swą służbę powiększyć chciała. Nie domyślał się, że dziewczynina była Ukrainką, sądził, że ją tylko tak ustrojono, wziąwszy gdzieś w okolicy. Uśmiechnął się, wskazując matce na Pynię.
— Jakże to dobrze, matusiu — odezwał się — żeście sobie służankę znaleźli — i jeszcze ją tak poukraińsku ślicznie ustroili! Dawno wam tego było potrzeba... Szczebiotanie młode nieraz wam smutne myśli rozpędzi.
Ale zkądże się ona tu wzięła?
Pynia zarumieniła się, fartuszek do ust podniosła, główkę spuściła trochę, a zpod oka spoglądała na przybysza.
— Harasym ją przywiózł z pod Humania, tę biedną sierotkę — odezwała się matka.
— Jakże rozumnie zrobił! — zawołał Sylwan. Oddawna było potrzeba się postarać o taką wychowankę dla ciebie, matko; przynajmniej nie zawsze samą będziesz.
Stara się ożywiła, nie chciała jednak, mówiąc o Pyni i chwaląc ją, aby dziewczę to słyszało.
— Idź do Tatiany — szepnęła, zwracając się do niej.
Pynia pierzchnęła natychmiast z żywością dziecka, ale oglądając się zalotnie poza siebie.
— Nieprawdaż — mówiła dalej matka — że ona wyrośnie na śliczne dziewczę? A nie uwierzysz: na takie dziecko — co to za rozum, pamięć, spryt i do wszystkiego zdolność!
Sylwan słuchał z zajęciem.
— Doskonałą, poczciwą miał myśl Harasym, za którą mu podziękować muszę — odezwał się, całując rękę matki. — Wychowajcie ją — postaramy się o to, aby na świecie później źle jej nie było.
Syn znalazł matkę wpływem tego dziewczęcia, jak mu się zdawało, bardzo szczęśliwie zmienioną, spokojniejszą, zajętą niem — weselszą.
Był Pyni za to wdzięczen i zaraz pierwszego wieczora, aby ją ośmielić, — kilka słów przemówił do niej. Zdziwiła go śmiałemi odpowiedziami, i dzikim trochę wdziękiem swej oryginalnej piękności, — którą już pewna zalotność podnosiła.
Gdy raz te pierwsze lody zostały złamane, dziewczę szczebiotało ciągle, kręciło się, narzucało i dowiodło Sylwanowi, że się już tu zupełnie przyzwyczaiło.
Nazajutrz Tatiana spotkała w podwórzu Sylwana.
— No, a co wy mówicie na nowy nasz przychówek? — zaśmiała się. Nie będziecie zazdrośni, żeby ją matka nadto nie pokochała?
— A! moja Tatiano — odparł Sylwan — byle jej z tem na świecie trochę lepiej, lżej było — byłbym prawdziwie szczęśliwym!
— Widzicie, zdaje mi się — dodała stara — że Horpyna mniej oczy wypłakuje teraz... Ona, jak dziecko: potrzeba jej było jakiejś zabawki.
— Szkoda, żeśmy o tem dawniej nie pomyśleli.
Potrząsnęła głową Tatiana.
— Dawniej-by to się nie zdało na nic — teraz przyszło w samą porę... byle tylko dziecka nie popsuła, bo już je pieścić zaczęła.
Stara się uśmiechnęła chytrze, i spoglądając na Sylwana, wtrąciła:
— Nie prawdaż, panoczku?... jak wyrośnie, będzie z niej krasawica — za którą ludzie szaleć mogą. Byłam kilka razy tu po miasteczkach i po wsiach, widziałam dużo ludu — ale nie ma tu dziewcząt jak u nas, zbudowanych jak łanie, pięknych jak nasze i silnych. Tu ludek przymarniały, jak ta ziemia uboga, na której siedzi. — Gdzie im do naszych!
Pynia wyrośnie chłopcom na zagubę. Ja się na tem znam — okrutnie będzie piękną. Sierota w nędzy możeby była zmarniała; ale tu, na zdrowym chlebie, — jak to rozkwitnie!!
Starej się oczy świeciły; Sylwan słuchał, uśmiechając się i nic nie mówiąc.
Na myśl mu nawet przyjść nie mogło, że ten kwiatek nierozpęknięty jeszcze dla niego matka przeznaczała. Ona się też strzegła czemkolwiek mu to dać poznać.
