Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieuleczonym smutkiem przejęty, który mimowoli się zdradzał.
Domyślała się jakiejś tragedyi w jego losie — czegoś co chciał zapomnieć. Litowała się nad nim, chociaż dźwigał heroicznie swe brzemię, nigdy się nie uskarżając na nie.
Wieczory u babuni — zgromadzały kółko bardzo niewielkie. Warunkiem dopuszczenia do nich było: przynosić na nie trochę wesołości przyzwoitej — umiejętności prowadzenia rozmowy i słuchania jej; wreszcie nie mówić zbyt głośno i trzymać się zawsze na wodzy.
Znany z dowcipu stary professor-malarz, przez długi pobyt w Rzymie, pół-Włoch, który lepiej mówił o sztuce, niż malował, dwie podżyłe damy ze sfer wyższych, naostatek Horpiński, przypuszczeni byli do małego saloniku.
Ciepły, zaciszny, dosyć posępny, niewiele też więcej osób mógłby był wygodnie pomieścić. Chodziło się tu pocichu, na palcach; mówiło się półgłosem.
Na kanapce, umyślnie na to zbudowanej, poduszkami obstawiona, z nogami w kołdry poobwijanemi, leżała nawpół, wpół siedziała, stara kasztelanowa, z pończoszką w ręku, którą nieustannie ktoś musiał brać do korrekty.
Piękna, blada jej twarz, łagodnego wyrazu, ciągle się zwracała ku gościom, a oczy i uszy usi-