Koroniarz w Galicyi/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V,


w którym p. Artur Kukielski daje dowody niepospolitej zimnej krwi i rozwagi, i wraca napowrót do swoich tytułów i godności, poczem p. Zdzisław Podborski będzie miał zaszczyt, jako komisarz wojenny, wyłuszczyć swoje zapatrywania się na różne nader piekące kwestye europejskie.


Pan aptekarz Odwarnicki, najpoczciwszy człowiek w świecie, nie miał najmniejszego żalu da p. Artura za jego wczorajsze, gwałtowne trochę wystąpienie, i pożegnał się z nim tak czule, jak gdyby byli przyjaciółmi od lat przynajmniej dwudziestu. Z opowiadania jego wiedział p. Artur, z kim będzie miał do czynienia w Zabużu. Według zeznań aptekarza, p. Podborski był drugim z rzędu wielkim człowiekiem powiatu błotniczańskiego i piastował posadę komisarza wojennego, ponieważ pierwszy luminarz i mąż polityczny w całej okolicy, p. Broiński, był już naczelnikiem powiatu, a dwie tak ważne funkcye nie mogły się pomieścić na barkach jednej osoby. Pytany bliżej o zdolności i zasługi p. Podborskiego, nie miał atoli p. aptekarz nic więcej do powiedzenia, jak tylko to, że pani Podborska jest to osoba nadzwyczaj rozumna, wykształcona i energiczna, a przytem pełna taktu i spokrewniona ze ....skimi, ....ckimi, i ....ami, jednem słowem, ze wszystkimi prawie mniejszymi hrabiami w Galicyi. Pan Artur, który słyszał już w Królestwie bardzo wiele o tych hrabiach galicyjskich, jako o rodzaju ludzi zupełnie odrębnym i ze wszech miar na uwagę zasługującym, postanowił sobie zastosować postępowanie swoje do tego, co słyszał, ażeby się postawić od razu na dobrej stopie z czołem i śmietanką towarzystwa galicyjskiego. Przypuszczał on, że rola, do jakiej natura go stworzyła, wdzięczniejszą będzie w tem otoczeniu, aniżeli w małomiejskiej atmosferze Błotniczan. Ci najpodrzędniejsi ze wszystkich Galilejczyków, którzy zamieszkują małe miasteczka, nie mają nawet wyobrażenia o wyższym „szyku“ salonowym, nie potrafią się na nim poznać, ani też należycie go ocenić. Co się tyczy grafów i podgrafów tutejszych, nie znał ich jeszcze pan Artur, ale przypuszczał, że choć jako Galilejczycy nie mogą oni sami mieć owego „szyku“, to przynajmniej zdolni są pojąć i uwielbiać go w innych, więcej wybranych istotach.
Myśli p. Artura o naturze, obyczajach i innych fizyologicznych znamionach hrabiów galicyjskich były jeszcze w pełnym toku, gdy nagle wózek pocztowy skręcił z gościńca koło białego słupa z tablicą i napisem: Wieś Zabuże, i mijając długi szereg zabudowali gospodarskich, stajen, całych i rozwalonych płotów, wjechał na obszerny dziedziniec, przy którym stał dwór zabużański. Był to dość wielki murowany budynek, z gankiem o czterech białych, okrągłych słupach, nad którym wznosiło się wsunięte w dach piąterko, zawierające pokoje gościnne. Na podstawie tego ganku i piąterka, dwór w Zabużu dla oficyalistów pana Podborskiego, dla służby i dla mniej zamożnych braci sąsiadów był „pałacem“. Z równymi sobie mawiali zaś pan Podborski i pani Podborska zawsze tylko o swoim skromnym, szlacheckim dworku, kładąc na słowo: „szlachecki“, pewien nacisk, z którego wynikało, że czują jak wielki zaszczyt wyrządzają „szlachcie“, licząc się do jej rzędu.
