Król Jan (Shakespeare, tłum. Korzeniowski, 1895)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Jan
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Korzeniowski
Tytuł orygin. The Life and Death of King John
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA
Nortampton. Pokój w zamku.
Wchodzi HUBERT z DWOMA SŁUGAMI.

Hubert. Rozpalcie, to żelazo i tam stańcie
Za tem obiciem. Skoro tupnę nogą,
Natychmiast razem wypadniecie oba
I przywiążecie chłopca, który będzie
Ze mną, do tego krzesła. Bądźcie baczni.
Pierwszy sługa. Za ten czyn ty sam będziesz nam poręką?
Hubert. Głupi twój skrupuł. Nie bój się, a słuchaj.

(Słudzy wychodzą).

Wyjdź tu, chłopczyku! pragnę z tobą mówić.

(Artur wchodzi).

Artur. Dobry-dzień ci, Hubercie!
Hubert. O! dobry-dzień,
Mój mały książę!
Artur. Chociaż mały książę,
Mam jednak więcej prawa, niżby trzeba,
Być więcej niźli księciem — Smutnyś?
Hubert. Tak jest.
Byłem weselszym.
Artur. Biada mi! Ja myślę,
Że prócz mnie, smutnym nikt być nie powinien.
Jednak pamiętam, kiedym był we Francyi,
Młodzi panowie byli, jak noc, smutni
Z pustoty tylko. — Jakem chrześcijanin,
Gdybym w więzieniu nie był, a pasł owce,
Cały dzień Boży byłbym tak wesołym!
Nawet tu byłbym wesół, tylko, widzisz,
Lękam się, że mój stryj coś złego myśli.

On się mnie boi, ja się jego boję.
Mojaż to wina, żem ja syn Gotfryda?
Nie moja? prawda? — Dałby Pan Bóg, żebym
Twoim był synem, gdybyś chciał mię kochać.
Hubert (do siebie). Jeśli z nim gadać zacznę, to ni-winne
Paplanie jego zbudzi we mnie litość,
Która umarła leży. Dalej, spiesznie!
Trzeba być nagłym.
Artur. Czyś nie chory? — dzisiaj
Blado wyglądasz. Ja, doprawdy, chciałbym,
Żebyś był trochę chorym, bym przy tobie
Siedział noc całą i nad tobą czuwał.
Bo ja cię więcej kocham, mój Hubercie,
Niż ty mnie.
Hubert. Jego słowa biorą górę
Nad sercem. — Czytaj to, Arturze! (Do siebie). Precz stąd
Ty głupia wodo! ty wypędzasz za drzwi
Straszną katuszę. — Nie ma co odkładać.
Inaczej cały zamiar mój wycieknie
Z miękkiemi łzami. — Cóż? czy nie wyczytasz?
Czy nie czytelne pismo i nie piękne?
Artur. Zanadto piękne dla tak brzydkiej sprawy.
Musisz więc obie oczy moje wypiec
Żelazem rozpalonem?!
Hubert. Muszę, chłopcze!
Artur. I chcesz?
Hubert. Chcę.
Artur. Będziesz-że miał tyle serca?
Kiedy cię tylko głowa zabolała,
Obwiązywałem skronie twoje chustką,
I to najlepszą, jaką miałem. (Księżna
Dla mnie ją szyła) Nigdym potem o nią
Ani zapytał. Rękę swą trzymałem
Wśród nocy na twem czole, i jak czujne
Minuty gonią naprzód swą godzinę,
Równiem zachęcał czas leniwy w biegu,
Pytając: czego ci potrzeba? gdzie cię
Boli? czy mogę czem ci się przysłużyć?
Nie jeden syn biedaka takby cicho
Przy tobie leżał, anibyś usłyszał

