Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozbawia przyjemności obcowania z panem. Musimy się czuć obrażonymi, iż nie raczysz naszego towarzystwa uznawać godnem siebie.
— Dlaczegóż nie odwrotnie? — odrzekł natychmiast Sylwan.
Wdowa nie chciała mu się dłużej naprzykrzać drażliwemi słówkami i zmieniła ton.
— Ale ja o panu tutaj dawno wiedziałam — rzekła — tylko szanowałam jego zamiłowanie pokoju.
— Od kogo pani mogłaś wiedzieć o mnie? — spytał Sylwan.
— A! tego odkryć nie mogę! Tajemnica stanu! — śmiała się Bończyna. — My, kobiety, jesteśmy, jak wiadomo, ciekawe, podejrzliwe, nieznośne — i wiemy wszystko.
Obejrzała się dokoła piękna wdowa.
— Ponieważ szczęśliwy los dał mi pana złapać tak na uczynku — dodała — mam prawo się upomnieć, abyś był grzeczny i chciał mnie odwiedzić.
— Pani dobrodziejko — ja tu nie mam nawet nic oprócz — siermięgi.
— A! to nic nie znaczy, przyjmuję pana w siermiędze.
Sylwan się zamyślił.
— Będę pani służył — rzekł zniżając głos — ale — mam prośbę do niej. Oryginalność to, fantazya — zdziwaczenie — nazwij pani, jak chcesz, postępowanie moje, nie radbym, aby ludzie się niem zaj-