Któś/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Horpińskiemu wiodło się daleko szczęśliwiej. Niecierpliwiło go wprawdzie szpiegowanie Emila i ten rodzaj prześladowania, lecz szkodzić mu to nie mogło. Jedyny dom, który cenił i bywać w nim lubił, był dla niego otwartym. Z sercem, boleścią długą zamkniętem, Sylwan ani mógł zamarzyć o pannie Michalinie, a położenie jego towarzyskie wogóle nie dozwalało mu ani myśleć o ożenieniu się: nie mógł więc dopuścić zakochania się, a miał moc wielką nad sobą. Panna Michalina była mu miłą — i stanowiła ciekawą psychologiczną zagadkę.
Nie była podobną do pospolitych kobiet, które on spotykał w ciągu życia. Niezwyczajnej piękności, nie była zalotną, a pomimo to piękność swą umiała i lubiła uwydatnić nader wytwornem ubraniem, smaku pełnem. Młodzieńczy zapał łączył się w niej z panowaniem nad sobą, spokojem, z jakiemś zadowoleniem warunkami życia — które się rzadko w młodych spotyka.
Kiedyż marzyć, jeżeli nie w tych latach życia, przed któremi szeroko się rozlegają lazurowe przestrzenie?
Wstęp do życia zawsze się prawie odznacza jakąś gorączką i niecierpliwością. Chcemy co prędzej wypić kielich — na którego dnie gorycz czeka.
W pannie Michalinie żadnego z tych symptomatów młodości nie widział Sylwan: przeciwnie, zdawała się używać z rozkoszą tego, co miała, nie śpiesząc wcale po to, co się jeszcze obiecywało.
Otoczona rojem młodzieży, wśród której wielu było mogących się podobać i zająć, nigdy nie wyróżniła dotąd nikogo — oprócz Horpińskiego.
Ale i w tem zajęciu się nim może rodzaj tajemnicy, jaka go osłaniała, nie był bez udziału i wpływu.
Zamiłowanie sztuki, rzeczy poważnych, ludzi poważnych — starczyło jej doskonale do wypełnienia chwil swobodnych, a nie przeszkadzało zadość uczynieniu obowiązkom względem matki, którą kochała najczulej, a nawet trochę zajęciom około domu.
Horpiński patrzał na ten posąg chodzący z uśmiechem spokoju na ustach, z czołem wypogodzonem, z oczami pełnemi myśli, niedających się wyrazić w żadnym języku, i nie mógł się powściągnąć od uwielbienia dla niej.
Nie była to miłość taka, jaką w młodości goreją serca, gdy im zmysłowe wrażenia przygrywają; nie była to namiętność ale pociąg niezwyciężony ku istocie wyjątkowej. Zajęcie się nią zwiększała myśl smutna, natrętna: jaki los spotkać może tę kobietę w przyszłości?... Nie widział nikogo dokoła, coby jej był godnym; rodzina, matka musiała ją wydać za mąż — było to w porządku rzeczy, było koniecznością — ale za kogo?
Horpiński ubolewał zawczasu i gubił się w przypuszczeniach wyboru, jaki ona uczynić mogła, zmuszona wkońcu wybierać. Tak łatwo się było omylić.
Z każdym dniem prawie sympatya dla panny Michaliny w nim rosła, stawała się jedną z myśli obrotowych jego życia; lecz Sylwan nie widział w niej dla siebie niebezpieczeństwa.
Złudzeniom nie poddawał się żadnym, nie spodziewał się niczego.
Z drugiej strony panna Michalina z równem zajęciem przypatrywała się, badała — usiłowała odgadnąć tego człowieka, który się jej wydawał wyższym z wielu względów od otaczających ją.
Mogła z nim mówić o wszystkiem; rozumiał ją zawsze, odgadywał — myśli ich harmonizowały z sobą.
