Koroniarz w Galicyi/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX,


w którym opisane są różne dobrodziejstwa stanu oblężenia i różne gorycze stanu małżeńskiego.


Gdy jaki pędziwiatr demokratyczny ugrzęźnie w kozie, albo uwiśnie na szubienicy, nie sprawia mu to zwykle wielkiej subjekcyi, i wyjątkowo tylko jeden albo drugi, po wielu latach jeszcze wypomina ojczyźnie, jak mocno cierpiał dla niej, i jak wiele mu winna. Ale dla obywatela na tem stanowisku społecznem, co p. Bogdan Kołdunowicz, jedna noc przespana w sposób powyżej opisany, była nieznośną męczarnią. Im niewinniej cierpiał, tem mocniej go to bolało, jak n. p. musiałoby to boleć wielu członków lwowskiego Towarzystwa demokratycznego, gdyby ich kto obwinił o zniesienie cechów albo o nadanie równouprawnienia żydom. Boleść ta wewnętrzna p. Bogdana i fizyczne zmęczenie po niewygodnym noclegu nie przeszkodziły atoli, by nazajutrz p. Finkmann v. Finkmannshausen nie wziął go pod śledztwo w celu wybadania, jakim sposobem zamiast eines ausländischen Wühlers znaleziono w kozie błotniczańskiej jednego z najlojalniejszych poddanych Jego cesarskiej, tudzież królewsko-apostolskiej Mości. Gdyby p. Bogdan nie był tak bardzo lojalnym, nie byłby z pewnością uniknął procesu w sądzie wojennym o „Vorschubleisten bei Verbrechen“, ale tak wiernego jak on pasierba c. k. ojczyzny nawet pan Finkman nie śmiał podejrzywać o ułatwienie ucieczki Kwaskowskiemu.
Za tym ostatnim przetrzęsiono całe Błotniczany i całą okolicę, wysłano pogoń na wszystkie strony, ale daremnie. Pozostałych więźniów, z wyjątkiem pana Artura, wsadzono na wozy i pod eskortą żandarmów i żołnierzy powieziono dalej, podczas gdy bohatera naszego zaprowadzono do kancelaryi p. Finkmanna, w celu spisania z nim protokołu. Rzeczy jego przejrzano tym razem starannie, i skonfiskowano mu rewolwer, paszport opiewający na nazwisko ks. Czetwertyńskiego. Dokument ten miał być dla niego fatalnym, albowiem na jego podstawie p. Finkmann, który, nawiasem mówiąc, nie poznał w Arturze wicehrabiego de Tournebroche, zadecydował, iż jako poddany moskiewski wysłanym będzie w ślad za innymi do Brodów, zkąd ma być odstawionym w ręce władz moskiewskich.
Pan Artur wrócił do celi więziennej, smutny i prawie rozpaczający. Nie zrobił on wiele złego Moskalom, zważywszy niezbyt wojownicze swoje usposobienie i długi pobyt w Galicyi, ale to, co zrobił, wystarczało na zsyłkę w Sybir, pominąwszy już nawet tę szansę, że mógł być tak dobrze zamordowanym przez Dońców, jak tylu innych. Termin jego wyjazdu nie był jeszcze oznaczony, ale prawdopodobnie miano go wywieźć nazajutrz, tak przynajmniej mówił mu klucznik. Pogrążony w ponurem rozmyślaniu, siedział tedy nasz bohater na pryczy więziennej, i starał się nadaremnie pogodzić ze swoim losem. Wtem zapukał ktoś do okienka w drzwiach celi, zamkniętych już teraz na rygle i kłódki z powodu ucieczki Kwaskowskiego. P. Artur zbliżył się do drzwi, i ujrzał w „wizytyrce“ poczciwą fizyonomię aptekarza Odwarnickiego. Spotkanie to zmięszało go trochę, przypuszczał bowiem, że ojciec panny Katarzyny musiał dowiedzieć się od Kwaskowskiego o owej scenie w Zabużu, która stała się powodem pojedynku jego z Kijowianinem. Aptekarz wiedział istotnie o wszystkiem, ale to nie powstrzymałoby go było bynajmniej od wyświadczenia p. Arturowi wszelkich przysług, jakie były w jego mocy. Przyszedł tedy spytać go, czyli czego nie potrzebuje i czyli niema jakiego sposobu, by przeszkodzić wywiezieniu jego do granicy. P. Artur nie widział takiego sposobu, nie miał w Galicyi nikogo, coby się mógł i chciał zająć jego ocaleniem.