Słówka miłości, a ja, syn książęcy,
Jam ci w chorobie wiernie usługiwał!
Możesz pomyśleć, że ta miłość moja
Była udaną, nazwiesz ją chytrością...
Jeśli chcesz — nazwij. Jeśli taka wola
Nieba, że musisz krzywdę mi wyrządzić,
Co robić? wyrządź. — Chcesz więc oczy moje
Zgasić? te oczy, co na ciebie nigdy
Źle nie spojrzały i nie spojrzą nigdy?
Hubert. Przysiągłem, muszę... tak jest, rozpalonem
Żelazem muszę wypiec twoje oczy.
Artur. O! niktby tego nie uczynił, gdyby
Wiek tak żelaznym nie był. I żelazo
Do czerwoności rozpalone, gdy się
Do ócz mych zbliży, moich łez napije,
Gniew swój gorący zgasi i ostygnie
W tym czystym płynie mojej niewinności,
I potem rdzą się strawi, że na krzywdę
Ócz moich ogień w swojem łonie tliło.
Będziesz-że twardszym niźli stal? O! gdyby
Anioł zszedł do mnie, gdyby mi powiedział,
Ze Hubert oczy mi wypali, jabym
Wierzyć mu nie chciał i nikomu, tylko
Tobie jednemu.
Hubert. (Tupa nogą — słudzy wchodzą z żelazem). Róbcie, com wam kazał.
Artur. Ratuj! Hubercie! ratuj! — na sam widok
Tych krwawych ludzi oczy moje gasną.
Hubert. Dajcie żelazo — związać go — mówiłem.
Artur. Ach! pocóż masz być tak gwałtownie dzikim!
Ja się nie ruszę, będę stał jak kamień.
Na miłość Boską, nie wiąż mię, Hubercie!
Słuchaj, Hubercie! wypędź precz tych ludzi,
A ja tu cicho legnę, jak baranek;
Ani drgnę, ani słowa nie wymówię,
Ni na żelazo z gniewem nie popatrzę:
Tylko tych ludzi wypędź, ja ci chętnie,
Chętnie przebaczę wszystkie te katusze.
Hubert. Idźcie, tam stójcie — ja sam z nim zostanę.

Pierwszy sługa. Lepiej, im dalej od takiego czynu.

(Wychodzą).

Artur. Ach! wypędziłem przyjaciela mego.
Wzrok jego dziki, lecz łagodne serce.
Pozwól mu wrócić — może litość jego
Ożywi twoją.
Hubert. Gotuj się, chłopczyku!
Artur. Więc nie ma środka?
Hubert. Nie ma, prócz utraty
Oczu.
Artur. O nieba! gdyby w twojem oku
Było maleńkie ziarnko, proszek, muszka,
Gdyby wpadł włosek, lub czemkolwiek innem
Był uszkodzony zmysł ten drogi, wtenczas
Czując sam, jaki ból gwałtowny daje
Rzecz najdrobniejsza, uczułbyś dopiero,
Jak jest okropnym twój niegodny zamiar.
Hubert. Tożeś obiecał? Milcz i siadaj prędzej.
Artur. Hubercie! mowy dwóch języków mało
Dla obronienia pary oczu. Przebóg!
Nie każ mi milczeć, nie każ, mój Hubercie,
Lub gdy chcesz, wyrwij język, byle oczy,
Oczy zostały... Oszczędź moje oczy,
Choć na to tylko, bym na ciebie patrzał.
Patrz! to narzędzie nawet już ostygło,
Nie może szkodzić.
Hubert. Znowu je rozgrzeję.
Artur. Nie, nie, do prawdy. Ogień zgazł ze smutku,
Że dany na to, aby był pomocą,
Miał dla męczarni być użytym. Patrzaj,
Już i ten węgiel z gniewem się nie żarzy;
Niebieskie tchnienie zdęło ducha złości
I popioł żalu po nim posypało.
Hubert. Ja mojem tchnieniem mogę go ożywić.
Artur. Jeśli to zrobisz, on się zarumieni,
I za twą czynność spłoni się od wstydu;
A może pryśnie iskrę tobie w oczy,
Jak pies, którego pan do walki pędzi,
Chwyta zębami tego, co go szczuje.
Wszystko, Hubercie, czem mi szkodzić miałeś,

Nic chce ci służyć. W tobie tylko nie ma
Litości, jako w ogniu i w żelezie,
Choć może one do niemiłosiernych
Celów stworzone.
Hubert. Żyj więc, żyj i patrzaj.
Za wszystkie skarby twego stryja oczu
Twoich nie dotknę. Przecież poprzysiągłem,
I byłem gotów wypiec je żelazem.
Artur. Teraz podobny jesteś do Huberta;
Dotąd przebranym byłeś.
Hubert. Cicho — stryj twój
Niechaj o niczem nie wie. Tyś już umarł.
Tych gburów szpiegów napcham pogłoskami.
A ty, mój miły chłopcze, śpij spokojnie,
Pewny, że Hubert ciebie nie obrazi
Za wszystkie skarby świata.
Artur. Nieba!... dzięki!
Dzięki! Hubercie!
Hubert. Cicho! ani słowa!
Wyjdź tajnie ze mną. Dla miłości twojej
Niemałą burzę ściągam na swą głowę.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
(Tamże. Sala w pałacu).
(Wchodzi KRÓL JAN w koronie, PEMBROK, SALISBURY i inni LORDOWIE. Król siada na tronie).

