Koroniarz w Galicyi/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII,

w którym filologiczna wiedza p. Artura i rozum stanu pana Kołdunowicza znachodzą niejakie pole do popisu.

Księdzowa w Cewkowicach, kuzynka, jak wiemy, pani z Mohoryczewskich Kacprowskiej, była jedyną może w całej wsi osobą, której wyjazd pana Artura sprawił niejaką przykrość. Nie chodziło jej wprawdzie bynajmniej o to, ażeby tego dystyngowanego a nieszczęśliwego młodzieńca zatrzymać na plebanii, ale była niepocieszoną, że odjechał nie posiliwszy się niczem, nawet szklanką kawy — a to z powodu, że musiał się śpieszyć z wyjazdem, póki komendant patrolu zostawał pod dobroczynnym wpływem czaju. Bohater nasz, im dalej jechał, tem bardziej podzielał żal poczciwej księdzowej, od rana bowiem był bez pokarmu, a przejmujący wiatr marcowy ma to do siebie, że obudza apetyt nawet w takim żołądku, którego funkcyą jest wytwarzać krew dla najbardziej złamanego i zbolałego serca. Niema wątpliwości, że serce pana Artura cierpiało mocno w tej chwili, ale po niejakim czasie stało się dla niego samego trudnym do rozwiązania problematem, co mu bardziej dokucza — czy zdrada panny Róży, czy głód i zimno?
Zdradę mógł przynajmniej przypisywać własnej winie. Oszukiwał rodzinę Kacprowskich, udając coś, czem nie był z kolei sam się oszukał na pannie Róży. Spodziewał się, że po tylu gorących zapewnieniach miłości, po tak długiem trwaniu serdecznych i poufałych stosunków, po więcej niż półrocznym pobycie pod jednym dachem — przywiązanie jej wytrzyma tę ciężką próbę jego rozksiążęcenia. Miał dowód w pannie Melanii, że błąd jego nie wszystkim wydawał się tak strasznym i trudnym do przebaczenia. Wszak przybrał tytuł i nazwisko fałszywe tylko przez próżność, tak jak pan Kacprowski pisał się przez próżność „z Kacprowa“ podczas gdy był tylko „z Kacpra“ — Kacprowskim! Ale stało się — odkrycie prawdy pozbawiło go kochanki, obiadu i noclegu; pau Artur postanowił tedy być mężnym, i powetować sobie czemprędzej wszystkie te straty, a nie myśleć już o Cewkowicach i o pannie Róży.
Bohaterskie to postanowienie, co do pierwszej części mianowicie, nie było łatwem do wykonania. Z kochanką byłoby jeszcze było jako tako, można ją znaleźć w najniegościnniejszej okolicy, ale obiad i nocleg, to rzeczy nierównie ważniejsze i trudniejsze do dostania. W Galicyi w ogóle łatwiej o wielkiego człowieka niż o dobry popas. Jak daleko zajrzeć mógł okiem pan Artur z trzęsącej nielitościwie bryczki ks. Ilczyszyna, widział tylko pagórkowatą przestrzeń pola, bez drzew, bez mieszkań ludzkich, tu i owdzie pokrytą śniegiem; nigdzie oko nie mogło spocząć na jakim ponętniejszym, bardziej zapraszającym przedmiocie. Pan Artur czuł się opuszczonym, biednym, zagrożonym. Pałamar, który go wiózł, oglądał się co chwila ciekawie na niego. To go niepokoiło. Żałował, że nie umie po niemiecku, bo mógłby był udawać urzędnika albo coś podobnego, i ujść podejrzenia, że jest powstańcem. Wiedział, że władze austryackie schwytanych emigrantów wydawały w ręce Moskwy, i obawiał się, by go woźnica w razie przypadku nie zdradził. Kiedy właśnie myślał o tem, jaką rolę ma odgrywać wobec woźnicy, znaleźli się przy rozstajnej drodze. Pałamar obrócił się znowu i zapytał:
A kuda pojidemo?
Pan Artur zrozumiał go, choć nie mówił po rusku. Przyszło mu na myśl, że chcąc uchodzić za krajowca musi używać także ruskiego języka w rozmowie z ludem. Rzekł tedy z flegmą:
Stupaj prjamo!
He? — zapytał pałamar, otwierając gębę.
Kak szto ty, nie poniemajesz? Stupaj prjamo!