Wprędce bardzo spoufalona ze starą, z Tatianą — Pynia i z Sylwanem, była już, jakgdyby go od wieków znała. Patrzała mu w oczy śmiało, a gdy Horpyna spytała jej raz: jak się jej pan podobał — pokręciwszy główką, po krótkim namyśle — zamruczała:
— Piękny pan! Jam myślała, że on stary, a wydaje się młody jeszcze i taki dobry... ale czegoś smutny.
— Co za dziw! — zawołała Horpyna — na naszej ziemi piołunu rosło dużo i długo... w naszej krwi niedola wieków płynie goryczą. — Co za dziw!!
I jej łzy z oczów pociekły, gdy to mówiła.
— Staraj się, aby on ciebie lubił — szepnęła matka, schylając się ku niej i głaszcząc. — Jak mnie nie stanie, jego jednego mieć będziesz na świecie.
Patrzyła Pynia wielkiemi zdziwionemi oczyma; nie zdawała się tego rozumieć dobrze.
Pobyt na Rusinowym Dworze tej późnej jesieni dla Sylwana był przyjemniejszym nie zwykle. Nieznacząca ta istota — nadawała pewne życie, przynosiła wesele, dwóm babom nie dawała stękać i żalić się. Często, gdy Sylwan przychodził do matki, wypadała za nim Pynia, stawała w kątku i nie dopuszczała starej płakać a narzekać. Wtrącała się po swojemu do rozmów, wywoływała śmiech Sylwana, a nawet starej Horpynie swą naiwnością chmury z czoła spędzała.
Gdy Horpyna chciała się użalić i zaboleć, precz wysyłała dziewczę, które uparcie co najprędzej powracało.
Kilka tygodni upłynęło bardzo szybko. Zima się zbliżała, którą Horpiński zwykł był spędzać w Warszawie. Matka tym razem ani mówiła o wyjeździe, ani mu go przypominała; on zaś — wśród tej samotności i ciszy, mając w lesie czasem polowanie, przejażdżki po polach swobodne — wieczorami matkę i to dziecko — jak je nazywał — niebardzo za miastem tęsknił.
Zapomniał zupełnie o Paczuskim — o jego głupiem prześladowaniu i o potrzebie ukrywania się z sobą.
W ukraińskiem swem ubraniu prostem błądził z psami popolach i lasku w jakiemś błogiem odrętwieniu.
Widok tego świata większego, do którego nawpół należał, obudzał w nim te żądze chorobliwe zemsty, zazdrości, niechęci, — które zatruwają duszę; tu przynajmniej był od nich wolnym.
Oprócz wieśniaków i drobnej szlachty z okolicy, która już się była z Rusinami oswoiła — nie spotkał nikogo i nie troszczył się o sąsiedztwo, którego nie znał.
Wątpliwem jest bardzo, czy o pobycie w blizkich Brzózkach pani Bończyny wiedział nawet; nie miał bowiem zwyczaju dopytywać o to sąsiedztwo, z którem żadnych nie chciał zawiązywać stosunków.
Naówczas gdy piękna wdówka go raz na polu spotkała i zdawało się jej, że go poznała — Horpiński, zadumany, ani spostrzegł jej, ani wiedział o tem, kto ona była.
Los gotował mu właśnie z nią nieprzyjemną niespodziankę. Raz gdy zwolna wieczorem konno, zamiast przez pole, małą drożyną pod lasem powracał ku Rusinowemu Dworowi — zaturkotało za nim; a że wozy i wózki spotykał często, więc nie odwrócił się nawet.
Małą karyolką powracała z folwarczku pani Bończyna i Sylwan ani się spostrzegł, gdy zrównawszy się z nim, wpatrzywszy dobrze długo w niego, parsknęła śmieszkiem wesołym.
— Panie Horpiński!... cóż-to za maskarada?... Pan, tu?... w tej siermiędze?
Potrzeba było chwili dobrej namysłu Sylwanowi, nim się zebrał na odpowiedź. Skłonił się powoli; twarz przybrała wyraz poważny.
— Trochę poluję, odpoczywam trochę po miejskim gwarze — odpowiedział sucho. — Miałożby to być grzesznem lub — tak dziwacznem?
— Daruj pan, ale przynajmniej jest oryginalnem — poczęła wdówka, której konie zwolniły biegu i szły teraz równym krokiem z wierzchowcem Sylwana. — Więc pan tak bardzo potrzebujesz samotności? Ukrywasz się? aby cię tu nikt nie szukał i nie znalazł?
