Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pieszczoszek, popsuty — biedaczysko, ma przed sobą przyszłość bardzo niepewną i biada kobiecie, coby mu swój los powierzyć chciała.
Z pozorną obojętnością wymówione te wyrazy, przyjęła wdowa chciwie — i utkwiły w jej pamięci.
Emil dosyć się podobał Bończynie — miała może jakie projekta na niego — zdawało się jej łatwem opanować serce i umysł nieopatrznego młodzika. Zdanie o nim Horpińskiego ostudziło i nastraszyło piękną panią.
Nastroiła minkę seryo.
— Tak surowo go pan sądzisz? — spytała.
— Jest to jeszcze bardzo pobłażliwe zdanie — rzekł Horpiński. Wistocie mam nawet pewną sympatyą dla biedaka, żal mi go — ale mu przyszłości dobrej wróżyć nie mogę — a przeraża mnie myśl, że ktoś z takim sternikiem ważyłby się puścić na morze. Słaby i zarozumiały, — możeż być co groźniejszego nad to?
Zmilczała wdowa.
— Pan wogóle jesteś surowym dla ludzi — rzekła — spostrzegłam to już dawniej.
— Czy pani sądzi, że oni dla mnie są bardziej pobłażającymi? — odparł Sylwan — ale to kwestya podrzędna — złośliwym nie jestem, widzę mimowoli jaśniej niż inni — skały, skopuły, rafy, o które się rozbijają marzenia... Troszkę żeglowałem sam — a wielem się przypatrywał pływającym