Król Jan. Znów więc tu siedzim, znów koronowani,
Pewni, że widok ten wam wszystkim miły.
Pembrok. Tak ci się, królu, podobało; wszakże
To „znowu“ było nadto. Już raz byłeś
Koronowanym. Nikt ci nie zaprzeczał
Godności twej królewskiej; wiara twoich
Poddanych buntem się nie naruszyła,
Nowe nadzieje nie zmąciły kraju
Widokiem zmiany lub lepszego stanu.
Salisbury. Zatem podwójną robić uroczystość,
Umacniać tytuł już i tak bogaty,
Pozłacać złoto, lilie malować,
Lać na fiołek wonie, lód wygładzać,

Przydawać nowe farby do kolorów
Tęczy, i światłem świec chcieć przyozdobić
Gwiaździste niebo, jest to zbytek, Królu,
Zarówno śmieszny jak i niepotrzebny.
Pembrok. Wola twa, Królu, była wykonana;
Lecz akt ten, wierz mi, bardzo był podobny
Starej powieści znów opowiedzianej,
Która tem nieznośniejszą się wydaje,
Że powtórzona z musu i nie w porę.
Salisbury. Tym to sposobem starożytne lice
Dawniejszej formy krzywi się i psuje;
Zmienia się, skręca bieg zwyczajny myśli,
Jak gdy pod żagiel wiatr ukośny, w padnie;
Wszelka rozwaga od przestrachu ginie,
Zdrowe opinie robią się choremi,
A prawda podejrzaną, gdy na siebie
Wdziewa tak nową i dziwaczną suknię.
Pembrok. Kiedy rzemieślnik pragnie zrobić lepiej
Niż dobrze, chciwość rządzi nim, nie dowcip;
I często bardzo wymawianie winy
Robi tę winę cięższą przez wymówkę;
Jak łatka, kiedy kładzie się na dziurkę,
Jest widoczniejszą, kryjac niedostatek,
Niż niedostatek, nim był załatany.
Salisbury. Ten to cel miała nasza rada, Królu,
Przed tą powtórną koronacyą twoją;
Ale ponieważ ci się podobało
Nie zważać na nią, nam się zadość stało:
Albowiem wola wszystkich i każdego
Musi ustąpić przed najwyższą wolą.
Król Jan. Niektóre tej podwójnej koronacyi
Przyczyny jużem wam objawił. Mam je
Za ważne; o ważniejszych jeszcze powiem,
Gdy strach mój przejdzie. Teraz zaś was, pytam:
Jakiej reformy chcecie i ulepszeń?
Bo obaczycie z jaką dobrą wolą
Życzeniom waszym zadość się uczyni.
Pembrok. Więc ja (wybrany, abym był językiem
Dla wyjawienia myśli tu obecnych)
Równie za siebie, jak i za nich, (ale

Bardziej w imieniu bezpieczeństwa twego,
Które jest celem wszystkich) z serca żądam,
Ażeby Artur był oswobodzonym.
Jego niewola wiele ust niechętnych
Pobudzi do mruczenia. Rzekną słusznie:
Jeśli posiadasz prawnie, co w pokoju
Posiadasz, skądże trwoga, która zwykle
(Jak oni mówią) towarzyszy krzywdzie?
Czemu w więzieniu twój nieletni krewny
W niewiadomości traci dni najlepsze,
I pozbawiony wszelkich zacnych ćwiczeń?
Tak, żeby czasów tych nieprzyjaciele
Nie korzystali z tej okoliczności,
Pozwól się prosić, żeś nam sam rozkazał
Jego swobody się domagać. Nasze
Dobro o tyle tylko mam na względzie,
O ile nasze dobro od twojego
Całkiem zależy. — Niech więc będzie wolnym.
Król Jan. Niech będzie — młodość jego wam polecam.
Hubert (wchodzi). Hubercie! powiedz, co tam masz nowego?
Pembrok. Ten człowiek miał wykonać krwawą czynność.
Pełnomocnictwo widział mój przyjaciel.
Obraz występku szpetny, nienawistny
Jest w jego oczach. Ta zamknięta postać
Zdradza złe myśli niespokojnej duszy.
Boję się zatem, czy już nie wykonał
Zleceń, o których z drżeniem wspominamy!
Salisbury. Twarz króla mieni się, i patrz, jej farba
Idzie i wraca ciągle od sumienia
Do przedsięwzięcia, jakby herold jaki
Pomiędzy dwoma strasznych wojsk rzędami.
Namiętność już dojrzała, musi pęknąć.
Pembrok. Jak pęknie, boję się, czy nie wyleje
Zgnilizny śmierci niewinnego dziecka.
Król Jan. Wstrzymać nie możem silnej ręki śmierci.
Chociaż chęć nasza zadość wam uczynić
Trwa — cel próśb waszych, Artur, już nie żyje.
Właśnie mi doniósł, że tej nocy umarł.