W ogólości „pałac“ w Zabużu wydawał się na zewnątrz dość wygodnym i dobrze urządzonym domem mieszkalnym, w szczegółach zaś, całe jego otoczenie miało ów charakter czegoś wiecznie niedokończonego, właściwy wszystkim dworom szlacheckim, wszystkim instytucyom i t. p. w Galicyi. U nas wszystko jest prowizorycne, wszędzie czegoś brakuje. W najporządniejszem mieszkaniu na wsi gdzieś bodaj jakiś tymczasowy płot zastępować musi miejsce niedostającego kawałka parkanu, jakaś tymczasowa kałuża broni przystępu do ganku, albo połowa bramy musi być tymczasowo wyrwana z zawiasów. Przypatrzywszy się z bliska ludziom, spostrzegamy nieraz to samo zjawisko. Ten tymczasowo próżnuje, ale obiecuje, że wkrótce weźmie się do pracy i tamten tymczasowo robi długi, ale myśli ciągle o uporządkowaniu swoich interesów; trzeci znowu jest tymczasowo zanadto lojalny, ale niech–no przyjdzie „co do czego“, a zobaczycie, że jest bardzo dobrym Polakiem. A już co do wykształcenia, to prawie wszędzie i zawsze jest ono jakby prowizoryczne, nakształt słomianej strzechy, chroniącej tymczasowo mury od wilgoci, nim się właściciel zdobędzie na gąty lub dachówkę. Nieraz i mury się rozwalą, a nie doczekają się lepszego pokrycia — nieraz człowiek zostanie posłem, i delegatem do Rady państwa, a prowizoryczna słomiana strzecha zastępuje mu jeszcze ciągle miejsce innego umeblowania głowy.
Na turkot wózka, pojawił się na ganku lokaj, którego to widocznie oderwało od ważnej pracy froterowania posadzek, bo prezentował się boso i z szczotką od zamiatania w ręku. Oświadczył on p. Arturowi, że „pan“ wyszedł na polowanie, ale pani jest w domu. Artur wysłał go tedy z poleceniem, by zaanonsował pani Podborskiej przybycie pana Jana Wary. Lokaj postawił szczotkę w sieniach, wyjął z kieszeni białe rękawiczki, i wdziawszy takowe, udał się z tą ważną misyą w tę stronę „pałacu“, w której przebywała pani Podborska. P. Artur, zostawiony w sieniach, nie mógł się wstrzymać od śmiechu na widok tego ceremonialnego przyozdobienia rąk, obok dość patryarchalnego zaniedbania, w jakim znajdowały się nogi.
Pani Podborska znajdowała się w pokoju, z którego drzwi parapetowe prowadziły do ogrodu, ciągnącego się po drugiej stronie pałacu na dół ku rzece. Była to dama w sile wieku, czyli między nami mówiąc, miała lat czterdzieści z górą. Spodziewam się, że nikt z szanownych czytelników nie skompromituje mię tak dalece, by doniósł tej czcigodnej matronie, iż pozwoliłem sobie wygadać się w tej mierze na podstawie prywatnej informacyi — oficyalnie bowiem, liczy ona od niejakiego czasu lat 30, a przedtem miała ich tylko 26. Jest to dama w wysokim stopniu przeświadczona o niepospolitym blasku, jaki spada na nią z powodu pokrewieństwa ze ....skim, .... ckimi i ....ami, i o blasku, jaki w skutek tego, i w dalszem następstwie, padać musi od niej na wszystkie otaczające ją istoty i przedmioty. Siedziała ona przy stoliku i trzymała w ręku Czas, przeglądając go od niechcenia, podczas gdy jakiś młody jegomość, dość małego wzrostu, z podkręconym w górę blond wąsikiem i w fantastycznym nieco kostiumie, bawił ją nader płynną rozmową, prowadzoną — z jego strony po polsku, akcentem zdradzającym o pół mili, dla uszu każdego prawowiernego Galicyanina, pochodzenie z Mazowsza lub Wielkopolski. Nie mogło zresztą być mowy o innej rozmowie, jak tylko o niepohamowanym potoku słów tego jegomości, który widocznie umiał się obchodzić bez partnera do rozmowy i sam jeden „z kołkiem“ mógłby był prawdopodobnie przegadać.... nawet p. Malisza i p. Widmana, dyskutujących kwestyę zaprowadzenia federacyi w Austryi. Nie czekał na żadną odpowiedź, nie potrzebował żadnego pytania, mówił i mówił tak uporczywie, z takiem oddaniem się przyjemności mówienia, że wobec niego Czas, który trzymała w ręku pani Podborska, zdawał się być króciutkim zbiorem samych lakonicznych i gołosłownych twierdzeń — a tego przecież nikt nie zarzuci Czasowi, by skąpił słów i czcionek!
