Król Husytów/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki
Tytuł Król Husytów
Wydawca Kasa przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich
Data wyd. 1913
Druk Tłocznia L. Bogusławskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Król wjechał do miasta. Wracał z Sejmu w Łęczycy. Witany uroczyście, przy odgłosie trąb i kotłów. Połowa Krakowa wybiegła na jego powitanie, okazując niekłamaną radość.
Kochano dobrego króla, bo i jakże go nie kochać. Gdyby żył przed stu laty, potomność nadałaby mu pewnie ten przydomek i jak mieliśmy Chrobrych, Gnuśnych, Wstydliwych, Śmiałych i Wielkich, tak byłby i Dobry. Ale patryarchalne czasy przeszły, nastały wieki polityczne. Nie wrócą już chwile, kiedy król, siedząc pod rozłożystym dębem, słuchać będzie sprawy biednego kmiecia lub mieszczanina i wymierzać im sprawiedliwość. Drżał też wówczas tak dobrze pan Maćko Borkowicz, jak biskup krakowski. Dziś, gwoli sercu, król spełnia dobro po cichu, bo nużby spostrzegli ci, którzy tylko dla siebie to dobro garnąćby radzi? Napiszą też o nim, wywdzięczając się, że rozrzutnością swoją przyczynił zła krajowi i wyliczą wszystkie ułomności, a skryją cnoty.
Aż do stóp Wawelskiej góry odprowadzono monarchę, pozdrawiając wiwatami, krzyczano jeszcze, kiedy już się schował w murach zamkowych.
Jest to już starzec siedmdziesięcioletni, ale krzepki i żwawy. Wzrostu średniego, chudy, zawiędły, z małą podłużną głową, już łysą, oczy czarne, nieduże, ale pełne życia. Odzywa się basowym głosem i mówi szybko.
Wyskoczył lekko z kolebki, klepiąc po ramieniu marszałka Zbigniewa.
— Dużo mamy gości?
— Prócz księcia Korybuta, dotąd nikogo.
— Gdzież on?
— Jestem do usług W. Kr. Mości.
— Bywaj mi, miły synowcze. Hę? Co? Smutno było tu siedzieć?
— Nie widząc waszego oblicza, było mi bardzo tęskno.
— Cóżeś tam Witoldowi przeskrobał, hę?
Głosy wiwatów jeszcze się odzywały poza murami.
Król zwrócił się do podskarbiego.
— Mój Lubański, uraduj mi tych biedaków.
Podskarbi sięgnął do worka i przez jednego z komorników wysłał uradowanie pospólstwu.
Spostrzegł Żelazną Głowę.
— Ho! Witaj stary.
Starzec się skłonił.
— Znasz go? — rzekł król do Korybuta.
— O, znamy się.
— To dobrze. Poleżajko! Jak moim sokołom?
— W zdrowiu. Czekają rozkazów W. Kr.Mości — rzekł z niskim ukłonem sokolniczy.
— Zapolujemy w sobotę. Dobrogost niech mi przyrządzi na jutro łaźnię. Przywołajcie mistrza Marcina.
Mistrz Marcin już ściskał nogi królewskie.
— Co nam aspekta zwiastują?
— Pomyślności wszelakie.
Obejrzał się jeszcze po dziedzińcu.
Wtem o mury Wawelskie rozległy się głosy udarowanych. Starzec się uśmiechnął i jak gdyby pokraśniał trochę — nareszcie skinął im głową i wszedł szybko na górę do komnaty.
Jest to izba o dwóch oknach w głębokich framugach, z ławkami po obu stronach. Między oknami stoi niska szafa, okuta żelazem, z szufladami. Po jednej stronie wielki komin z okapem, sięgającym do sufitu. Po drugiej łoże królewskie, zasłane skórą niedźwiedzią, a zasłonięte z jednej strony od okien rodzajem parawanu. Przy łóżku wielkie krzesło z baldachimem, rodzaj tronu. W nim król udziela nieraz posłuchania. Przy piecu duży stół,obstawiony ławami i stołkami. Na ścianie półki, na których stoją naczynia. Oto i całe umeblowanie gabinetu i sypialni króla polskiego, na które nie jeden filister uśmiechnie się dziś z politowaniem.