Ta była różnica w ich zapatrywaniu się na świat, że ona cieszyła się tem, co miała; on był nieuleczonym smutkiem przejęty, który mimowoli się zdradzał.
Domyślała się jakiejś tragedyi w jego losie — czegoś co chciał zapomnieć. Litowała się nad nim, chociaż dźwigał heroicznie swe brzemię, nigdy się nie uskarżając na nie.
Wieczory u babuni — zgromadzały kółko bardzo niewielkie. Warunkiem dopuszczenia do nich było: przynosić na nie trochę wesołości przyzwoitej — umiejętności prowadzenia rozmowy i słuchania jej; wreszcie nie mówić zbyt głośno i trzymać się zawsze na wodzy.
Znany z dowcipu stary professor-malarz, przez długi pobyt w Rzymie, pół-Włoch, który lepiej mówił o sztuce, niż malował, dwie podżyłe damy ze sfer wyższych, naostatek Horpiński, przypuszczeni byli do małego saloniku.
Ciepły, zaciszny, dosyć posępny, niewiele też więcej osób mógłby był wygodnie pomieścić. Chodziło się tu pocichu, na palcach; mówiło się półgłosem.
Na kanapce, umyślnie na to zbudowanej, poduszkami obstawiona, z nogami w kołdry poobwijanemi, leżała nawpół, wpół siedziała, stara kasztelanowa, z pończoszką w ręku, którą nieustannie ktoś musiał brać do korrekty.
Piękna, blada jej twarz, łagodnego wyrazu, ciągle się zwracała ku gościom, a oczy i uszy usiłowały pochwycić, co się wkoło działo — bo wszystko ją zajmowało jeszcze.
Zwykle Misia albo pani Zawierska siadała najbliżej, aby w potrzebie niedosłyszanego coś wytłómaczyć.
Na stoliku przyćmiona lampa musiała cały salonik oświecać — bo wielkiego światła nie znosiły osłabione oczy.
Zasiadano dokoła, a gdy babunia zażądała kogoś mieć bliżej, robiono mu miejsce. Każdy coś przynosił z sobą: opowiadanie jakieś, wiadomość z dziennika, postrzeżenie, plotkę niewinną. Niekiedy czytywano coś niedługiego, bo staruszka interessowała się literaturą. Znała dobrze dawniej Niemcewicza i wielu innych poetów, Karpińskiego umiała coś na pamięć, Kniaźnina smutnego końca nie mogła dosyć opłakać.
Niekiedy sama ona coś ze swych wspomnień wydobywała. Ale ile razy się to trafiało, znając do starości, iż się ona powtarzać lubi, kasztelanowa naprzód troskliwie dopytywała: czy już nie opowiadała dawniej?... Bała się znudzić. Byłto rodzaj kokieteryi umysłowej, aby się nie wydawać starą.
Choć ton i nastrój rozmowy był tu zawsze poważnym, nie przechodził jednak nigdy w smutny; uśmiechano się chętnie.
Wieczór z herbatą, którą roznoszono, podając ją na małych stoliczkach, zaczynał się wcześniej niż zwykle w mieście, ale też kończył przed dziesiątą, bo babunia miała jeszcze do odmawiania pacierze i potrzebowała zasnąć przed północą.
Kasztelanowej wprowadzony tu p. Horpiński podobał się niezmiernie. Znalazła go dystyngowanym. a po kilkakrotnej z nim rozmowie przyznał Misi, śmiejąc się, że była w nim rozkochaną.
Prawda, że Sylwan, nawykły szanować starość, umiał się nadzwyczaj zręcznie zastosować do odgadnionych babuni upodobań i form towarzyskich.
— Ktoś mi mówił — odezwała się raz staruszka — że tego Horpińskiego pochodzenie jest ciemne, osłonione tajemnicą — ale proszę ja was, fiziognomia świadczy o krwi. Il est de race, to widoczne. Tego człowiekowi nie nadaje wychowanie, tego nauczyć się nie można: przynosi się to z sobą, we krwi.... a długie pokolenia na takie wyszlachetnienie pracują.
