Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzięła ją na ręce, całować poczęła i przypatrywać się z ciekawością.
Horpyna stała już we drzwiach, wołając, aby ją wnet podała...
Przestraszone dziewczę, choć było uprzedzone przez Harasyma, że jej tu będzie dobrze, jak w niebie, poczynało popłakiwać, zasłaniało sobie oczka — gdy pieszczotliwy głos Tatiany — uspakajał ją i tulił.
Sierotka była piękną. Opalona twarzyczka tryskała zdrowiem. Rysy przypominały Horpynę może, taką, jaką była w młodości. Twarz, ślicznych linii, nie miała jeszcze wyrazu, który daje dopiero życie samo; lecz dzieciństwo spędzone w pracy, często do myślenia o sobie zmuszone, napiętnowało ją już pewną energią.
Czarne włosy bujne, w warkoczach wstążkami pozaplatanych, zwijały się jej około główki. Przyodziewek był ubogi. Praca w polu, słońce i wiatr, ściemniły płeć — lecz Tatiana sobie ją wybielić obiecywała.
Gdy na ziemię ją, chwiejącą się i nieśmiałą, postawiła Tatiana przed Horpyną — stara wlepiła w nią oczy chciwe, ciekawe — i, przypomniawszy sobie może młodość własną — rozpłakała się naprzód.
Dziecko, słysząc szlochanie, wtórowało mu.