— Może pan przecież masz kogo znajomego we Lwowie, coby miał niejakie wpływy? — zapytał aptekarz.
— Nie znam nikogo, oprócz pewnej pani....
— A, to zapewne ta sama, która tu była wkrótce po pańskiej ucieczce z tej kozy, i która tak troskliwie wypytywała się o pana! Może jej dać znać, że pana mają wydać Moskalom?
P. Artur upadł był tak mocno na duchu, że nie miał żadnej nadziei, by go kto mógł ocalić. Wobec stanu oblężenia, cała Galicya położyła uszy po sobie, bano się nietylko dawać pomoc więźniom, ale nawet prosić i wstawiać się za nimi. Chętniejszych do niesienia pomocy pozamykano, reszta bała się nawet oddychać głośno, ażeby nie zwrócić na się uwagi organów bezpieczeństwa. Stan taki nazywają Galicyanie „abstynencyą“ albo „bierną opozycyą“, i uważają go za najlepszy ze wszystkich, za prowadzący wprost do systemu federalistycznego w Austryi i do odbudowania Polski. Dlatego też o tych, co nie chcą wywoływać podobnego stanu, mówią, że nie chcą Polski. Być może, że kiedyś doprawdy tylko przez zamknięcie pewnej części Polaków do kozy doczekamy się federacyi i Polski, ale p. Arturowi ówczesna nasza „abstynencya“ mimowolna wróżyła tylko podróż w Sybir, lub na tamten świat, stosownie do mniej lub więcej sprzyjających okoliczności. Udzielił jednakże adresu pani Szeliszczyńskiej aptekarzowi, a ten oświadczył, że natychmiast do niej napisze, poczem oddalił się, zostawiając naszego bohatera sam na sam z jego czarnemi myślami.
W tem to niemiłem towarzystwie przepędził p. Artur jeszcze dwa dni w Błotniczanach. Po upływie tego czasu, oddział c. k. piechoty złożony z trzech ludzi, pojawił się u drzwi jego więzienia. Żołnierze nabili karabiny w jego oczach, ażeby go przekonać, iż wszelki opór z jego strony albo usiłowanie ucieczki byłoby daremnem. Zabrano na wóz jego tłumok, sakwę i wezwano go, ażeby wsiadał. Posłuchał machinalnie tego rozkazu, żołnierze posiadali obok niego, i wóz ruszył w drogę, ku moskiewskiej granicy.
Podróż miała trwać trzy dni, bo drogi w tych stronach były okropne, zwłaszcza o tej porze roku. Na noc stawano w karczmach, a gdzie był urząd powiatowy, tam lokowano p. Artura w więzieniu. Każdy, co podróżował w ten sposób po Galicyi, przyzna mi, że niesłusznie karczmy nasze uchodzą za najmniej schludne i wygodne miejsca noclegu, i że żydowsko-polski ich nieporządek jest szczytem elegancyi i komfortu w porównaniu z więzieniami powiatowemi. Dla p. Artura, te ostatnie były przedsmakiem tego wszystkiego, co go czekało za kordonem.
Pierwszego dnia podróży, kocz zaprzągnięty trzema końmi, z mnóstwem dzwonków u uprzęży, i z żydowskim woźnicą na koźle, dopędził i minął wóz, na którym znajdował się p. Artur. Zdawało mu się, że z poza firanek, zasłaniających okno, przypatrywał mu się ktoś ciekawie, ale zmrok padał już, i niepodobna było widzieć, kto siedział w koczu. Nazajutrz, w przejeździe przez miasteczko powiatowe, kapral, który dowodził eskortą pana Artura, otrzymał od główno dowodzącego tamże podporucznika rozkaz, by zwrócił swoją drogę na miasto obwodowe Z.... gdzie był sąd wojenny, i by się zameldował u audytora. Jednocześnie jakiś jegomość porządnie ubrany zbliżył się do naszego bohatera, siedzącego na wozie przed koszarami żandarmeryi między eskortującymi go żołnierzami, i zapytał:
— Czy pan jesteś pan Jan Wara?