Salisbury. Zaiste, baliśmy się, że choroba
Jego nieuleczona.
Pembrok. I to także
Wiemy, jakim bliskim śmierci był ten chłopiee
Wprzódy, nim jeszcze mógł się poczuć chorym.
Za takie sprawy jest odpowiedzialność
Tu lub tam.
Król Jan. Czemu na mnie wytężacie
Ten wzrok tak uroczysty? czy myślicie,
Że w mojem ręku są nożyce losu,
I że ja pulsom życia rozkazuję?
Salisbury. Udanie nazbyt niskie i widoczne.
Wstyd, że majestat chce tak grubo zwodzić.
Żegnam cię, królu! Niechaj ci się wiedzie.
Pembrok. Zaczekaj na mnie, Lordzie Salisbury!
Pójdziemy razem; może gdzie znajdziemy
Dziedzictwo tego nieszczęsnego dziecka,
Drobne królestwo jego: grób przedwczesny?
Krew, której cała wyspa ta należy,
Wszystka w trzech stopach ziemi się zmieściła!
O! zły świat! wierz mi — ale któż to zniesie?
Gniew ludzki wkrótce przerwie wszystkie tamy,
I prędzej może, niż się spodziewamy.

(Lordowie wychodzą).

Król Jan. Wychodzą gniewni! — późno już żałować.
Krew... to fundament śliski i niepewny;
Wątłe to życie, co wynika z śmierci.

(Wchodzi posłaniec).

Wzrok twój przestrasza. Gdzież się krew podziała,
Którąm w twej twarzy widział. Takie niebo
Wyjaśnić może tylko nawałnica.
Zlej więc swą burzę, i mów, co we Francyi?
Posłaniec. Francuzi do nas spieszą. Nigdy jeszcze
Podobnej siły żaden kraj nie wysłał
Do obcej ziemi. Oni naśladują
Twój pośpiech, królu! bo gdy wieść cię dojdzie,
Że się gotują, druga wieść ci powie,
Że już są w Anglii.
Król Jan. Gdzież to się upiła
Przezorność nasza i tak dała uśpić?

Gdzie matki naszej oko i troskliwość,
Że takie wojsko mogła zebrać Franeya,
A ona o tem nie słyszała?
Posłaniec. Królu!
Jej ucho ziemią już zatknięte. Twoja
Szlachetna matka już w pierwszych dniach kwietnia
Umarła. Słychać, że Konstancya także,
Na trzy dni pierwej, w pomieszaniu zmysłów
Zeszła ze świata. — Ale to są słuchy;
Czy fałsz, czy prawda, ręczyć ci nie mogę.
Król Jan. Zatrzymaj pośpiech swój, straszliwy losie,
I złącz się ze mną, póki nie ukoję
Gniewu mych Parów. — Matka moja w grobie! —
Tak więc źle idą rzeczy? — Mów, pod czyjem
Dowództwem przyszły do nas siły Francyi,
Bo utrzymujesz, że wylądowały?
Posłaniec. Delfin je wiedzie.
Król Jan. Twemi nowinami
Dałeś mi zawrót głowy.