Przybycie bosego lokaja w białych rękawiczkach przerwało atoli na chwilę tę niezwykłą kataraktę wymowy. Lokaj stanął we drzwiach i czekał, aż mu każą mówić, bo taki był regulamin w Zabużu.
— Co tam? — zapytała p. Podborska.
— Proszę Jaśnie pani, jakiś pan przyjechał.
— To pokaż mu do oficyn, i powiedz niech czeka aż pan wróci.
— Kiedy, proszę Jaśnie pani, to nie z Polaków, ale taki z panów — odparł bosonożny dyplomata, który wiedział, że tylko Polaków, t. j. prostych cucyglerów odsyłano do oficyn, a „panów“ przyjmowano we dworze.
— Nie mówił, jak się nazywa?
— Jan Wara, proszę Jaśnie pani.
— Jak wygląda?
— Aaa, porządnie, proszę Jaśnie pani, akurat jak Jaśnie pan hrabia ze Lwowa, co tu był przeszłego roku w lecie. Tylko Jaśnie pan hrabia taki trochę porządniejszy.
Jaśnie pani zastanowiła się chwilę, snać nad tem stopniowaniem „porządku“, tak awantażownem dla jej kuzyna, Jaśnie pana hrabiego ze Lwowa. Nakoniec kazała wprowadzić pana Artura, który zaprezentował się jej z najbardziej eleganckiem suwaniem nóg po posadzce i z najokrąglejszemi w ogóle ruchami, jakie posiadał w swoim arsenale dobrego „szyku“. Przepraszając tysiąc a tysiąc razy za wizytę o tak rannej porze, tłumaczył się pilnym interesem do pana Podborskiego.
Nie było naówczas w zwyczaju, prezentować bez bliższego i poufnego rozpytania się dwóch ludzi, przybywających w „pilnym interesie“ do pana domu. Należało bowiem zawsze przekonać się poprzednio czy przypadkiem, podczas gdy jeden jest „kuryerem“ komitetu, drugi nie jest jakim c. k. kuryerem. Modus vivendi między władzami narodowemi i c. k. urzędami politycznymi dawał się utrzymać tylko w ten sposób. Pani Podborska wskazała tedy tylko krzesło p. Arturowi, prosząc go, by usiadł i zaczekał, aż mąż jej wróci z polowania. Ale w tem, ów wymowny jegomość, z razu nieco zaambarasowany wejściem p. Artura, wstał i przywitał się z nim poufałą formułką:
— Jak się masz?
— A, jak się masz? — wycedził przez zęby pan Artur, cokolwiek protekcyjnym, a cokolwiek niepewnym sobie tonem.
— Czy panowie się znają? — zapytała pani Podborska.
— Znamy się — rzekł blondyn krótko.
— Trochę — dodał pan Artur, jak gdyby chciał osłabić znaczenie tego odkrycia.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której pan Artur i wymowny blondyn unikali nawzajem swoich spojrzeń. P. Artur przypatrywał się swoim lakierowanym trzewikom, a blondyn bawił się taśmami od swojej „huzarki“, i podkręcał wąsa. Nakoniec przerwała ciszę pani Podborska, zwracając się ku temu ostatniemu.
— Więc książę aż do wybuchu powstania bawiłeś w Warszawie?
Pani Podborska nie spostrzegła zdziwionego wzroku, jaki na nią rzucił w tej chwili pan Artur — ale spostrzegł go blondyn, i kręcąc dalej swój wąsik, spuścił oczy, jak gdyby się zamyślił.
— W Warszawie — rzekł z westchnieniem.