— Tak jest, panie.
— Bardzo mi miło poznać pana — rzekł nieznajomy, podając rękę panu Arturowi, który uczuł w tej chwili jakiś papier w swojej dłoni. Nieznajomy znikł natychmiast. Pan Artur, ażeby nie zwracać uwagi żołnierzy, bał się obejrzeć ów papier, i schował go nieznacznie do kieszeni. Gdy ruszyli znowu w drogę, żołnierze poczęli drzemać, albo rozmawiać z włościaninem, który służył za woźnicę. Pan Artur wydobył wówczas swoją kartkę z kieszeni i przeczytał ją uważnie. Była ona tej treści:
„Nazywasz się Henryk Szeliszczyński, masz lat 27, jesteś religii rzymsko-katolickiej, urodziłeś się w Remiszycach, w Galicyi, ojciec twój nazywał się Maciej, matka Barbara z Moździerskich Szeliszczyńska. Ożeniłeś się przed sześcioma laty z Małgorzatą z Konopińskich, primo voto Trzeszczyńską, właścicielką Dębówki i Barańca w obwodzie lwowskim, jakoteż kamienicy pod l. 996 2/4 we Lwowie. Masz pasierbicę Celinę i pasierba Jakóba z pierwszego małżeństwa śp. Trzeszczyńskiego z Anną Bulbińską, pasierbów: Kazimierza, Antoniego i Franciszka, z pierwszego małżeństwa twojej żony, jako też syna Tadeusza i córkę Sydonię z twoją żoną Małgorzatą. Od czterech lat porzuciłeś żonę i włóczysz się za granicą. Naucz się tego dobrze na pamięć i zniszcz kartkę“.
Zadanie to nie było trudne, pan Artur znał już bowiem doskonale całą genealogię pani Szeliszczyńskiej, obydwu jej mężów i siedmiorga dzieci. Nie pojmował tylko, do czego mu się mogło teraz przydać, gdyby się nazywał jak stało w kartce, i gdyby był mężem, ojczymem i ojcem całego tego potomstwa. Jednakowoż, coś musiało się zmienić w jego przeznaczeniu, bo zamiast do granicy, odstawiono go do sądu wojennego w Z.... Audytor przyjął go z uśmiechem gorzkawym na twarzy, odprawił eskortę i rozkazał profosowi, by nowo przybyłego więźnia zaprowadził do celi.
Jak się wkrótce przekonamy, więzienie sądu wojennego w Z... urządzone było w sposób, który mógł więźniom dać niejakie wyobrażenie o wygodach i przyjemnościach cytadeli warszawskiej — to znaczy, że z pomiędzy wszystkich miejsc zamknięcia dla wątpliwych i niewątpliwych winowajców politycznych, tak licznych naówczas w Galicyi — to jedno najmniej świadczyło, iż monarchia naddunajska należy do rzędu państw od biedy cywilizowanych. Ale dla chorego wędrowca i rów jest łóżkiem, dla lojalnego Galicyanina i Staatsgrundgesetze są konstytucyą, a dla p. Artura, zagrożonego wydaniem w ręce Moskwy, zamknięcie w Z... i śledztwo w wojennym sądzie austryackim były pożądaną zwłoką i zostawiały przynajmniej miejsce dla nadziei. Nie dbał tedy o nic, byle go nie wieziono do granicy. Profos zaprowadził go najprzód do swojego pokoju, gazie wszystkie efekta naszego bohatera uległy jak najściślejszej rewizyi. Skonfiskowano z pomiędzy nich, co tylko mogło się wydać podejrzanem lub niebezpiecznem, a mianowicie: przyrządy do pisania, nożyczki, scyzoryk, fotografie i małą perspektywę, tę ostatnią z powodu, że jak twierdził p. profos, mogła być przydatną do celów wojennych. Zabrano także pieniądze, i nie pozwolono więźniowi mieć przy sobie kwoty większej od jednego guldena. Następnie profos, mały, podsadkowaty żyd węgierski, wybrany do tej funkcyi z powodu, że sąd ufał mu więcej niż rodowitym Madiarom, składającym załogę miejscową — przywołał klucznika i dwóch żołnierzy, i przy ich pomocy