(Bękart wchodzi i Piotr z Pomfret)

No, cóż mówią
O twojem z księżmi powodzeniu? Tylko
Głowy mi złemi wieśćmi nie nabijaj;
Ona i tak już pełna.
Bękart. Jeśli nie chcesz
Najgorszych wieści słyszeć, niechże one
Mimo twych uszu spadną na twą głowę.
Król Jan. Bądź pobłażliwym. Byłem ogłuszony
Pod bałwanami; teraz znów oddycham
Na wierzchu fali; teraz słyszeć mogę
Wszystko, cokolwiekby mi kto powiedział.
Bękart. Jak mi się dobrze z księżmi udawało,
Niech świadczą wielkie sumy, którem zebrał.
Lecz gdym tu dążył, znalazłem lud cały
Dziwnych urojeń pełnym. Słuchy jakieś,
Jakieś widziadła złe nim owładnęły.
Cały w przestrachu, choć sam nie wie czego
Bać się. I oto prorok na ulicach
Pomfret pojmany, właśnie kiedy za nim
Sami cisnęli się ciekawi głupcy,

A on w niezgrabnych rymach im opiewał:
Że niezadługo, w dzień Wniebowstąpienia,
W samo południe, złożyć masz koronę.
Król Jan. Podły bajarzu! skąd ci się to wzięło?
Piotr. Bo wiem, co będzie; bo tak będzie, królu!
Król Jan. Hubercie! weź go do więzienia. Tegoż
Dnia, w którym mówi, że koronę złożę,
W samo południe każ mi go powiesić.
Oddaj go straży; sam powracaj do mnie;
Możesz mi wkrótce być potrzebnym. — Miły,
Miły synowcze! wiesz-że, z zagranicy
Jakie nowiny? i kto do nas przybył?
Bękart. Francuzi królu! — wszystkie gęby pełne
Tych wiadomości. Spotkałem prócz tego
Lorda Bigota, Lorda Salisbury
(Oczy ich płoną jak żelazo w ogniu)
I wielu innych. Poszli szukać grobu
Artura, który, mówią, m iał tej nocy
Z twego rozkazu być zabitym.
Król Jan. Drogi
Synowcze! zmiłuj się, pospieszaj do nich.
Mam jeszcze sposób zyskać ich przychylność,
Tylko ich sprowadź.
Bękart. Pójdę ich poszukam.
Król Jan. Ale spiesz; niechaj noga nogę goni.
Obym mógł nie mieć nieprzyjaciół w domu,
Gdy wróg zewnętrzny straszy moje miasta
Groźnym przyborem gwałtu i najazdu.
Bądź-że Merkurym, do nóg skrzydła przypraw,
I, jak myśl, powróć szybko od nich do mnie.
Bękart. Duch czasu niechaj uczy mnie pospiechu.

(Wychodzi).

Król Jan. Mówisz, jak mężny i szlachetny rycerz.
Idź za nim — może będzie potrzebował
Posła od Parów do mnie. Ty nim będziesz.
Posłaniec. Z całego serca.

(Wychodzi).

Król Jan. Matka moja w grobie!

(Hubert wraca).

Hubert. Królu! widziano w nocy pięć księżyców:
Cztery — jak mówią — stałych, piąty dziwnym
Obrotem kręcił się koło nich wszystkich.
Król Jan. Co? pięć księżyców?
Hubert. Dziwne przepowiednie
Starcy i baby stąd wyprowadzają.
We wszystkich ustach tylko śmierć Artura.
Gdy o nim mówią, potrząsają głową
I w uszy sobie szepcą coś nawzajem.
Ten, który mówi, ściska ręce drugich,
Ci, co słuchają, straszne robią miny,
Brew się ich marszczy i zatacza oko.
Widziałem tam kowala, jak stał z młotem,
Żelazo jego stygło na kowadle,
A on otworzył gębę i połykał
Nowiny krawca, który z nożycami
I miarką w ręku, depcąc swe pantofle,
(Które z pospiechu wziął z przeciwnej nogi),
Prawił o męstwie i tysiącach wojska
Francuzów, którzy już wylądowali
I w Kent, w bojowym szyku stoją. Jakiś
Brudny rzemieślnik nie dał mu dokończyć
I zaczął znowu o Artura śmierci.
Król Jan. Dlaczego wrażasz we mnie te postrachy?
Czemu tak często mówisz o Artura
Śmierci? — wszak twoje ręce go sprzątnęły.
Ja miałem powód życzyć, aby nie żył,
Lecz ty nie miałeś za co go zabijać.
Hubert. Nie miałem? któż mi kazał? nie ty? Królu!
Król Jan. Toć jest przekleństwem królów, że im podli
Służą, i kaprys ich za rozkaz biorąc,
W dom życia krwawą ręką wpaść gotowi,
W każdem skinieniu władzy widzą prawo,
Myśl majestatu z groźnej brwi czytają,
Gdy on tymczasem marszczy brew swą może
Z humoru tylko i bez myśli.
Hubert. Na to,
Com zrobił, mam twą rękę i twą pieczęć.
Król Jan. Gdy do rachunku przyjdzie między niebem
I ziemią, wtenczas ręka ta i pieczęć