— Zapewne to jakaś słodka tajemnica wywołała to westchnienie — ciągnęła dalej pani Podborska.
— Ach, pani — odrzekł blondynek, nabierając cokolwiek więcej pewności siebie — w Warszawie zostawiłem matkę i siostrę!
— Umiem czuć boleść księcia — odparła pani na Podbużu, której deklinowanie tytułu: książę, księcia i t. d. zdawało się sprawiać niewymowną przyjemność, podczas gdy w panu Arturze rosło z każdą chwilą zdziwienie, a w wymownym przed chwilą blondynku, jakieś nieodgadnione zakłopotanie. — Ale obiecałeś wczoraj książę — rzekła dalej pani Podborska — pokazać mi fotografię księżnej, swej matki, i księżniczki, swej siostry.
P. Artur zrobił na krześle poruszenie, znamionujące pewien stopień niecierpliwości. Blondynek spuścił głowę na piersi i zadumał się na chwilę. Nakoniec, jak gdyby powziął jakieś nadzwyczaj śmiałe i stanowcze postanowienie, sięgnął ręką do kieszeni w swojej huzarce, i wyjął dwie fotografie, które podał pani Podborskiej.
— Więc to jest księżna, matka księcia — powiedziała ta ostatnia, przypatrując się uważnie portretowi. — Jak z domu, jeśli wolno zapytać?
— Radziwiłłówna — odparł blondyn.
— A księżniczka.... ach, jakaż śliczna! Jak na imię?
Blondyn, który ani się zakrztusił przy nazwisku rodowem księżnej, swej matki, jakoś się zająknął przy imieniu chrzestnem księżniczki, swej siostry. Myślałby kto, że przebiega w myśli wszystkie imiona w kalendarzu, by wybrać z nich najpiękniejsze. Nareszcie wyrzekł melancholijnie:
— Olimpia.
— Księżniczka Olimpia Czetwertyńska — uzupełniła pani Podborska. l podając fotografię panu Arturowi, dodała: — Niech pan patrzy, co za śliczna młoda osoba!
Pan Artur rzucił tylko okiem na fotografię, którą wziął od pani Podborskiej, wydał stłumiony okrzyk, i zrzucając z nosa swój szafirowy pincenez, powstał, by piorunującem spojrzeniem przeszyć blondynka, niespokojnie suwającego się na krześle. Następnie, wziął ze stołu drugą fotografię, i schował obydwie bez dalszych ceremonij do kieszeni.
— Pani daruje — rzekł zwracając się do pani Podborskiej — te fotografie należą do mnie. Panie Mościszewski — odezwał się dalej do blondyna, którego twarz oblała się pąsem — proszę pana o chwilkę rozmowy.
— Ale Arturze.... odpowiedział brat księżniczki Olimpii.
Pani Podborska miała minę osoby, nagle zbudzonej ze snu, i zdziwionej jakimś nadzwyczajnym łoskotem. Nim wyszła ze swego zdziwienia, pan Artur skłoniwszy się jej nader grzecznie, wziął brata księżniczki Olimpii pod rękę, i wyszedł z nim z pokoju, unosząc w kieszeni — dodaję to dla zaspokojenia ciekawości mniej domyślnych czytelników — odzyskane w tej chwili fotografie pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej, i panny Celiny Trzeszczyńskiej.
Pani Podborska została w pokoju sama ze swojem zdziwieniem, i z Czasem w ręku.