Starano się, wiedząc, że babunia polubiła Sylwana, miewać go jaknajczęściej. Nie siadywał jednak ciągle przy babci i panna Michalina mogła z nim długie prowadzić rozmowy.
Sylwan, niegdyś, po ukończonem wychowaniu, podróżował wiele; był zakochany we Włoszech, nabrał smaku do sztuki, zwiedzał potem prawie wszystkie galerye europejskie — treści więc do rozpraw nie brakło.
A że sztuka związaną jest nierozerwanym węzłem z życiem — mówiło się wogóle i o życiu wiele.
— Spędzasz pan całe lato w mieście? — zagadnęła go jednego wieczora p. Michalina.
— Nawykłem do tego — rzekł Sylwan — robię czasem małe wycieczki, ale na krótko.
— Ja rozumiem, że podróże czasem są potrzebą — odezwała się Zawierska — człowiek potem dom swój lepiej ceni, kocha go więcej.
— Ja nie mam domu — szepnął Horpiński.
— Mógłbyś go pan sobie stworzyć — mówiła dalej p. Michalina — przywyka się do wsi łatwo.
Horpiński nic nie odpowiedział.
— W której stronie kraju żyła pańska rodzina? — śmielej wtrąciła pytająca.
Sylwan podniósł głowę, pomyślał, czoło mu się zachmurzyło.
— Nie mam rodziny — rzekł krótko — i tak, jakby się o tem więcej nie chciał rozszerzać.
— Nikogo! — mimowolnie wyrwało się Misi.
Milczeniem odpowiedział Horpiński.
Panna Zawierska natychmiast zmieniła rozmowę, zrozumiawszy, iż przykrą być mogła dla Horpińskiego.
W chwilę potem nie było widać po Sylwanie, że został podrażnionym boleśnie; lecz wyraz twarzy, krótkotrwały, który nie uszedł baczności Misi, nauczył ją, że nigdy więcej przedmiotu tego dotykać nie była powinna.
Starała się tegoż wieczora wynagrodzić swą niezręczność Horpińskiemu uprzejmością wielką i okazanem mu współczuciem.
Gdy się wszyscy porozchodzili, a przy babci została tylko Misia, aby dopilnować przenosin jej do łóżka, staruszka dała jej znak, pochyliła się do ucha i grożąc palcem — szepnęła:
— Moja Misiu — ostrożnie! Biednego tego filozofa gotowaś zbałamucić i rozkochać. Jak on cię pożera oczyma.
Zarumieniła się Michalina.
— A! babciu — odparła śmiejąc się — nie jest to płochy młodzik.
— Tem gorzej — dokończyła staruszka — bo więcej cierpieć będzie. Już to prawda, że do ciebie się zbliżyć a nie rozkochać w tobie — nie podobna — ty, moja czarowniczko droga.
I pocałowała ją w czoło.
— Ale i ty moje serce, bardzo mile na niego spoglądasz! Ej! ej!
Michalina usiadła przy babce.
— Będę szczerą — odezwała się do niej. — Nie taję tego, że ze wszystkich mężczyzn, jakich bliżej poznać mogłam, ten Horpiński pewnie mi się najlepiej podobał. Ale — nie zakocham się w nim, bo ja się nie mogę w nikim zakochać. Taka już natura moja.
Staruszka głową potrząsnęła.
— Nie ufaj zbytnio swej sile — rzekła. — Człowiek, bezwątpienia, bardzo miły, ale partya nie dla ciebie.
Spojrzała pytająco Michalina, nic nie mówiąc.
— Tak, moja duszko — mówiła dalej babcia — sama mi to powiedziałaś, że jest jakimś sierotą bez rodziny, no — i bez nazwiska. Nie możesz być panią Horpińską.
