Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieczorami matkę i to dziecko — jak je nazywał — niebardzo za miastem tęsknił.
Zapomniał zupełnie o Paczuskim — o jego głupiem prześladowaniu i o potrzebie ukrywania się z sobą.
W ukraińskiem swem ubraniu prostem błądził z psami popolach i lasku w jakiemś błogiem odrętwieniu.
Widok tego świata większego, do którego nawpół należał, obudzał w nim te żądze chorobliwe zemsty, zazdrości, niechęci, — które zatruwają duszę; tu przynajmniej był od nich wolnym.
Oprócz wieśniaków i drobnej szlachty z okolicy, która już się była z Rusinami oswoiła — nie spotkał nikogo i nie troszczył się o sąsiedztwo, którego nie znał.
Wątpliwem jest bardzo, czy o pobycie w blizkich Brzózkach pani Bończyny wiedział nawet; nie miał bowiem zwyczaju dopytywać o to sąsiedztwo, z którem żadnych nie chciał zawiązywać stosunków.
Naówczas gdy piękna wdówka go raz na polu spotkała i zdawało się jej, że go poznała — Horpiński, zadumany, ani spostrzegł jej, ani wiedział o tem, kto ona była.
Los gotował mu właśnie z nią nieprzyjemną niespodziankę. Raz gdy zwolna wieczorem konno, zamiast przez pole, małą drożyną pod lasem