przetransportował p. Artura wraz z jego bagażami do jednej z cel więziennych, których było kilkanaście wzdłuż wązkiego i długiego kurytarza. Trudno sobie wyobrazić coś mniej obliczonego na przechowywanie ludzi, jak ta cela. Od drzwi do okna, miała ona dwanaście kroków długości, szerokość jej wynosiła zaledwie pięć kroków, ale całą prawie tę przestrzeń wypełniał tapczan drewniany, czyli tak zwana prycza, do tego stopnia, że chcąc przejść się od drzwi do okna, potrzeba się było przeciskać z trudnością pomiędzy ścianą a pryczą. Miejsce to w czasach zwykłych przeznaczone było na umieszczenie sześciu inkwizytów, podejrzanych o kradzież koni, i sąd karny cywilny ze względu na zdrowie i wygodę tych obywateli, przestrzega bardzo ściśle, ażeby ich nigdy więcej niż sześciu nie umieszczano razem. Sędziowie cywilni mniemali zapewne, że sport hippiczny, praktykowany na kradzionych koniach, jest karygodnym, ale że nie należało mimo to skazywać sportsmanów na uduszenie. Wojskowi sędziowie nie powodowali się taką czułostkowością, i zamykali w każdej celi ośmnastu więźniów politycznych, tak, że według naj ściślejszych obliczeń, na sążniu kwadratowym mieściło się dwóch takich delikwentów. W nocy, kaźnia przedstawiała widok nader podobny do sypialni na paketbocie amerykańskim — sześciu więźniów spało na pryczy, sześciu pod spodem, a sześciu mieściło się wzdłuż wązkiej przestrzeni, która zostawała w celi naokoło tego jedynego jej meblu. W istocie oprócz żelaznego pieca, cela zawierała jeszcze tylko konewkę z wodą, blaszany kubek i wielkie naczynie drewniane, któregoby sam już zmysł powonienia nie pozwolił nikomu wziąć za wertheimowską kasę. Przyrząd ten, zapisany w inwentarzu pod urzędową nazwą „kibla“, wynoszony był raz na dwadzieścia cztery godzin z wielką ceremonią i z rozwinięciem imponującego aparatu militarnego, poczem z niemniejszą pompą i okazałością wnoszono go napowrót do kaźni, w obecności samego pana profosa. Ten ostatni rozwijał przy tej sposobności sprężystość, energię i czujność, godną nietylko feldwebla, quaprofosa, ale nawet strażnika sreber koronnych w jakiem mniejszem królestwie, n. p. w Lodomeryi.
Instalacya p. Artura w tym przybytku, wyobrażającym „najściślejszą“ c. k. ojczyznę naszą, odbyła się podług wszelkich wymagań formy. Kapral, pełniący obowiązki klucznika, wręczył mu „sztrucak, kapustrak, koc, esszalu i leflę“, jednem słowem, całe małe gospodarstwo, któreby było stanowiło nieoceniony skarb dla Robinsona Crusoe na jego odludnej wyspie, a które na każdy sposób było najwymowniejszym — w Z... zaś jedynym dowodem ludzkości i wspaniałomyślności ówczesnego rządu wobec przekroczycieli tylu paragrafów kodeksu karnego. Pan Artur urządził się jak mógł przy pomocy profosa, którego setki i dziesiątki, znalezione w puilaresie naszego bohatera a deponowane u audytora, usposobiły nader względnie i łaskawie. Podrzędne to ramię sprawiedliwości spędziło tedy jednego z więźniów z najlepszego kąta pryczy, to jest z pod okna, gdzie wyziewy kibla mniej były dokuczliwemi, i tam przy pomocy urzędowego „sztrucaka“ i własnej pościeli p. Artura urządzono dlań wygodne legowisko. Reszta pryczy była przez dzień ogołoconą z wszelkiego nakrycia, bo więźniowie składali swoje sienniki na jedną kupę, pod ścianą, ażeby mieli więcej miejsca do przechadzki.