Król zdjął wierzchnią suknię, podbitą baranami. Jeden z komorników podał mu wodę na misie. Obmył ręce i siadł do stołu, czekając wieczerzy.
Zaprosił skinieniem do stołu marszałka Zbigniewa, podskarbiego Lubańskiego i Zygmunta Korybuta.
Podano ją wreszcie — a była obfitą.
Prócz nieodstępnej wieprzowiny, gęsiny, baraniny i dziczyzny, było tam jarzyn mnóstwo, jako: pospolita rzepa, pasternak, ulubiona jarzyna w średnich wiekach, kapusta, grzyby.Z legumin: pierogi, kasza jaglana z rodzenkami, ryż z szafranem i kisiel.
Król jadł mało, ale zachęcał do jedzenia — przyczem i puchary z winem krążyły gęsto — prócz królewskiego, w którym była tylko woda.
Kazał opowiadać Zygmuntowi, jak odbywał podróż i co mu się w niej najwięcej podobało.Młody kniaź z zapałem i upodobaniem wielkiem opowiadał, że kiedy już Niemen przebył i znalazł się na polskiej stronie, jakgdyby mu skrzydła podrosły, tak się tu czuł dobrze i rzeźwo.Miasta i zamki piękne. Lud wesoły i ochoczy, a serdeczny i gościnny, jak rzadko, a chociaż i Litwin podejmuje gościa chętnie, ale niema tego wesela i tej szczerości. Szczególniej Małopolska zachwyciła go niezmiernie.
— To kraina, gdzie zda się wieczyste gody w niej panują. Każdy tu, jakgdyby ubrany odświętnie, a jakie pieśni tu słychać! Tu nawet dziad żebrzący przy drodze prosi wesoło o grosika lub kromkę chleba. A dopieroż dwory panów i szlachty? A co za niewiasty przecudne!
Podskarbiemu i panu z Brzezia serca rosły, aż się spłakali z rozrzewnienia, że ich Małopolskę w takim blasku wystawił. Zjednał też sobie ich serca odrazu. Król z upodobaniem patrzał w młodzieńca i potakiwał mu serdecznie.
— Tobyś ty tu, widzę, rad został z nami?
— Całem sercem, jeżeli mi tylko W. Król. Mość coś do roboty dacie, bo ja próżnować nie lubię.
— Robota dla ciebie tam, pod Witoldem, myśmy już od rycerskich spraw odwykli.
— Potrzeba zawoła, jak mówi Żelazna Głowa.
— A Żelazna Głowa mówi. Komuż on wojnę wypowiedział?
— Powiada, że wypadki tak się złożą.
— Ha! to mądry człowiek. Mamyć takiego ptaszka, coby ją nam rad na kark zwalić. Ale i jemu pomięszają się szyki.
Wstano od stołu. Każdy się przeżegnał i odmówił krótką modlitewkę, a król, krom tego, podjął słomkę z nad pieca, gdzie zwykle dlań przygotowane były, przełamał ją na trzy części i rzucał każdą w inną stronę, okręcając się do trzech razy. Czynił to nieznacznie i kto nieświadom był tego królewskiego zabobonu, nic nie dostrzegł. Długosz mówi, że to wziął od matki, Rusinki, bardzo zabobonnej.
Podskarbi i Korybut pożegnali się z królem, został tylko marszałek.
— Z tego, co tu książę Korybut mówił, jakoby słowami Żelaznej Głowy, widać, że sprawy husyckie zaprzątają ludzi. Możemy lada dzień oczekiwać poselstwa z Pragi. Zygmunta odrzucili i obiedwie partye się pogodziły.
— Husyci nam będą swoje śpiewać, a Zygmunt swoje.