Ta w jaku bramu? — pytał dalej zdziwiony pałamar, który nie wiedział, że na abrazowannym, russkim jazykie „prosto“ mówi się: prjamo, podczas gdy w jego okolicy wyraz taki był zupełnie nie znanym i wydawał się zepsuciem słowa: brama.
Pan Artur czuł się dotkniętym w swojej filologicznej dumie, i dał pałamarowi do zrozumienia, iż jest krugom durakiem, bo jako ruski człowiek nie rozumie po rusku. Pałamar utrzymywał, że jest „Bih-me!“ Rusinem, ale ruszczyzny pana Artura „takoj ne rozumije“. Pan Artur pomyślał sobie wtenczas, że ów ksiądz w Błotniczanach miał podobnoś słuszność, i że „galilejscy“ filologowie nie mylą się, odróżniając tak mocno to co ruskie od rossyjskiego. Pałamar z Cewkowic należał snać także do tych filologów, bo po chwili namysłu, skrobiąc się w głowę, zapytał:
— A, perepraszaju honor pański, cy pan może.... Moskal?
Myśl ta wydała się panu Arturowi jenialną. Moskal powinienby być — tak sądził — miłym gościem w kraju, gdzie tak pilnie łowią emigrantów.
Nu, da, da! Ja ruskij! — potwierdził śpiewając z kacapska to potwierdzenie. Od tej chwili pałamar już się nie oglądał, ale zacinał konie i pędził z góry wąwozem, w który byli wjechali. Na dole droga zwracała się w bok, i nagle ukazała się ich oczom karczma, przed którą znajdowały się poręcze, zaimprowizowane z krzywych patyków. O te poręcze, jak broń na odwachu, oparte były trzy kosy, na sztorc oprawione, podczas gdy parobczak w kożuchu, w opończy i w sinych rękawicach stał na podsieniu i tupał nogami, aby się ogrzać. Na widok bryczki, pochwycił on za kosę, skrzyżował ją naprzeciw podróżnym, i zawołał:
Halt!
— Ta wstupyś, czoho choczesz? — perswadował mu pałamar.
Najn — zawołał młodzieniec z ludu — ja maju befel! Gwerrr-raus! — krzyknął na całe gardło i dwóch jeszcze włościan, mocno podchmielonych, wytoczyło się z karczmy. Znali oni doskonale bryczkę księdza z Cewkowic, jakoteż woźnicę, ale to zdawało się jedynie dodawać im ochoty do popisywania się misyą i gorliwością urzędową.
— A koho to wezete, Polaka? — zapytał jeden ze straży.
— Ej, ni! Ta woźmit ho sobi, naj jidu do domu!
Jak mówił pałamar, tak się stało. W okamgnieniu stróże spokoju i bezpieczeństwa publicznego przetransportowali do karczmy p. Artura, jego tłómok i sakwę podróżną, a pałamar, napiwszy się poprzednio wódki odjechał.
Straż była pijana, oprócz arendarza nie było nikogo w karczmie, ktoby się mógł ująć za jeńcem. Wśród ciągłych szturchańców związano mu tedy ręce i nogi postronkami i wrzucono go do alkierza, gdzie jeden z włościan, uzbrojony kosą, stanął przy nim na straży, podczas gdy inny udał się do wsi po sukurs.
Na szczęście, nawinął się żandarm z patrolem, któremu oddano więźnia. Pan Artur skorzystał na tej zmianie tyle, że rozwiązano postronki, którymi był skrępowany, i skuto mu natomiast ręce cywilizowanemi kajdankami. Następnie sprowadzono podwodę, żandarm i żołnierze wzięli więźnia między siebie i ruszyli z nim — do Błotniczan.
Prosty przypadek zdarzył, że miasteczko to stało się jak niegdyś pierwszem, tak teraz ostatniem miejscem pobytu pana Artura w obwodzie Cybulowskim. Przyjęła go gościnnie ta sama cela, z którą już się łączyły dla niego nader boleśne wspomnienia. Gdy go zsadzano z fury, zdawało mu się, że między grupą ciekawych, kręcącą się na ulicy, spostrzegł p. Odwarnickiego, aptekarza, i pannę Katarzynę. Zimno, głód, zmęczenie i skutki sympatyi ludu ruskiego ku „Moskalom“ złamały go były jednakże tak, że wszelkie wspomnienia z przeszłości usuwały się w głąb przed przykrą teraźniejszością — zresztą żandarm nie pozwolił mu się oglądać i wprowadził go czemprędzej do gmachu urzędowego.