— I nie myślę też nią być — dokończyła, wstając Misia — tak jak on nie myśli pewnie o mnie. Chciałabym tylko, doprawdy, głębiej sięgnąć w to jego tajemnicą osłonione życie, które on okrywa tak starannie.
Co też na niego i o nim wymyślają!
Dnia tego rozmowa nie poszła dalej.
Sylwan pozostał w mieście.
Wiadomy wyjazd Paczuskiego na wieś do matki, czynił go całkiem swobodnym, bo się już nieznośnego śledzenia nie miał co obawiać; ale towarzystwo Michaliny ciągnęło go i trzymało tu przykutym.
Wyrzucał sobie tę słabość: opuścić jej nie mógł.
Pani Zawierska, troskliwa o córkę, starała się ją czemś rozerwać. Urządzano więc wycieczki w okolice, do których i Horpiński z professorem staruszkiem był używany.
Misia nie jeździła konno — znajdowała to niestosownem dla kobiety — ale lubiła naturę, lasy, miała namiętność krajobrazów, studyowała je z rozkoszą.
Parę więc powozów brano zwykle na cały dzień, wyjeżdżając za miasto — a Michalina z artystą pół-Włochem usuwała się na stronę, aby niepostrzeżona mogła szkicować widoki, które potem przenosiła na płótno. Powracała z tych wycieczek bardzo ożywioną i szczęśliwą.
Sylwan też zapominał się przy niej, rozweselał się i odmładzał. Rysował on także, ale się do tego nie przyznawał.
Przy Michalinie wychodził z normalnego swego stanu, w którym od młodości, poznawszy rzeczywiste położenie swoje, trwał ciągle. Wpływ matki, widok tego, co go okalało, wyrabiały w nim nienawiść dla ludzi, urządzeń spółecznych — pojęć, które panowały i powszechnie były przyjęte. Skazany na wiekuiste wydziedziczenie i sieroctwo, choć napozór znosił je cierpliwie, w głębi duszy jednak miał nienasyconą chęć zemsty nad tymi uprzywilejowanymi, których sądził szczęśliwszymi od siebie.
Doznawał jakiejś przyjemności niezdrowej, gdy się komu z nich pośliznęła noga, gdy kto padł lub, blizkim będąc celu, został w nadziejach zawiedzionym.
Prześladowanie Paczuskiego, acz nieprzyjemne, było mu niemal pożądanem, bo dozwalało z czyściejszem sumieniem żądać i szukać odwetu.
Taksamo widok innych powodzeń burzył go, niecierpliwił. Dlaczego inni mieli być od niego szczęśliwsi? tego nie rozumiał. Jeżeli mógł temu przeszkodzić, zdawało mu się, że spełniał posłannictwo Opatrzności, obowiązek — że w ten sposób równał ludzkie przeznaczenia.
— Za cóż ja mam być skazanym, gdy jestem niewinny? — mówił w sobie.
Uprzejmy i grzeczny w towarzystwie, usłużny chętnie, miał sławę człowieka uczynnego i dobrego: ale wistocie był takim tylko w powszedniego życia pomniejszych wypadkach: w głębi duszy nosił niechęć, żal i gorycz, które się objawiały przy danej sposobności.
Jedynie towarzystwo Michaliny leczyło go z tej choroby — nienawiści szczęśliwszych.
Ale nawet w rozmowach z nią gorycz się ta przebijała — i Michalina musiała z nią walczyć. Pochwycony na mizantropii, Sylwan milczał. Panna Zawierska, poznawszy w nim to usposobienie, powolnie starała się go uleczyć z niego.
— Pan musiałeś wiele złego doznać od ludzi — spytała go raz — gdy tak wogóle o nich masz nie dobre wyobrażenie i zamało miłości ku nim?
— Ja osobiście skarżyć się na nich nie mogę — mówił Sylwan — trzymam się zdaleka od zgiełku, od tłumu, i nie mieszam się między czynnych: jestem widzem. Ale dosyć wejrzenia na ten świat, ażeby się zniechęcić ku całemu plemieniu ludzkiemu.