Horpiński, pochylony nieco — dumał.
— Być może, iż się wydaje pani oryginalnem, lecz — rzekł spokojnie — mamy różne gusta i potrzeby... Co nikomu szkodliwem nie jest — należałoby, mnie się zdaje — przebaczyć fantazyi...
— Właśnie, że to jest szkodliwem — odparła filuternie Bończyna, spoglądając na niego — bo nas pozbawia przyjemności obcowania z panem. Musimy się czuć obrażonymi, iż nie raczysz naszego towarzystwa uznawać godnem siebie.
— Dlaczegóż nie odwrotnie? — odrzekł natychmiast Sylwan.
Wdowa nie chciała mu się dłużej naprzykrzać drażliwemi słówkami i zmieniła ton.
— Ale ja o panu tutaj dawno wiedziałam — rzekła — tylko szanowałam jego zamiłowanie pokoju.
— Od kogo pani mogłaś wiedzieć o mnie? — spytał Sylwan.
— A! tego odkryć nie mogę! Tajemnica stanu! — śmiała się Bończyna. — My, kobiety, jesteśmy, jak wiadomo, ciekawe, podejrzliwe, nieznośne — i wiemy wszystko.
Obejrzała się dokoła piękna wdowa.
— Ponieważ szczęśliwy los dał mi pana złapać tak na uczynku — dodała — mam prawo się upomnieć, abyś był grzeczny i chciał mnie odwiedzić.
— Pani dobrodziejko — ja tu nie mam nawet nic oprócz — siermięgi.
— A! to nic nie znaczy, przyjmuję pana w siermiędze.
Sylwan się zamyślił.
— Będę pani służył — rzekł zniżając głos — ale — mam prośbę do niej. Oryginalność to, fantazya — zdziwaczenie — nazwij pani, jak chcesz, postępowanie moje, nie radbym, aby ludzie się niem zajmowali. Prosiłbym, abyś pani o tem raczyła zapomnieć.
— A! zapomnieć! nie potrafię — rozśmiała się Bończyna — ale daję panu słowo i dotrzymam go, że wcale o tem mówić nie będę.
A zatem — do zobaczenia w Brzózkach. — Maciuś, popędzaj!
I wózek pani Bończyny kłusem potoczył się ku Brzózkom, a Sylwan, zły, skwaszony, nie rad z siebie, skierował się ku Rusinowemu Dworowi. Nie był tak naiwnym, aby wierzył w to, iż wdowa zamilczy o nim i o spotkaniu — ale zrezygnował się już na — przyznanie do tego, iż czasem robił wycieczki myśliwskie, w ciągu których sam być lubił.
Co o tem mówić sobie miano, już go mało obchodziło.
Chcąc się pozbyć co rychlej ciążących mu odwiedzin w Brzózkach, o których matce wcale nie wspomniał, nazajutrz po obiedzie, przebrał się w swoje suknie miejskie, wcale nie wytworne i na wsi tylko ujść mogące — okrył się płaszczem i wyruszył do wdowy.
Tu go może oczekiwano.... Bończyna, zawsze wesolutka, mająca wiele do powiedzenia, więcej jeszcze do pytania, przyjęła sąsiada z uprzejmością nadzwyczajną.
— Jeżeli kto, to ja nie mam prawa panu wyrzucać jego oryginalności — rzekła po przywitaniu — bo moje życie nadzwyczaj jest podobne do pańskiego. I ja część roku spędzam tu w samotności, z tą tylko różnicą, że mam szczęście cieszyć się towarzystwem matki.
Sylwan, siedzący z oczyma spuszczonemi, nie odpowiedział nic.
— Mojem zdaniem — rzekł po długiem milczeniu zadumanem, — nikt nikomu rodzaju życia, jaki sobie obrał, za złe brać nie powinien. Każdy sobie tworzy najwygodniejsze gniazdo — jak ptaki, które je w najrozmaitszy sposób budują.
— To tylko takie trzpioty jak Emil — wymówiła się niechcący Bończyna, i małą rączką uderzyła się po ustach.
A! co mi się to wymknęło.
— Żaden to sekret dla mnie — odparł obojętnie Sylwan. — Wiem, że ten chłopak, który nie ma co zrobić z życiem, z czasem i z sobą, szpiegował mnie. Śmiałem się i śmieję z tego.
— Ale panowie z sobą nie jesteście poróżnieni? — zapytała wdowa.
