Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzucać jego oryginalności — rzekła po przywitaniu — bo moje życie nadzwyczaj jest podobne do pańskiego. I ja część roku spędzam tu w samotności, z tą tylko różnicą, że mam szczęście cieszyć się towarzystwem matki.
Sylwan, siedzący z oczyma spuszczonemi, nie odpowiedział nic.
— Mojem zdaniem — rzekł po długiem milczeniu zadumanem, — nikt nikomu rodzaju życia, jaki sobie obrał, za złe brać nie powinien. Każdy sobie tworzy najwygodniejsze gniazdo — jak ptaki, które je w najrozmaitszy sposób budują.
— To tylko takie trzpioty jak Emil — wymówiła się niechcący Bończyna, i małą rączką uderzyła się po ustach.
A! co mi się to wymknęło.
— Żaden to sekret dla mnie — odparł obojętnie Sylwan. — Wiem, że ten chłopak, który nie ma co zrobić z życiem, z czasem i z sobą, szpiegował mnie. Śmiałem się i śmieję z tego.
— Ale panowie z sobą nie jesteście poróżnieni? — zapytała wdowa.
— Ja? z nim! — rozśmiał się Sylwan — ale proszę pani, ja nie biorę na seryo p. Emila Paczuskiego, i nikomu go nie życzę uważać za co innego, jeno za bardzo dobre chłopię, które potrzebuje długo dojrzewać.... byle, nim dojrzeje, gnić nie zaczął.