— Mnie się zdaje, że zamiast zniechęcenia należałoby mieć dla niego litość, współczucie i pracować na to, aby je poprawić i uszlachetnić.
Mnóztwo fałszywych pojęć chodzi po świecie, które potężnie wpływają na postępowanie: należy je prostować i wykorzeniać.
— Pani sądzisz, że to jest możliwem?! — pytał Sylwan szydersko. — Ja myślę, że to praca stracona: ludzie będą zawsze, jakimi byli. Wyjątki się znajdą lepsze: ogół zostanie pogardy godnym.
Misia nie dawała mu tego mówić — protestowała żywo. Wśród najgorętszych rozpraw Horpiński przerywał je milczeniem; ustępował jej, ale nic nie dowodziło, ażeby był przekonanym. Tak upływały tygodnie i miesiące letnie; zbliżała się jesień.
Przez ten czas Horpiński, nieodstępny, częsty gość w domu Zawierskich, uzyskał u nich zaufanie, chociaż Misia nie mogła mu zgorzknienia darować — i niechęci ku ludziom.
Przy niej i dla niej był on innym.
W obrazach życia, malowanych z fantazyi, nie z natury, trafia się najczęściej spotkać miłość występującą, jak Deus ex machina, od pierwszego wejrzenia zapalającą się, gwałtowną — piorunującą.
Wprawdzie nie można zaprzeczyć, iż i ten fenomen trafia się w rzeczywistości, ale jest daleko mniej pospolitym, niż — w poezyi i romansach.
Miłość rodząca się zwolna, obcowaniem, poznaniem bliższem krzepiąca się, daleko więcej na to imię zasługuje.
Zmysłowy pociąg objawia się żywo i piorunowo, przywiązanie głębokie rośnie z czasem i z każdym dniem staje się mocniejszem. Z pierwszej miłości szaleją ludzie, z drugiej umierają.
Sylwan po kilku miesiącach dopiero postrzegł się, że ta niewinna jego przyjaźń dla panny Michaliny, w której domu nie obawiano się go wcale, stawała się powoli już czemś do namiętności podobnem.
Nie miała ona wybuchów namiętnych, ale sama myśl, że stosunek się mógł zerwać, że on mógł być pozbawiony widzenia jej, rozmowy z nią — przyprowadzała go do rozpaczy.
Przekonawszy się o tem, badaniem serca własnego — Sylwan się uląkł.
Przypomniał sobie, że przed kilku miesiącami był daleko obojętniejszym, że nałóg serca wzrósł, że mógł dalej jeszcze wzmódz się i stać groźnym, niosąc duszy nieszczęście.
Rozum nakazywał w porę się cofnąć, szukać na to ratunku — przemódz siebie.
Dotąd, ile razy uczynił jakie postanowienie, zawsze spełniał to, co zamierzył; tymrazem znalazł się słabym i wahającym. Schwycił się na sofizmatach i wykrętach.
Jeszcze tydzień, dwa — zło już wzrosnąć nie może — mówił sobie. — Dlaczego mam sobie odmówić jedynej, niewinnej w życiu rozrywki — wyrzec się kilku dni jasnych?
Przyjdzie odcierpieć za nie? Dlaczegóżbym nie miał zapłacić, jak się wszystko opłaca na świecie?
Nie zaprzestał więc chodzić do Zawierskich, ale odwiedziny coraz rzadszemi chciał uczynić.
Szukał innych roztargnień: nie umiał ich znaleść.
Słabość własna upokorzyła go, bo dotychczas chlubił się panowaniem nad sobą.
Co się działo z p. Michaliną — trudniej jeszcze określić.