Był to stek ludzi różnego wieku i stanu ze wszystkich stron Polski, ze wszystkich okolic Galicyi. Emigrant, który od roku 1831 brał gorący udział we wszystkich walkach narodowych, i dla którego więzienie było czemś tak zwykłem i chronicznie się powtarzającem, jak dla modnych ludzi pobyt w Baden-Baden albo w Karlsbadzie, — student ośmnastoletni, który nie marzył o niczem, jak tylko o wydostaniu się z kozy, dla udania się napowrót do obozu, — rzemieślnik ze Lwowa, najhałaśliwszy i najwybredniejszy ze wszystkich, narzekający na panów, na sztaby, na dowódców, na zły wikt, na smród i na ciasnotę, — chłop z Podola, wzorową rezygnacyą i wytrwałością odbijający nader korzystnie od demokraty miejskiego, — żyd oskarżony o dostawę broni dla powstańców, — właściciel tabularny, któremu groziło niemniej ośm dni aresztu za to, że u niego przytrzymano trzech „cucyglerów“, i który czując jak aureola męczeńska opromienia jego skronie, wołał w duchu: „Wysoki sądzie, niech się stanie nie moja, lecz twoja wola, ale jeżeli można, weźmij odemnie ten kielich goryczy!“ — nareszcie jakiś Węgier, który na pierwszy odgłos walki przybiegł stanąć w szeregach polskich, oto są wszystkie kategorye więźniów politycznych z owego czasu. W Z.... była jeszcze jedna kategorya, gdzieindziej nieznana. W celi p. Artura należał do niej niejaki pan Józef Żółkiewicz. Był to więzień — dobrowolny, osadzony tam wraz z innemi dla dogodności sądu wojennego, któremu zależało wiele na przekonaniu wszystkich inkwizytów, iż popełnili zbrodnie zaburzenia spokoju publicznego, a który niezbyt był szczęśliwym w zestawieniu dowodów prawnych i niezbyt bystrym w ich śledzeniu. P. Żółkiewicz tedy, który miał wszystkie zewnętrzne pozory nieubłaganego pogromcy wrogów ojczyzny, opowiadał towarzyszom niedoli swoje czyny wojenne i rewolucyjne, a ci odwzajemniali mu się podobnem opowiadaniem ze swojej strony, poczem on zdawał audytorowi raport z ich zeznań i sąd wojenny skazywał każdego inkwizyta na 1 do 6 miesięcy więzienia, potrzymawszy go od 3 do 8 miesięcy w śledztwie.
P. Żółkiewicz starał się zabrać także znajomość z panem Arturem wybadać go co do jego pochodzenia. Ale po bolesnych doświadczeniach, które bohater nasz poczynił był w obwodzie cybulowskim, okazywał on się nader małomownym w tym względzie. Przebąknął tylko, że jest z Królestwa, że był w oddziale Zameczka, i że się nazywa Kukielski. Ani słowa o księżnej matce, o księżniczce siostrze, o zamku nad Pskowskiem jeziorem i o dobrach nad Dnieprem. Tego dnia p. Żółkiewicz zdał sprawę audytorowi, że więzień jest podejrzliwym, zamkniętym w sobie, i że nie chce się przyznać, jak się nazywa.
Nazajutrz, Żółkiewicz zapytał go od niechcenia, czy nie zna przypadkiem we Lwowie pani Szeliszczyńskiej? P. Artur zmięszał się i odpowiedział, że zna trochę tę damę. W godzinę później p. audytor wiedział już o tem zeznaniu. Żółkiewicz otrzymał z kasy sądu wojennego 30 ct. w. a. tytułem wynagrodzenia, a kapral odprowadzając go do kaźni kopnął go nogą wobec wszystkich innych więźniów, dodając: Verfluchter Polak! dla okazania, że z pomiędzy całej zgrai insurgentów sąd wojenny tego jednego najbardziej nienawidzi i prześladuje. Pan Żółkiewicz żalił się następnie p. Arturowi, że audytor groził mu kijami, jeżeli się nie przyzna, że zamordował radcę Kuczyńskiego. To poruszyło p. Artura tak dalece, że przyznał mu się, iż zna dobrze panią Szeliszczyńską, ale nie chciałby, ażeby to doszło do wiadomości sądu, bo stosunki z powstańcami mogłyby narazić tę damę na nieprzyjemności.
