Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powracał ku Rusinowemu Dworowi — zaturkotało za nim; a że wozy i wózki spotykał często, więc nie odwrócił się nawet.
Małą karyolką powracała z folwarczku pani Bończyna i Sylwan ani się spostrzegł, gdy zrównawszy się z nim, wpatrzywszy dobrze długo w niego, parsknęła śmieszkiem wesołym.
— Panie Horpiński!... cóż-to za maskarada?... Pan, tu?... w tej siermiędze?
Potrzeba było chwili dobrej namysłu Sylwanowi, nim się zebrał na odpowiedź. Skłonił się powoli; twarz przybrała wyraz poważny.
— Trochę poluję, odpoczywam trochę po miejskim gwarze — odpowiedział sucho. — Miałożby to być grzesznem lub — tak dziwacznem?
— Daruj pan, ale przynajmniej jest oryginalnem — poczęła wdówka, której konie zwolniły biegu i szły teraz równym krokiem z wierzchowcem Sylwana. — Więc pan tak bardzo potrzebujesz samotności? Ukrywasz się? aby cię tu nikt nie szukał i nie znalazł?
Horpiński, pochylony nieco — dumał.
— Być może, iż się wydaje pani oryginalnem, lecz — rzekł spokojnie — mamy różne gusta i potrzeby... Co nikomu szkodliwem nie jest — należałoby, mnie się zdaje — przebaczyć fantazyi...
— Właśnie, że to jest szkodliwem — odparła filuternie Bończyna, spoglądając na niego — bo nas