Z treści rozmowy fantastycznie ubranego blondynka z panią Podborską, domyślił się Artur, a wraz z nim zapewne i szanowny czytelnik, że ma do czynienia z owym mniemanym wysłańcem Rządu narodowego, który zabrał w Błotniczanach jego tłumoki, i tym sposobem przyszedł do posiadania paszportu, opiewającego na imię i nazwisko księcia Artura Świętopełka Czetwertyńskiego, jakoteż znanych nam dwóch fotografij. Pan Artur znał to indywiduum z Królestwa i wiedział bardzo dobrze, że nie mogła mu być powierzoną żadna ważniejsza misya w powstaniu, i że charakter komisarza był tak mało jego własnym, jak tytuł książęcy. Gdy więc obydwaj znaleźli się sam na sam w gościnnym pokoju, dokąd blondynek wskazał drogę, pan Artur wpadł na niego z góry i zażądał tłumaczenia co do kredytywy komisarskiej, na mocy której rzeczy jego były zabrane z Błotniczan, jakoteż zwrotu tych rzeczy. Blondynek, czyli pan Mościszewski, jak go nazwał był pan Artur wobec pani Podborskiej, zmalał bardzo i wyznał, że pełni tylko skromną funkcyę wachmistrza kawaleryi VIII. oddziału, ale będąc przypadkiem w posiadaniu kredytywy poległego w Królestwie komisarza czy lustratora oddziałów, skorzystał z niej, by odebrać efekta „narodowe“, znajdujące się w Błotniczanach, a to z obawy, jak twierdził, by „Galileusze“ takowych nie rozkradli. Snać p. Mościszewski przypuszczał, że „Galileusze“ w wyższym stopniu niż inni Słowianie skłonni są do przywłaszczenia sobie cudzych rzeczy bez wiedzy właściciela. Przypuszczenie to było mylnem, jakkolwiek bowiem miałem już zaszczyt nadmienić, że własność literacka w królestwie Galicyi i Lodomeryi, jakoteż w w. księstwie Krakowskiem, nie bywa bardzo szanowaną, to pod względem własności innego rodzaju panuje u nas takie bezpieczeństwo, jak gdybyśmy.... jak gdybyśmy zamykali całe nasze mienie w kasie gminnej miasta Gródka.
Pan Artur nie był bynajmniej zadowolonym z tłumaczenia się pana Mościszewskiego, ale odzyskawszy swoje bagaże i przekonawszy się, że oprócz kilku bagatelek niczego nie brakowało, nie przyciskał już dalej zbyt troskliwego kolegę. Natomiast strofował go mocno za przywłaszczenie sobie tytułu księcia wobec państwa Podborskich. Pan Mościszewski uniewinniał się, że to mały i nieszkodliwy figiel, który zresztą słusznie należał się panu i pani domu, z powodu ich nieco wygórowanej czci dla tytułów i dostojeństw wszelkiego rodzaju. Pan Mociszewski wpadł nawet w bardzo dobry humor na to wspomnienie, i z wielką werwą opowiadał panu Arturowi, jak z początku chciano go zakwaterować do oficyn, jak mu dano cieniutkiej herbaty z mlekiem w przedpokoju, razem z panną służącą, jak następnie, gdy się dowiedziano, iż jest księciem, usadowiono go w salonie, kazano piec kurczę i wydobyto do drugiego poprawnego wydania herbaty nowiuteńki serwis porcelanowy, podczas gdy przedtem wszyscy pili z szklanek. Do niemniej charakterystycznych epizodów należało oficyalne wyłajanie lokaja za to, że kiedy są „goście“, śmiał pojawić się bez rękawiczek na rękach, i używać tych ostatnich tak, jak gdyby nie były rękami, ale chustkami od nosa. Wśród tego opowiadania pan Artur myślał sobie, że jeżeli taki nieokrzesany gimejne, jak Mościszewski, przez dobę blizko mógł uchodzić za księcia w Zabużu, to o ile świetniej on by mógł odegrać tę rolę! Pan Artur pomyślał dalej, że to w istocie rzecz nader zabawna i pożyteczna, a przytem i nie tak bardzo niemoralna, być księciem między szlachcicami galilejskimi. Postanowił tedy powrócić do pierwotnego swego pomysłu, zaniechanego w skutek fatalnych następstw przedwczesnej ucieczki p. Asakasowicza, i w tym celu umyślił pozbyć się najpierw pana Mościszewskiego, który go znał, i który oprócz tego był mu bardzo niedogodnym z powodu, iż dwóch książąt naraz na jedno Zabuże było na każdy sposób za wiele.