Jak widzimy, bohater nasz zmieniony był nie do poznania i uwziął się teraz mówić prawdę, straciwszy tyle czasu na jej przystrajaniu w różne niepotrzebne dodatki. Ale p. audytor miał oko tak wprawne, że za pierwszem spojrzeniem odgadł, iż ma do czynienia z niepoprawnym kłamcą — nie wierzył tedy ani słowu ze wszystkich jego zeznań.
Przywołany do protokołu p. Artur oświadczył, że nazywa się Kukielski, jest rodem z Królestwa Polskiego, brał udział w powstaniu przeciw Moskwie, schronił się następnie na terytoryum austryackie i prosi, ażeby mu pozwolono wyjechać za granicę, do Niemiec, albo do Szwajcaryi! Pan audytor dyktował to wszystko po niemiecku swemu pisarzowi, kiwał głową uśmiechając się filuternie i odesłał pana Artura napowrót do kaźni, oświadczając mu, że będzie siedział w więzieniu póty, póki nie powie „prawdy“.
A miał słuszność p. audytor, jeżeli kiwał głową i uśmiechał się filuternie, i jeżeli nie chciał wierzyć p. Arturowi.
P. audytor wiedział już bowiem „prawdę“, a to w ten sposób.
Na drugi dzień po wyjeździe p. Artura z Błotniczan zajechał przed mieszkanie starosty obwodowego w Z.... kocz żydowski z dzwonkami, z którego wysiadły dwie damy, obydwie bardzo piękne i bardzo zapłakane. Damy te wpadły do pana starosty, i starsza z nich, rozkoszna około trzydziestu lat brunetka, wśród wielkiego płaczu i głośnego łkania opowiedziała długą historyę tej treści. Mąż jej, Henryk Szeliszczyński, wielki ladaco, karciarz, włóczęga i amator wszystkich żon, z wyjątkiem swojej własnej, porzucił ją od lat kilku i wałęsał się za granicą, a nakoniec, zapewne sprzykrzywszy sobie to szkaradne życie wrócił do kraju i wziął udział w powstaniu. Pani Szeliszczyńska spostrzegła go we Lwowie i śledziła za nim, ale jej uszedł, i dopiero teraz dowiedziała się z pewnością, że niegodny jej małżonek wydaje się za Artura Kukielskiego z Królestwa, i że każe się wieźć do Moskwy, byle uciec przed żoną. Tam oczywiście nie będą mogli mu udowodnić niczego, bo żaden Kukielski nigdy nie istniał i puszczą go po najdłuższem śledztwie, poczem (tu pani Szeliszczyńska zachodziła się od płaczu) ożeni się z jaką Moskiewką. Błagała tedy pana starostę, ażeby tego niewiernego jej męża kazał zawrócić z drogi, z urzędu zmusił do wypełnienia obowiązków małżeńskich, obiecując przytem, że wydrapie mu oczy, skoro tylko okoliczności na to pozwolą.
P. starosta sam był żonatym i czuł nie raz, że słodkie jarzmo matrymonialne może w istocie wzbudzić w człeku ochotę dostania się na Sybir, albo na księżyc, albo na inną jaką planetę, gdzie zawarte tu na ziemi śluby przestają być obowiązującemi. Opowiadanie pani Szeliszczyńskiej było zresztą tak widocznie prawdziwem, narzekała tak energicznie na niewierność swego małżonka, i tak stanowczo obiecywała wydrapać mu oczy, że pan starosta nie mógł się wahać ani chwili. Wydał w porozumieniu z władzą wojskową rozkaz, ażeby zawrócono z drogi mniemanego poddanego moskiewskiego, Artura Kukielskiego, zwanego także księciem Arturem Czetwertyńskim, i ażeby go odstawiono do sądu wojennego w Z... Wszak i tak kara musiała dosięgnąć zbrodniarza politycznego, jak i w Moskwie, a na każdy sposób należało sprawdzić zakwestyonowaną identyczność osoby.