— Wiemyć tu co trzymać o Husytach.
— Ja bym przedłożył W. Kr. Mości...
— Dość marszałku. Spać pora. Jutro ksiądz Zbigniew będzie o tem gadał szeroko.
— Zbigniew tylko interesu Kościoła broni...a tu nam idzie o potęgę naszego króla.
— Do jutra, do jutra, panie marszałku.
Marszałek przygryzł wąsa i skłoniwszy się, opuścił komnatę królewską.
We drzwiach już stali: sokolnicy Poleżajko i Dobrogost.
— Rozbierz mnie, Dobrogoście — a ty gadaj!
— Te sokoły duńskie, co je pan kasztelan nam przysłał, to nie wielka pociecha.
— Cóż?
— Licho to wie, miłościwy panie. Jakieś chore. Niewiada, czem ich karmić.
— Spytamy się jutro kasztelana. A drzemliwi kobuzy?
— Po staremu, to jedyne nasze ptaki.
— Zapolujemy z niemi.
Pod tenczas już Dobrogost go rozebrał, król się ułożył na niedźwiedziej skórze, pokrytej prześcieradłem, okrył lekką kołdrą, lecz jeszcze nie odprawiał sokolnika. Coś sobie przypomniał.
— Ale! weźmiemy z sobą księcia Zygmunta. Zobaczysz, jak on to ładnie robi wszystko.Możesz odejść.
Dobrogost postawił przy łóżku dzban wody świeżej, której król napić się lubił w nocy po przebudzeniu. Zapalił lampę u sufitu, pogasił świece, a widząc, że król się na bok odwrócił, po cichu wyniósł się do przyległego alkierza.
O czem myślał stary Jagiełło?
Myślał o młodej żonce, czwartej z kolei, z którą go swatał Witold. Była to przecudnej krasy dziewica. Król znał dobrze tę Sońkę (tak zwano zdrobniale od imienia Zofji księżniczkę Olszańską) widywał ją, jak bawiła u swej siostry, żony Witolda. Rozumem polityka od razu zmierzył zamiary stryjecznego brata. Chciało mu się przez młodą żonę uzyskać wpływ na starego króla. Uśmiechnął się chytrze na tę myśl Jagiełło, potem znów spoważniał. Nie miał potomka męskiego. Jedyna córka, którą miał z drugiej żony Anny Cylejskiej, miała wprawdzie tron przyrzeczony po jego śmierci i była zaręczoną z Brandenburczykiem, ale on chciał mieć syna. Westchnął starzec głęboko, pomodlił się myślą do Pana nad Pany, prosząc gorąco o tę najwyższą dla niego rozkosz... i usnął mocno.
Spał tak dziesięć godzin bez przebudzenia. Taki sen, to prawdziwe pokrzepienie, jemu też zawdzięczał żelazne swoje zdrowie. Ten sen, to jedyny jego zbytek. Możnaż mu tego zajrzeć? A przecież byli tacy nieludzcy cenzorowie, którzy mu to wyrzucali.
Tymczasem już od godziny czekano w kancelaryi.
Zbigniew Oleśnicki, sekretarz królewski, kazał wejść Dobrogostowi do sypialni. Ociągał się on trochę, ale na surowy rozkaz księdza uchylił cicho drzwi i wsunął się do komnaty.
Król otworzył oczy.
— Musi być późno, Dobrogoście?
— Za dwie godziny południe.
— Ubierajże mnie prędko. Kto tam czeka?
— Ksiądz Zbigniew, już od godziny.
Król coś pomruczał i prędzej jeszcze począł się ubierać, parząc się gorącem mlekiem, które mu podał dworzanin.
Proboszcz od św. Floryana przechadzał się szerokim krokiem po izbie, zwanej kancelaryą.Za stołem siedział Żelazna Głowa przy piórze i Lubariski podskarbi przy regestrach.