Niepodobna mi przy tej sposobności wstrzymać się od uwagi, że rozumowanie pana Artura było po największej części słuszne. Jakaż w tem właściwie jest różnica, czy kto jest rzeczywiście księciem, czy go tylko udaje? Co do mnie, wolę demokratę, który dobrze udaje księcia, niż księcia, który źle udaje demokratę. Tamten oszukuje w gruncie tylko siebie samego, dla innych zaś jestto obojętnem, czy on został księciem z demokraty, czy z dziada i pradziada, bo z pewnością z własnej, nieprzymuszonej woli nie wyzuje się on ze swego tytułu, i nie przystanie napowrót do plebejuszów. Jest tedy pewność, że będzie wytrwałym, konsekwentnym, niezmiennym w swej książęcości, a tego niestety nie można powiedzieć o książętach, którzy udają demokratów. Ilustrujemy to przykładem. Gdyby np. zacny i poczciwy naród galicyjski przystał na to, ażebym ja z prostego pana N. M. został księciem, ot, dajmy na to, księciem Nikodemem Mykitą, i gdyby mi wyznaczył odpowiedni apanaż, toby mię pewnie nikt nie złapał na wysyłaniu demokratycznych fejletonów do Kraju, pisanych przez ekskolegę mego, demokratę Sofroniusza. Jeżelibym wydawał jaki dziennik, to chyba czysto–arystokratyczny, propinacyjny, patryarchalno–bogobojny, przy współpracownictwie hr. Benjamika i pewnego „c. k. podkomorzego“, jakoteż autora Programatologii. Ale niech was Pan Bóg ma w swojej opiece od książąt, co przystali do demokratów! Wywiodą oni was w pole, gorzej niż p. Mościszewski wywiódł w pole pana i panię na Zabużu. I grzech przytem większy, bo jużci nie godzi się oszukiwać tak naiwnych, prostodusznych i nic a nic nie uczonych stworzeń, jak nasi demokraci.
Wytłumaczywszy w ten sposób p. Artura prawie zupełnie, dodam jeszcze, że musiało to być dla niego niezmierną pokusą, bawić się kosztem różnych znakomitości powiatowych w Galicyi, jak to uczynił był właśnie p. Mościszewski. Niejeden prawdziwy książę musi się nieraz bawić doskonale przy takiej sposobności.
Pozbyć się pana Mościszewskiego z Zabuża nie było rzeczą trudną. Po tem, co się stało, nie pragnął on wcale zostawać tam dłużej.
Gdy służący dał znać, że „pan“ wrócił już z polowania, p. Artur pobiegł mu się przedstawić. Pan Podborski był prawdziwym ideałem komisarza wojennego, tak, jak dostojnik podobny wyglądać powinien. Wysoki, barczysty, w ułance, białych pantalonach i lakierowanych butach, sięgających wyżej kolan, mąż ten, ozdoba swego powiatu, umiał zachować w stanowczych chwilach ową uroczystą powagę, która cechuje umysły wyższego rzędu. Trzymał on się w takich razach bardzo prosto i sztywnie, przymrużał oczy i — nie mówił ani słowa. Sąsiedzi mawiali o nim, że p. Zdzisław nigdy nie zabierał głosu w sprawach publicznych, ale gdyby chciał przemówić, to wartoby złotemi głoskami wyryć każde jego słowo. W istocie, raz już na zjeździe obywatelskim w Zabużu omal nie wydarzyła się sposobność do takiego uwiecznienia wymowy pana Zdzisława, ale w chwili, gdy otworzył usta, uciął nagle i machnął tylko ręką, na znak, że mówić nie warto, i to zjednało mu tak powszechne uznanie współobywateli, jak panu Maliszowi najdłuższa jego mowa. Mamy zresztą więcej ludzi publicznych, którzy w ten sposób doszli do sławy wielkich polityków i głębokich myślicieli.
Pan Podborski przyjął tedy uroczystem milczeniem przedstawiającego mu się pana majora Jana Warę, i milczał niemniej uroczyście, gdy tenże pan major oświadczył, iż obecny przy tej ceremonii „ten pan“, t. j. pan Mościszewski, musi natychmiast wyjechać do swego oddziału.