Staną, jak świadki, które mnie potępią.
Lecz jakże często widok środków zbrodni
Do zbrodni wiedzie! Gdybyś ty tam nie był,
Ty sam natury ręką naznaczony,
Jakby wybrany do haniebnej sprawy,
Ten mord i w głowie mojej by nie powstał,
Ale postrzegłszy twą obrzydłą postać,
Widząc cię zdolnym do podłości, widząc,
Że właśnie ciebie do krwi użyć można,
Zdalekam wspomniał o Artura śmierci,
A ty, chcąc mnie się przypodobać, miałeś
Dosyć sumienia zamordować dziecię.
Hubert. Królu!
Król Jan. I powiedz, czyś choć potrząsł głową
Czyś się zamyślił, kiedym niewyraźnie
I ciemno mówił o tem, co zamierzam?
Czyś wzrok wątpliwy w mojej twarzy utkwił,
I żądał, bym się jaśniej wytłómaczył?
O! wstyd głęboki zrobiłby mię niemym,
Byłby mię wstrzymał, i bojaźni twoje
Byłyby wre mnie bojaźń obudziły.
Aleś ty pojął wszystkie moje migi.
I sam na migi z grzechem się rozmówił,
Tak, bez wzdrygnienia serce twe przystało,
A za niem ręka twoja przyzwoliła
Wykonać sprawę, której ni mój język,
Ani twój nazwać nie śmiał. — Precz z mych oczu
I nie pokazuj mi się nigdy! Moja
Szlachta mię rzuca, państwo zagrożone,
U bram stolicy obcych wojsk potęga —
Co mówię! nawet w tym cielesnym kraju,
Ograniczonym moją krwią i tchnieniem,
Panuje wrzawa i domowa wojna
Między krewnego śmiercią i sumieniem.
Hubert. Uzbrój się, królu, przeciw obcym wrogom
A ja powrócę pokój twojej duszy,
Bo Artur żyje, i ta ręka równie
Niewinna, równie czysta, jak dziewczyny
Ręka krwi plamą niezafarbowana.
Do tego łona nigdy nie wchodziło

Morderczej myśli straszne poruszenie.
W postaci mojej skrzywdziłeś naturę.
Królu! ta postać, choć zewnętrznie gruba,
Pokrywa piękną duszę i niezdolną
Powziąć myśl mordu niewinnego dziecka.
Król Jan. Co? Artur żyje? — spiesz-że z tem do Parów,
Spryśnij tą wieścią ich płonące gniewy
I zrób ich woli mojej posłusznymi.
Przebacz tym słowom, które mi namiętność
Podała o twych rysach. Wściekłość ślepa
I krwią zamglone oko wyobraźni
Stokroć mi brzydszym ciebie pokazało,
Niż jesteś. O! nie odpowiadaj, spiesznie
Do mnie przyprowadź zagniewanych lordów.
Zaklinam cię, idź prędko — leć, leć do nich.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
(Tamże. Pod zamkiem).
Wychodzi Artur na wały.

Artur. Wały wysokie jednak skoczę. Ziemio!
Bądź litościwa i nie uderz mocno.
Mało lub nikt mię nie zna; choć i zna kto,
Ten ubiór majtka całkiem mię odmienił.
Boję się bardzo — jednak chcę spróbować.
Gdy się dostanę na dół i nie złamię
Ręki ni nogi, znajdę tysiąc środków
Uciec i skryć się. Zresztą wszystko jedno
Zostać i umrzeć, skoczyć, także umrzeć.

(Skacze).

O! serce stryja mego w tych kamieniach.
Niebo! weź duszę — Anglio! przyjmij kości.

(Kona).
(Wchodzi Pembrok, Salisbury i Biżot).

Salisbury. Ja go chcę spotkać u Sankt-Edmuns-Buri.
Jest to zbawienie nasze. Powinniśmy
Chwytać tę zręczność w czasach tak niepewnych.

Pembrok. Kto przywiózł ci ten list od kardynała?
Salisbury. Hrabia Melunu, zacny pan francuski.
Z jego rozmowy widna więcej jeszcze
Przyjaźń delfina, niźli z tego pisma.
Bigot. Więc jutro rano możem go powitać.

(Bękart wchodzi).