Drzwi od celi nie były zamknięte na rygiel, ale żołnierz z karabinem stał na warcie przed nimi. Wewnątrz znowu było tak pełno dymu, jak przed ośmiu miesiącami, a towarzystwo było jeszcze liczniejsze, tylko zamiast wesołego gwaru, ponury spokój panował tym razem w więzieniu. Między uwięzionymi spostrzegł pan Artur znowu dwie twarze, budzące niemiłe wspomnienia. Byli to Wyksztkiłło i Kwaskowski. Obydwaj, jako podejrzani o zamiar ucieczki, byli okuci w kajdany. Transportowano ich wraz z czterema innymi emigrantami do Brodów, gdzie mieli być oddani Moskwie.
Pan Artur przywitał się dość zimno z towarzyszami niedoli, usiadł na swoim tłómoku, który za nim wniesiono do kaźni, oparł łokcie na kolanach i zakrywszy twarz obydwoma dłoniami, zadumał się głęboko. Nikt mu nie przerywał jego dumania, jeden tylko Wyksztkiłło ze zwykłą swoją flegmą pocieszał go od czasu do czasu swojem: — Furda, braciaszku!
Pan Finkmann v. Finkmannshausen nie był już jedynym najwyższym władcą w Błotniczanach; dodano mu do boku porucznika, który wraz z nim wykonywał nadzór nad więźniami. Obostrzenie to wychodziło na dobre więźniom, o tyle przynajmniej, że oficer, mniej surowy od pana forsztehera, pozwalał każdemu odwiedzać ich, przynosić im jedzenie i t. p. Wkrótce też po przybyciu pana Artura zjawiły się w kaźni dwie służące z koszami zawierającemi posiłek, bardzo upragniony dla naszego bohatera. Pokrzepiwszy się, był już cokolwiek rozmowniejszym, i opowiadał kolegom swoje przygody, opuszczając oczywiście epizod z panną Różą i amplifikując szczegóły swoim zwykłym sposobem. Gdy skończył opowiadanie, Żmudzin znowu oświadczył, że to wszystko „furda“ i że p. Artura w najgorszym razie czekają kopalnie w Nerczyńsku.
Podczas gdy położenie p. Artura w małym tylko stopniu zwracało na siebie uwagę towarzyszów jego niedoli, zdawali się oni szczególną jakąś sympatyą otaczać znanego nam już Kijowianina, Władysława Kwaskowskiego. Pan Artur nie mógł zrazu odgadnąć przyczyny tego wyszczególnienia, które spotykało byłego jego przeciwnika. Kwaskowskiemu nie groziło ze strony Moskali nic gorszego, jak innym, i nie był on też fizycznie ani moralnie słabszym od kolegów. Pan Artur uważał tylko, że Kwaskowski był od innych, posępniejszym, że siedział pod oknem nie mówiąc ani słowa, i od czasu do czasu wyjmował z kieszeni jakiś przedmiot, w który wpatrywał się rzewnie i który do ust przyciskał, starając się ukryć tę słabość swoją przed oczyma współwięźniów. Ci nie pocieszali go, nie przerywali natrętną rozmową biegu jego myśli, ale za to debatowali gorliwie nad tą trudną kwestyą, czy nie znalazłby się sposób uwolnić Kwaskowskiego z więzienia albo przynajmniej przeszkodzić jego oddaniu w ręce Moskwy. Wyksztkiłło widział tylko jedną drogę, to jest, proponował, że o zmroku zadusi Madiara stojącego przy drzwiach z karabinem, i że uskuteczni to bez najmniejszego hałasu, poczem Kwaskowski wyjdzie bez przeszkody z kaźni i uda się do apteki, zkąd potrafią wysłać go w bezpieczne jakie miejsce.
— Ale jakże zadusisz Madiara, kiedy masz żelazka na rękach — zapytał jeden z więźniów.
Furda, braciaszku! — rzekł Żmudzin i popierając swoje słowa namacalnym dowodem, podniósł do góry obydwie ręce, których wielkie palce skute były żandarmskiemi żelazkami, zacisnął usta, oparł jeden łokieć na żelaznym piecu, ogrzewającym celę, pomocował się trochę ze swojemi „austriackiemi pierścionkami ślubnemi“ jak je nazywał, i jedna ze stalowych obwódek pękła jak łupina włoskiego orzecha, ku ogólnemu podziwieniu widzów.