Sylwan ją oddawna interessował, był jej — sympatycznym naprzód dla jakichś niezrozumiałych, niewytłómaczonych przyczyn. Po zbliżeniu się do niego, opinia, z wejrzenia powzięta, potwierdziła się, p. Michalina towarzystwo jego znajdowała miłem, godziła się z nim w wielu rzeczach, a niepodzielając jego pessymizmu i goryczy, w nim i to nawet usprawiedliwiała.
Gdy przez dni kilka Horpiński nie przybywał, niepokoiła się; czuła, że jej kogoś brakło, szukała go oczyma — oczekiwała na niego. Przybywającego witała z nieukrywaną radością.
Oko matki, które wszystko to widziało, a serce odczuwające każde dziecka wzruszenie — z początku nie widziało w tej przyjaźni nic groźnego — w końcu pani Zawierska, każdy symptom chwytając, zaczynała się zamyślać.
Wyznała przed kasztelanową, że się lęka o Misię.
— Nie jest ona skłonną do tego, aby się jej głowa zawróciła i lada kto nie dokaże, aby ją zajął — mówiła do babci — tymczasem ten Horpiński! ten Horpiński!...
Nie wygląda to na miłość, ale u Misi i to uczucie innem być musi, niż w pospolitych dziewczętach — dla tego się boję.
— Rozmów się z nią otwarcie! — radziła babcia. — Ona ma tyle rozumu, że wszystko jej powiedzieć można.
Zawierska, słaba dla córki, kochająca ją nad życie, rozpoczynała bojaźliwie rozmowę nieraz; ale najmniejsze słówko córki, zbijało ją z tropu. Nie chciała jej uczynić przykrości.
Wmawiała potem w siebie, że obawy były próżne.
Niemniej jednak, po upływie tych paru miesięcy, Misia, gdy myślała, że kiedyś rozerwie się ta dobra przyjaźń z Horpińskim, że się przyjdzie rozstać — wzdychała.
On jeden dostąpił tego szczęścia i miał ten przywilej, wraz z malarzem (pół-Włochem, tak go tu zwano), iż go przypuszczono do oglądania artystycznych prac panny Michaliny.
Stało się to naówczas, gdy się przyznał przed nią, iż i on chorował na dyletanta... rysowal i zbierał motywa krajobrazów w nadziei, iż z nich kiedyś stworzy arcydzieło, gdy nadleci z góry natchnienie. Wspólna miłość sztuki stała się nowym węzłem, który ich połączył. Jesień się już zbliżała, gdy Sylwan, który zbyt długo już nie widział matki, uczuł się w obowiązku odwiedzenia jej. Wiedział już naprzód, jak ona go przyjmie, choć sama wyprawiała z Rusinowego Dworu.
Potrzeba było znaleźć jakiś pozór do odjazdu i wytłumaczenia się, ale w tem nie było trudności. Pierwszy lepszy mógł starczyć; Sylwan nie potrzebował tym razem bawić długo, ale chciał widzieć matkę.
Musiał zmyśleć jakieś zaproszenie na polowanie i — pojechał.
W parę dni po wyjeździe jego niespodzianie przybył do Warszawy Pruszczyc, ów przyjaciel domu i ogólny rządzca a opiekun Zawierskich.
Mówiliśmy, jak poufały i serdeczny stosunek łączył go z tym domem.
Przybycie jego w jesieni, w porze, gdy około gospodarstwa wiele jest do czynienia, zdziwiło trochę i nastraszyło Zawierską, która była z natury bojaźliwą.
Gdy się z nim znaleźli sam-na-sam, wyraziła mu to swoje zdumienie i postrach razem.
— Mój drogi kapitanie — rzekła — lękam się, że mi może przywozisz co złego! Wiesz jak jestem szczęśliwą, gdy cię widzę; ale, ponieważ w tej porze się ciebie nie spodziewałam, mrę z trwogi!
Poczciwy Pruszczyc rozśmiał się, pokręcając wąsa.
— Niechże to się pani zupełnie uspokoi — rzekł — prawda, że nie przyjechałem zupełnie z próżnemi rękami i dla satysfakcyi ucałowania jej rączek... ale — złego nic nie przywożę.