Ksiądz Zbigniew, jest to mąż, lat trzydziestu kilku — postawny i dorodny, w ciemnych oczach błyszczy mu coś takiego, przed czem ludzie spuszczają oczy i korzą głowy. To geniusz.
Powiadają, że wpływ jego na Jagiełłę ma swój początek od bitwy grunwaldzkiej, kiedy młody Zbiszek, jako rotmistrz, ocalił królowi życie, zabijając na miejscu Dypolda Kiekirycza, komtura krzyżackiego.
Ludzie swoim łokciem zwykli mierzyć czyny wysokich. Zbigniew byłby zawsze Zbigniewem, choćby nie postał pod Grunwaldem.
Jagiełło go nie lubił, bo mu w głąb duszy patrzał, ale szanować go musiał.
Czuł on w tym księdzu największego człowieka swoich czasów i choć nim nieraz gniew szarpał srogi, ustępować mu musiał, a bez jego rady nic nie przedsiębrał.
Drzwi się otwarły i wszedł szybko do komnaty.
— Witajcie! Spałem dziś długo. Darujcie,, podróż mnie zmęczyła.
Zbigniew się skłonił i nic nie odrzekł.
— Siła spraw na mnie czeka?
— Dużo się załatwiło — rzekł sucho. — Ważniejsze czekają rozkazów W. Kr. Mości.
— Wymieńcie je — rzekł szybko podrażniony jego chłodem.
— Przybywa poselstwo od heretyków.
— Poselstwo z Pragi Czeskiej?
— Od heretyków, — powtórzył z przyciskiem Zbigniew. — Przyjmować ich nie możemy w stolicy, bo wtenczas Kraków musiałby zostać pod interdyktem.
— Więc jakże ich się przyjmie?
— Stanęli w Wolborzu i oczekują rozkazów króla.
— Moich rozkazów — syknął Jagiełło. — Będą one przeciwne waszym, bo ich każę do Krakowa sprowadzić.
— Wola wasza. Ale kościół od swoich praw nie odstąpi.
— Zatem czyńcie, jak chcecie.
— Pojedzie do nich Ciołek i wyrozumie żądania, a W. Kr. Mość prześlesz swoją odpowiedź.
— Niech i tak będzie.
Nastało długie milczenie.
Król trzymał w ręku jakiś papier i dał bystro na Zbigniewa, który zdawał się spokojnie oczekiwać czegoś. Wreszcie podał papier — księdzu.
Zbigniew go odczytał i rzekł spokojnie.
— Cóż W. Kr. Mość o tem myślisz?
— Chcę, żebyś tam pojechał i zobaczył.
— Spełnię Wasz rozkaz; kiedy mi W. Kr.Mość udać się każesz?
— Aż się uporamy z poselstwem. Tymczasem wyślijcie listy do wielkiego księcia, aby go uwiadomić o naszym przyjeździe.
Zbigniew się skłonił i odszedł, spotkawszy we drzwiach wchodzącego marszałka, na którego z góry popatrzał.
Marszałek, to opozycya. Sprzyjał Husytom, o ile nienawidził Zbigniewa.
Król uradowany powitał serdecznie pana z Brzezia i kazał mu siąść przy sobie. Kontent był, że ma kogoś, przed kim może się poskarżyć na Zbigniewa.
— Wiesz, co on tu nabroił? Oto nie chce wpuścić posłów czeskich — inaczej grozi interdyktem.
— Ależ to obrazi naród czeski. I Wasza Kr. Mość ustąpił? — No, przeciem nie heretyk. Trzeba, żebyś pojechał do Wolborza i złagodził ich.
— Wasza Kr. Mość zapomniał, że ksiądz Zbigniew wysłał tam Ciołka — rzekł Żelazna Głowa.
— Ciołek ksiądz, niech pilnuje spraw kościelnych, a ty, marszałku, będziesz pilnował moich.
— Wola Waszej Kr. Mości — skłonił się marszałek. — Natychmiast wyjeżdżam.
Jagiełło zatarł ręce. Kontent, że się zemścił na Oleśnickim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).