— Ja ci powiadam, braciaszku, że u tych Austriaków nie ma ani porządnej kozy, ani porządnego kawałka żelaza! No, zaczekaj, niech się trochę ściemni, to ja się rozmówię z Madiarem.
Ale Kwaskowski ani słyszeć nie chciał o tym projekcie, który pozbawiłby życia niewinnego zupełnie człowieka, a Wyksztkiłłę i resztę kolegów skompromitowałby jeszcze gorzej, jeżeli to być mogło. Żmudzin gniewał się okropnie, że kolega odpychał ten, jego zdaniem tak prosty i naturalny sposób ratunku.
— No, widzisz, braciaszku, jesteś mazgaj i nie żal mi ciebie wcale, ale żal mi dziewczyny, która tu oczy wypłacze za tobą. Jutro, a najdalej pojutrze wywiozą cię do granicy, i zaduszą cię szelmy kacapy, zakatują knutami...
Skrzypnięcie drzwi przerwało dalszą mowę Żmudzina. Więźniowie zerwali się z miejsc swoich, a Kwaskowskiego twarz rozpromieniła się i zbladła z kolei, bo w tej chwili weszła do celi — panna Katarzyna z matką. Piękne jej oczy czerwone były od płaczu, postać złamana i chwiejna — ani śladu z dawnej żywości i ruchliwości. Podała rękę Władysławowi wśród ciszy ogólnej i pełnej uszanowania dla boleści kochanków. Pan Artur wcisnął się w najciemniejszy kąt celi, i starał się być jak najmniej widzianym; rzadki gość — rumieniec — pojawił się na jego twarzy.
— Niech nas Matka Cudowna ratuje — rzekła panna Katarzyna drżącym głosem. — Jutro...
To „jutro“ wymówione było w sposób, czyniący dokończenie wiadomości zbytecznem. Wszyscy zrozumieli, że jutro pod silną eskortą opuszczą Błotniczany, ażeby się dostać wkrótce w ręce Rossyan. Wrażenie tej nowiny było oczywiście pognębiające; nie potrzebuję tedy dodawać, że główny mój bohater struchlał, jak gdyby nagle i po raz pierwszy zagrażał mu wspólny los z resztą kolegów. Jeden tylko Żmudzin, zamiast brać udział w uroczystem skupieniu ducha swoich współwięźniów, zdawał się być raczej zniecierpliwionym i rozgniewanym. Przystąpił do Kwaskowskiego, chwycił go za ramię i trzęsąc nim gwałtownie, zawołał:
— Jutro! Słyszysz mazgaju, jutro! Uciekajże dziś póki pora!
— Wielki Boże — krzyknęła panna Katarzyna — czy byłby sposób?...
Władysław potrząsł smutnie głową. Niestety! nie było nadziei! Bolesny jęk wyrwał się z piersi biednej dziewczyny, która z płaczem rzuciła mu się na szyję. W tej chwili jeden z więźniów wskazał na okienko w dębowych drzwiach kaźni. Wszyscy spojrzeli w tę stronę i ujrzeli w „wizytyrce“ wąsatą twarz starego żołnierza z pułku węgierskiego, twarz, po której śniadych policzkach toczyły się dwie łzy poczciwe, serdeczne. Widząc zwróconą na siebie powszechną uwagę, Madiar odwrócił się i mruknął pod nosem jakieś formułki, w których narodowe jego baszom łączyło się w nader nieregulaminowy sposób z wyrazami: Nemet, Rus i innemi, niełatwemi do powtórzenia, nawet w dzisiejszej Przedlitawii, wobec jej sądów, przysięgłych i wszelkich jej innych swobód konfiskacyjnych.
Niepodobna oddać słowami całą boleśną stronę tej sceny rozstania, która nastąpiła teraz między Władysławem a panną Katarzyną. Matka wyprowadziła ją z celi na pół omdlałą, słaniającą się z bolu. Nastała chwila głuchego milczenia między więźniami. Na dworze i w zakamarkach budynku więziennego wył przeraźliwie wiatr marcowy, mała przestrzeń nieba, którą widać było z okna zakratowanego i zasłoniętego okiennicą à la Don Miguel, była szara, posępna, jakby zapłakana, śnieg z deszczem na przemian bił w małe szyby okna, ale z miasteczka słychać jeszcze było ruch i gwar. codzienny tak wyraźnie, tak blizko, że tem jaskrawszym mógł się wydawać kontrast między obojętnem, powszedniem życiem tego tłumu, zaludniającego świat szeroki, rojącego się po nim i zaledwie zastanawiającego się nad tem, że żyje — a rozpaczliwą sytuacją więźniów.