— No — to mów-że, co cię tu do nas napędziło — odezwała się Zawierska, nie trzymaj mnie w niepewności.
Pruszczyc rozpoczął powoli.
— Jest to tajemnica. Mam pretendenta do ręki panny Michaliny, którego poznałem wypadkiem, bo i on i ja mamy passyą koni. Był tu w Warszawie w czasie ostatnich wyścigów, widział pannę Michalinę, podobała mu się bardzo, słyszał o niej wiele, no — i przez wspólnych znajomych starał się zbadać, czy jego staranie — będzie dobrze przyjęte, czy niema już kogo, z kim-by rywalizować potrzebował.
— Któż to taki?
— Bogaty obywatel z Ukrainy, czy z Podola, właściciel znakomitej stadniny — mówił dalej Pruszczyc. — Konie ma, powiadam pani — niech go!!... Sam nader miły człowiek. Politura na nim doskonała. No — może w głowie tam nie ma wielkich zapasów; ale na powszednie potrzeby świata, aż nadto. Podróżował wiele, przytem powierzchowność piękna, postać i fiziognomia dystyngowane, ród dobry, majątek znaczny i oni go z bratem nietylko nie tracą, ale ogromnie dorabiają.
— Jak się zowie? — zapytała Zawierska.
— Wacław Nitosławski — rzekł Pruszczyc.
— Ale mnie się zdaje, że mi go pokazywano — odezwała się pani domu. Było ich dwóch braci, do siebie bardzo podobnych, a, co dziwniej, upatrywano w nich nadzwyczajne podobieństwo do kogoś nam dobrze znajomego, do Horpińskiego, którego u nas widzieć musiałeś.
— Nie przypominam już sobie — odparł Pruszczyc — ale być może, bo mi, gdym raz pierwszy spotkał Nitosławskiego, jego fiziognomia wydała się jakby znajomą i gdzieś już widzianą.
— A o tem nie wiesz — dodała Zawierska — że to jest, w dodatku, wielki faworyt Misi.
— Kto!... Horpiński? — zaczął Pruszczyc.
— A tak!
— Jakże się to ma rozumieć? — spytał kapitan.
— No — lubi go, rozmawia z nim chętnie, znajduje sympatycznym — wytłómaczyła matka.
— Więc, wnosząc z tego i Nitosławski mógłby się podobać — rzekł kapitan — jeżeli są tak do siebie podobni.
Po krótkiej naradzie wypadło z niej naprzód iż Misia wcale o tem nie powinna była wiedzieć, że ten jakiś Nitosławski miał projekta, Pruszczyc zaś mógł mu oświadczyć, że będzie dobrze widzianym.
Kapitan przyjeżdżając z tą propozycyą, przywiózł jako troskliwy opiekun, pozbierane z różnych stron wiadomości o Nitosławskich, ich rodzinie, stosunkach, wychowaniu, charakterze, majątku. Wszystko wogóle mówiło na ich stronę, oprócz jednej może zbytniej zabiegliwości o robienie grosza, która Misi w smak iść nie mogła. Ceniła ona niezależność, lubiła dobrobyt, ale nie był dla niej jedynym celem życia. Zawierska więc uprzedziła Pruszczyca, aby przestrzegł, iż o swych olbrzymich spekulacyach pretendent zbyt wiele mówić był nie powinien.
P. Wacław miał przybyć późną jesienią i — jeśliby mu się powiodło, zabawić tu dłużej. Niespokojna o przyszłość córki Zawierska podziękowała opiekunowi, lecz zapowiedziała mu razem, że — na córkę wpływać ani może, ani chce, i zostawia jej zupełną swobodę rozporządzania sobą.
— Kto zna pannę Michalinę — odparł Pruszczyc — ten się dziwić nie będzie, iż pani ufasz jej wyborowi: ona złego uczynić nie może.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.