P. audytor otrzymał tedy natychmiast polecenie, udowodnić pomienionemu Arturowi Kukielskiemu, że się nazywa Henryk Szeliszczyński, i ukarać go 1) za zbrodnię zaburzenia spokojności publicznej, 2) za nielegalne wydalenie się z kraju, 3) za używanie fałszywych nazwisk i paszportów, poczem miano go oddać w ręce władzy politycznej.
Cała tedy usilność pana audytora skierowaną była ku wypełnieniu tych poleceń. Przez dwa miesiące około dziesięć razy p. Artur wzywany był do protókołu, i napominany, ażeby powiedział „prawdę“. On tymczasem twierdził uporczywie, że się nazywa Artur Kukielski. Sprowadzono panią Szeliszczyńską, pannę Celinę, ich służącą, i kucharkę ze Lwowa, ukryto ich za firanką u okna w gmachu sądowym, i pokazano im kilkunastu więźniów, przechadzających się po podwórzu. Wszystkie cztery poznały natychmiast, który z tych więźniów jest p. Henryk Szeliszczyński. Gdy tedy sądowi nie została już najmniejsza wątpliwość, zawołano p. Artura jeszcze raz do protokołu, audytor przedstawił mu, że nadaremnie chce oszukać sąd, bo sąd wie o wszystkiem, odczytał mu zeznania pani Szeliszczyńskiej, panny Celiny, pokojówki i kucharki, i wezwał go, ażeby się przyznał do swego galicyjskiego pochodzenia i do swego prawdziwego nazwiska — inaczej do samej śmierci zostanie w więzieniu śledczem.
Mimo całego sprytu swojego, p. Artur poznał dopiero w tej chwili, na co mu się mogła przydać owa kartka, którą mu po drodze do Z... wręczył jakiś nieznajomy. Ale powziąwszy raz na zawsze stałe przedsięwzięcie, nic przybierania żadnych obcych nazwisk, nie chciał korzystać ze sposobności, która mu się sama nastręczała. Byłby może zresztą przezwyciężył swoje skrupuły, ale bał się, że go to zaplącze przy dalszych zeznaniach w sprzeczności i niedokładności, któreby mu zaszkodzić mogły. Obstawał więc uporczywie przy swojem pierwszem zeznaniu.
Nic to jednak nie pomogło. Audytor był zniecierpliwiony. Zwołano sąd wojenny. Sześć dziwnych postaci zapiętych w białe mundury i niebieskie pantalony podniosły dwa palce do góry i przysięgło, że będą sądzić p. Artura „bez względu na moc lub na słabość, na bogactwo lub ubóstwo, na przyjaźń lub nieprzyjaźń, tak, jak za to będą mogli odpowiedzieć wobec Boga i Najjaśniejszego Pana“. Potem spytano winowajcę, czy niema czego dodać lub ująć w swoich zeznaniach i wyprowadzono ze sali. Gdy po chwili wrócił znowu ze swoją eskortą, dowiedział się z odczytanego mu uroczyście aktu, że c. k. sąd wojenny skazał Henryka Szeliszczyńskiego, mieniącego się fałszywie Arturem Kukielskim, jakoteż księciem Arturem Czetwertyńskim, za rozmaite zbrodnie, przestępstwa i przekroczenia na trzy miesiące więzienia, do których mają być wliczone dwa miesiące, przesiedziane w śledztwie, podczas gdy trzeci miesiąc spuszcza mu z łaski JW. major, głównodowodzący w Z...
Stało się: 3-2-1=0. Pan Artur był wykwitowany zupełnie. Audytor oddał go profosowi, profos becyrkowi, becyrk magistratowi, a magistrat pijanemu wartownikowi, który go odprowadził „ciupasem“ o pół mili dalej, gdzie go wójt zamknął do „haresztu“, ażeby go nazajutrz z innym pijanym wartownikiem wysłać w dalszą podróż do Lwowa, od jednej gminy do drugiej. Po całym tygodniu takiego posuwania się z miejsca na miejsce, p. Artur na drabiniastym wozie i w towarzystwie podchmielonego właściciela mniejszej posiadłości z Winnik przez łyczakowską rogatkę odbył swój powtórny wjazd do Lwowa, i oddany został w pieczołowite ręce tutejszej c. k. dyrekcyi policyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.