Wtem powtórnie dały się słyszeć czyjeś kroki w sieniach, drzwi otwarły się znowu i pojawiło się w nich ogromne futro niedźwiedzie, pokryte granatowem suknem, z takąż peleryną, jakoteż czapka futrzana z daszkiem, najlojalniejszego na świecie kształtu.
Futro to otrzepało się w progu ze śniegu, który je okrywał, czapka uczyniła to samo, i z głębi kudłów niedźwiedzich odezwało przeciągłe: haa! znamionujące radość wszelkiej istoty żywej, dwunożnej, nieporosłej piórami, która z szargi marcowej dostała się szczęśliwie pod dach, chroniący ją od wiatru i wilgoci. Nakoniec futro i czapka upadły na „pryczę“ a na środku kaźni stanął w całej swej okazałości i w zimowym paletocie — pan Bogdan Kołdunowicz, N. P.
Szanowny ten obywatel rozpoczął natychmiast długie opowiadanie o deszczu, i o śniegu, i o błocie, i o złych szansach oziminy, i o trudności wywożenia nawozu, i o dalekiej perspektywie na siejbę — nader zajmujące dla ludzi, których jutro mają wieźć do Brodów i oddać w ręce rossyjskie. To też Żmudzin zniecierpliwił się wkrótce i przerwał meteorologiczne i agronomiczne spostrzeżenia p. Bogdana tymi słowy:
— Furda, dobrodziejaszku! Ot, jeżeliś porządny człowiek, to pomóż nam ocalić ot tego braciaszka (tu wskazał Kwaskowskiego) — chyba że możesz pomódz nam wszystkim dostać się na świeże powietrze.
— Trudno! moi panowie — rzekł pan Bogdan — nic dla was zrobić nie możemy! Nawarzyliście sobie piwa, teraz pijcie je sami! W głowie wam się paliło, jakieś bunty, rewolucye, spiski! Nakoniec chcieliście, od czego nas Panie Boże uchowaj, wywołać zamięszania nawet u nas w Galicyi! Słusznie tedy wysoki rząd kazał was chwytać i odstawia was teraz w ręce waszej prawowitej władzy...
Żmudzin podniósł rękę, u której był jeszcze kawałek rozłamanego żelazka austryackiego — i jeżeli mię moje przypuszczenia nie mylą, byłby się może pan Bogdan jeszcze tego samego momentu zobaczył na łonie Palemona z przodkiem swoim co to smażył tak doskonałe kołduny, bo gdzie major Wyksztkiłło rzucił co na ziemię, tam już nie było co zbierać. Ale w tej chwili twarz starego Madiara pojawiła się znowu do wizytyrki i ten ostatni dając znaki Żmudzinowi, zawołał stłumionym głosem:
Kapitanyom uram! gerek idö! (Panie kapitanie, chodź tutaj!) — Wyksztkiłło domyślił się, że Madiar ma mu powiedzieć coś ważnego i zbliżył się szybko ku drzwiom, gdzie między nim a żołnierzem zawiązała się żywa rozmowa, prowadzona na pół po węgiersku, a na pół po słowacku. Pan Kołdunowicz ciągnął tedy dalej swój wykład bez żadnej przeszkody. Tłumaczył on więźniom, że są właściwie bandytami, których dosięgła zasłużona kara, i że „wysoki rząd“ musiał położyć tamę ich bezprawiom, przestrzegając porządku i bezpieczeństwa publicznego i t. d.
Tu Żmudzin, skończywszy rozmowę z Madiarem, zawołał figlarnie:
— Kwaskowski, a chodź no tu, braciaszku!
Kwaskowski zbliżył się machinalnie do niego, pytając, czego żąda? Ale Żmudzin zamiast wszelkiej odpowiedzi wziął z pryczy futro pana Bogdana Kołdunowicza i ubrał w nie Kwaskowskiego, jak się ubiera małe dziecię w kaftanik. Zapiąwszy mu starannie kołnierz pod szyją, włożył mu na głowę lojalny kaszkiet pana Bogdana i obracając go twarzą do towarzystwa, zapytał z tryumfem:
— A co? Czy nie wykapany szlachcic galicyjski, dobrodziejaszku!
Pan Bogdan zapytał z pewnym niepokojem, co to ma znaczyć?