— Ja? z nim! — rozśmiał się Sylwan — ale proszę pani, ja nie biorę na seryo p. Emila Paczuskiego, i nikomu go nie życzę uważać za co innego, jeno za bardzo dobre chłopię, które potrzebuje długo dojrzewać.... byle, nim dojrzeje, gnić nie zaczął.
Pieszczoszek, popsuty — biedaczysko, ma przed sobą przyszłość bardzo niepewną i biada kobiecie, coby mu swój los powierzyć chciała.
Z pozorną obojętnością wymówione te wyrazy, przyjęła wdowa chciwie — i utkwiły w jej pamięci.
Emil dosyć się podobał Bończynie — miała może jakie projekta na niego — zdawało się jej łatwem opanować serce i umysł nieopatrznego młodzika. Zdanie o nim Horpińskiego ostudziło i nastraszyło piękną panią.
Nastroiła minkę seryo.
— Tak surowo go pan sądzisz? — spytała.
— Jest to jeszcze bardzo pobłażliwe zdanie — rzekł Horpiński. Wistocie mam nawet pewną sympatyą dla biedaka, żal mi go — ale mu przyszłości dobrej wróżyć nie mogę — a przeraża mnie myśl, że ktoś z takim sternikiem ważyłby się puścić na morze. Słaby i zarozumiały, — możeż być co groźniejszego nad to?
Zmilczała wdowa.
— Pan wogóle jesteś surowym dla ludzi — rzekła — spostrzegłam to już dawniej.
— Czy pani sądzi, że oni dla mnie są bardziej pobłażającymi? — odparł Sylwan — ale to kwestya podrzędna — złośliwym nie jestem, widzę mimowoli jaśniej niż inni — skały, skopuły, rafy, o które się rozbijają marzenia... Troszkę żeglowałem sam — a wielem się przypatrywał pływającym po morzach. Wszystko przebaczam — lituję się nad wszystkimi — cóżem winien, że czasem mam dar jasnowidzenia?
— Smutny to dar — odezwała się Bończyna. — Ja wolę nie widzieć naprzód, aby się zawczasu nie trwożyć.
— Z pewnością to lepsza rachuba — dołożył Sylwan.
Parę godzin spędził w Brzózkach Horpiński i po herbacie odjechał. Stara Sędzina, która rozmowie o Emilu była przytomną, a na której poważny Horpiński zrobił wrażenie bardzo rozumnego człowieka, zaraz po jego odjeździe napadła na córkę.
— Widzisz!... widzisz!... com ci ja o tym Paczuskim mówiła, a takeś się nim zajęła, zabałamuciła! Wierz mi, że to wietrznik, i choć bogaty, młody, przystojny — ale — niech nas Bóg od niego broni!
W twojej główce już się snuło — nie prawdaż?
— No... snuło się i rozsnuło! — odparła smutnie Bończyna. — Przyznaję się mamie, że — trochę mnie zajął, bo i on się mną zajmował. To, co o nim powiada Horpiński, zupełnie mnie ostudziło i rozczarowało. Nie, nie, nie!... Nie chcę go i myśleć o nim nie będę.
Ale mówiąc to, westchnęła wdówka.
Rozum i pan Sylwan nie dozwolili marzyć o nim; serce i potrzeba zakosztowania życia znowu, przemawiały za wesołym i miłym chłopcem. Miał dla Bończyny urok ten biały, różowy, pulchniutki jedynak, który umiał przypochlebić się, podobać — okazać czułym i namiętnym.
Lecz całą resztę życia pokutować za zjedzenie tego cukierka? — wdowa była nadto rozumną i doświadczoną, aby się tego dopuściła.
Westchnęła i powiedziała sobie w duchu: — Bądź zdrowe! marzenie.
Prawie w tymsamym czasie Paczuski na wsi, odpoczywając z cygarem w swoim pokoju, roił o Bończynie i uśmiechało mu się to, że w zimie będzie jej cavaliere servente, że — wielu mu będzie zazdrościć.
— Taka śliczna i tak się młodziuchną wydaje! — powtarzał. — Gdybym nawet się ożenił — zaprawdę — nikt-by nie mógł powiedzieć, że para nie dobrana... A! jakby nam było z sobą wesoło!
Nie przewidywał p. Emil, że kilka słów Horpińskiego — pewno nie bez celu powiedzianych, cały gmach tych marzeń miało obalić i w gruzy obrócić.

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.