Bękart. Dziś po raz drugi witam was, Lordowie
Gniewni! król kazał was do siebie prosić.
Salisbury. Król sam się nas pozbawił. Nie myślimy
Honorem naszym łatać jego ciasny
I poplamiony płaszczyk, ni iść za nim,
Gdy jego noga pozostawia wszędzie,
Gdziekolwiek stąpi, ślady krwi. Wróć zatem
I to mu od nas powiedz. Wiemy wszystko,
Co jest najgorsze.
Bękart. Myślcie, co myślicie,
A dobre słowo, podług mnie, najlepsze.
Salisbury. Nasz smutek dzisiaj niech wymówką będzie,
Żeśmy niegrzeczni.
Bękart.Ale w smutku waszym
Nie ma rozumu. Byłoby rozumniej,
Gdybyście także i grzeczniejsi byli.
Pembrok. Mój Pan ie! wszakże słuszny gniew miał zawsze
Swe przywileje.
Bękart. Prawda, szkodzić temu,
Kto zagniewany, i nikomu więcej.
Salisbury. To jest więzienie — ale któż tu leży?

(Postrzega Artura).

Pembrok. O śmierci! pysznij-że się tym księżycem,
I czystym wdziękiem. Ziemia nie ma jamy,
Aby tę czynność ukryć.
Salisbury. I morderstwo,
Znienawidziwszy własny swój postępek,
Jawnym go czyni dla rychlejszej pomsty.
Biżot. Morderca, zdając piękność tę mogile,
Znalazł ją nadto cudną dla mogiły.
Salisbury. Ryszardzie! i cóż myślisz? czyliś kiedy
Widział? czyś kiedy czytał albo słyszał?
Lub mógł pomyślić? a i teraz nawet
Widząc, czy wierzysz sobie, że to widzisz?

Zdolnaż myśl nasza, gdyby nie ten widok,
Coś podobnego powziąć i pomyśleć?
To grzbiet, wierzchołek, to szczyt wszystkich szczytów
Gwałtu i mordu, to najkrwawsza hańba,
Najdziksza dzikość, cios to najpodlejszy,
Jakim nieludzka i zbłąkana wściekłość
Z oczu litości łzy wydobywała.
Pembrok. Wszystkie zabójstwa przyszłe w tem zabójstwie
Znajdą wymówkę, a ten mord jedyny,
Niedościgniony, czystość da i świętość
Wszystkim i dotąd niepoczętym grzechom;
Każdy krwi rozlew będzie tylko prostą
Igraszką, gdy się na ten wzór zapatrzy.
Bękart. Jest to przeklęta, jest to krwawa czynność,
Niemiłosierne dzieło ciężkiej ręki,
Jeśli to tylko dzieło jakiej ręki.
Salisbury. Jeśli to dzieło czyjej ręki? Przebóg!
Myśmy wiedzieli wszystko, co nastąpi.
To czyn bezwstydny rąk Huberta, jest to.
Zamiar i wola króla. Moja dusza
Być mu posłuszną wzbrania się i nie chce.
Ja klękam przed tą krótkich dni ruiną,
I posyłając tym bezdusznym kształtom
Kadzidło świętej obietnicy, klnę się:
Że nie skosztuję dotąd uciech świata,
Żadną radością nie dam się zarazić,
Odrzucę wszelki pokój, ni się oddam
Lenistwu, póki ręki tej nie wsławię,
I nie ozdobię chwałą zemsty.
Pembrok. Nasze
Serca stwierdzają słów twych obietnicę.

(Hubert wchodzi).

Hubert. Lordowie! z czoła mego pot się leje,
Z takim pospiechem wszędzie was szukałem.
Powróćcie — Artur żyje — król was wzywa.
Salisbury. O jak zuchwały! ani się rumieni
Na widok śmierci! Podły!
Hubert. Jam nie podły.
Salisbury (dobywa miecza). Mamże ograbić sąd i prawo?