— Nic, ot tak sobie, żart, dobrodziejaszku? Chciałem zobaczyć, czy Kwaskowskiemu będzie do twarzy w tym kostiumie. Mów dalej, bo bardzo pięknie mówisz, dobrodziejaszku!
Pan Bogdan nie dał się prosić dwa razy. Wyjaśnił najprzód zgromadzonym dokoła niego buntownikom, że naród bez arystokracyi byłby podobnym do murzynów i że czerwoni, dążąc do wytępienia arystokracyi i szlachty, dążyli do odebrania narodowi najważniejszego członka w całym jego organizmie, członka, którego całości przestrzegała nawet Moskwa. P. Bogdan był tak rozczulonym mniemaną troskliwością Moskwy o dobro arystokracyi i szlachty[1], że przyznał się, iż przechowuje u siebie serwetę bawełnianą, kupioną od krążącego z towarami Słowaka, na której wyszyty jest z jednej strony dwugłowy orzeł moskiewski biały na tle czerwonem, a z drugiej czerwony na tle białym. P. Bogdan trzymał tę serwetę w pogotowiu i obiecywał sobie, że w razie wkroczenia Moskali do Galicyi przybije ją do tyki na kształt sztandaru, i z tym znakiem w ręku na czele swojej czeladzi i gromady telatyńskiej przywita zastępców białego cara...
— No, dosyć już dobrodziejaszku — odezwał się Żmudzin, który trzymał ciągle za rękę Kwaskowskiego, przebranego w futro i czapkę lojalną. — Trzymaj sobie dobrodziejaszku, z kim chcesz, ale wynoś się za drzwi, bo ci wszystkie twoje kości potłukę tak drobno, że będziesz mógł zasypywać niemi jak piaskiem, wszystko, co napiszesz. No, ruszaj, anà senà syczim!
Ostatnia, turecka część tej odezwy była tak niezrozumiałą dla pana Bogdana, jak nią musi zostać dla wszystkich nieobeznanych z urzędowym językiem następców Osmana — dosyć będzie wiedzieć, że pewna dość powszechnie znana niegrzeczna formułka moskiewska jest chrześcijańsko-prawosławnym ekwiwalentem tych słów tureckich, zawierających w sobie nader nieprzyzwoitą, a często niemożliwą propozycyę. Ale jeżeli pan Bogdan nie zrozumiał turecczyzny olbrzymiego Żmudzina, zrozumiał tem lepiej jego giestykulacyę, i w dowód pojętności swojej miał się tak spiesznie ku drzwiom, że zapomniał o swojem futrze i o kaszkiecie. Ale w drzwiach spotkał się nagle i niespodzianie ze skrzyżowanym bagnetem i z marsową fizyognomią Madiara, który krzyknął głośno:
Nem szobat! (Nie wolno).
Pan Kołdunowicz cofnął się w głąb kaźni, protestując energicznie przeciw temu podwójnemu atakowi na nietykalność swojej osoby, lecz Madiar łamaną słowacczyzną i gestami dawał do zrozumienia, że tylko „lengyel-ur“ w niedźwiedziach ma wyjść z kaźni, i to natychmiast, wszyscy zaś inni mają zostać, pod karą zastrzelenia albo zakłucia. Chcąc nie chcąc, musiał tedy Kwaskowski wyjść z więzienia, a N. P. B. K. nietylko musiał zostać na jego miejscu, ale nadto musiał jeszcze położyć się w kącie na pryczy i zachowywać się jak najciszej, bo Wyksztkiłło siedział koło niego, i łagodnym, przekonującym swoim głosem zachęcał go do spokoju i cierpliwości, obiecując w przeciwnym razie pociągnąć nieco silniej za koniec węzła, który założył był na szyję potomkowi najznakomitszego przyrządziciela kołdunów. Nadeszła tedy noc, klucznik zwiedził celę, i przekonawszy się, iż zawiera siedmiu więźniów, zamknął rygle i kłódki a pan Bogdan leżał na pryczy, nie jak tabularny właściciel Telatyna, ale jak biały murzyn „z okolicy Paragwaju“, pozbawiony wszelkiej arystokracyi.







  1. Tu i owdzie, utrzymywało się do r. 1863 rzeczywiście między szlachtą cybulowską zdanie, że Moskwa jest rajem dla dziedziców tabularnych. Po roku 1863 jeden tylko pan Kołdunowicz pozostał wiernym temu zdaniu.
    Przyp. autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.