Bękart. Lordzie!
Miecz twój błyszczący, lecz go schowaj nazad.
Hubert. Odstąp precz, lordzie Salisbury, odstąp!
Bóg świadkiem, miecz mój, równie jak twój, ostry.
Nie chciałbym, lordzie, abyś się zapomniał,
Ani doświadczał, jak się bronić będę.
Na twoją wściekłość tylko patrząc, mógłbym
Zapomnieć o twym rodzie i godności.
Biżot. Nikczemny gnoju! drażnić śmiesz szlachcica?
Hubert. Bynajmniej, ale niewinnego życia
Śmiem bronić, choćby nawet przed cesarzem.
Salisbury. Tyś zbójca.
Hubert. Lordzie! jeszcze nim nie jestem.
Nie rób mię zbójcą. Kto fałsz utrzymuje,
Nieprawdę mówi, kto nieprawdę mówi,
Kłamie.
Pembrok. Na sztuki zrąbać go.
Bękart. Przestańcie.
Salisbury. Precz! Fokonbrydżu! albo cię obrażę!
Bękart. Obrażaj lepiej dyabła, Salisbury!
Jeśli się zmarszczysz, lub się ruszysz z miejsca,
Albo pozwolisz, by twój gniew niebaczny
Zrobił mi krzywdę, trupem cię położę.
Precz mi z tym mieczem, lub na miazgę zetrę
Miecz twój i ciebie, tak, że ci się wyda,
Że dyabeł z piekła wylazł.
Biżot. Co chcesz czynić?
Ty, znakomity Fokonbrydż, chcesz bronić
Podłego zbójcę?
Hubert. Mówię, żem nie zbójca.
Biżot. Kto zabił tego księcia?
Hubert. Przed godziną
Był zdrów i żywy, takem go zostawił.
Jam go szanował, kochał, i tę stratę
Przez resztę dni mych opłakiwać będę.
Salisbury. Nie wierzcie chytrej wodzie jego oczu.
I złość i podłość mają taką wilgoć,
A kto w nich wyćwiczony, ten wam rzeką
Poleje żal, zgryzotę i niewinność.
Uchodźmy — za mną wszyscy, których duszę

Razi tej rzeźni wyziew obrzydliwy.
Mnie całkiem dusi ciężki zapach grzechu.
Biżot. Precz, precz do Buri — łączmy się z delfinem.
Pembrok. Powiedz królowi, niech nas tam poszuka.

(Wychodzą).

Bękart. Piękny świat! — Czy ci sprawka ta znajoma?
Choć państwo łaski nie ma granic, jednak,
Jeśliś się ty dopuścił tego czynu,
Tyś potępiony.
Hubert. Racz-że mnie posłuchać.
Bękart. Słuchaj, coć powiem: tak, tyś potępiony,
Tyś czarny — nic już nie ma czarniejszego,
Tyś głębiej potępiony, niż lucyper,
I żaden dyabeł w piekle nie tak brzydki,
Jak ty, jeżeliś ty to dziecko zabił.
Hubert. Klnę się zbawieniem...
Bękart. Jeśliś tylko przystał
Na ten okrutny czyn, to idź, rozpaczaj,
A gdy ci braknie sznurka, nić najcieńsza,
Którą wysnuwa pająk z swego serca,
Zdławić cię zdoła, trzcinka będzie belką,
Na której możesz się powiesić, albo,
Jeżeli zechcesz się utopić, nalej
Na łyżkę wody, ona oceanem
Będzie i stanie, abyś się w niej zalał.
Ja cię mam w silnem podejrzeniu.
Hubert. Jeślim
Zgrzeszył czynnością, myślą, przyzwoleniem,
W odjęciu tego życia i oddechu,
Które ta piękna glina zamykała,
Niech piekłu braknie dla mnie dość męczarni.
Jam go zostawił zdrowym.
Bękart. Teraz weź go
I nieś na plecach. — Gubię się, zdumiony,
I zdaje mi się, żem już stracił drogę
Wśród przygód i wśród cierni tego świata. —
Jak łatwo wzniosłeś w górę całą Anglię!
Z tego obłomka martwej dostojności
Ojczyzny naszej, życie, prawo, prawda,
Do nieba uleciały. Cóż zostaje

Anglii? — rwać się, szarpać i zębami
Chwytać nadętą i nie swoją władzę.
Za obiedzone kości majestatu
Zwierzęca wojna grzywę swą najeży,
I warknie, patrząc w słodkie i łagodne
Oczy pokoju. Teraz obca siła
I gniew domowy razem się zbiegają,
I, jak kruk czeka na schorzałe bydlę,
Tak bunt i przemoc chciwie upatrują
Chwili upadku władzy i godności.
Szczęśliwy dzisiaj, czyj płaszcz i przepaska
Zdoła wytrzymać burzę! No, idź za mną
I nieś to dziecię. Chcę się widzieć z królem.
Zawód nasz pracy i pospiechu żąda,
Bo niebo z gniewem na ten kraj spogląda.

(Wychodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Korzeniowski.