— Jak to? książę? — przemówił wreszcie pan Podborski.
— Książę! — zawołał Artur, pogardliwie mierząc wzrokiem skonfundowanego blondynka. — Ten pan znalazł się przypadkiem w posiadaniu moich rzeczy i mojego paszportu, ztąd cała pomyłka. Panie Mościszewski, oddal się pan do oficyn, i gdy panu dadzą konie, wyjeżdżaj pan natychmiast. Czy zrozumiano? — dokończył nader z pańska i nader przez zęby p. major.
— Rozumiem, — odrzekł blondynek i wydalił się szybko z pokoju, gdzie wszelkie dalsze wyjaśnienia nie mogły być miłe.
C'est drôle, ma foi, c'est unique dans son genre! — wołał dalej p. Artur ku wielkiemu zdziwieniu p. Podborskiego i pani Podborskiej, która właśnie weszła była do pokoju i od razu spostrzegła, że pan Jan Wara mówi po francuzku jak najlepszym w świecie akcentem, t. j. że posiada pierwszy stopień doskonałości salonowej.
— Cóż takiego? — Qu'y a–t–il, monsieur? — poprawiła się natychmiast ta dama, aby dać poznać Koroniarzowi, że i ona chyba tylko przez zapomnienie się mówi po polsku.
— Ach, to wyborne! Figurez–vous, madame, oto syn mojego rządcy z pod Mohilewa, który sobie pozwolił uchwycić mój paszport i korzystał z tego, iż nie mam znajomych w tej stronie Galicyi, aby grać moją rolę!
Pani Podborska, należy jej oddać tę sprawiedliwość, rzuciła najprzód badawcze spojrzenie na swego męża, który z komisarsko–wojenną powagą skinął głową na znak potwierdzenia.
— To oszust! — wybuchł nagle z wielkim gniewem i byłby zapewne wyrzekł jeszcze kilka rzeczy, niemniej godnych wyrycia złotemi literami, gdyby mu nie była przerwała pani Podborska:
— Zdzisiu, milcz, bo powiesz jakieś głupstwo! — Pan komisarz wojenny zrobił znowu głową znak potakujący i zamilkł.
Przy końcu 18go i na początku 19go stulecia, dama w położeniu pani Podborskiej byłaby z pewnością zemdlała. Dziś jesteśmy sprytniejsi, i skompromitowawszy się, naprawiamy inaczej nasze pomyłki.
— Przyznam się, — rzekła pani Podborska nie tracąc przytomności i z wielką pewnością siebie — przyznam się, że od razu miałam go za ekonomczuka. Ces gens–là ont des manières, że trudno się pomylić!... Więc mam przyjemność poznać?... dodała z pełnym słodyczy uśmiechem, patrząc na pana Artura.
— Jana Warę, majora IX. oddziału — rzekł kłaniając się poważnie p. Kukielski.
— Ależ ten ekonomczuk nazwał pana majora Arturem, i miał paszport na nazwisko ks. Czetwertyńskiego?...
— Tak jest, miał mój paszport. Ale w powstaniu nazywam się Jan Wara. Mam powody nie wymieniać mego nazwiska, i gdyby nie traf szczególny...
— Nie bylibyśmy wiedzieli, kogo mamy zaszczyt powitać w naszym domu! Zdzisiu, czemu tak stoisz jak malowany, i czemu nie podasz krzesła księciu? — Zdzisio rzucił się i uzupełnił rozkaz.
— Zdzisiu, każ dać do stołu! — Zdzisio wyszedł z pokoju.
Quelle mystification! — prawiła dalej pani Podborska. — Książe, ukrywający swoje nazwisko, c'est tres–naturel, w takich czasach jak dzisiejsze! Ależ ten ekonomczuk....
Que voluez–vous, madame! To nasza „demokracya“. Głoszą jakieś czerwone, niesłychanie liberalne, niwelujące zasady, a każdy rad bodaj na chwilę udawać kogoś lepiej urodzonego! Mościszewski księciem! Cha, cha, cha! — I pan Artur śmiał się tak serdecznie z głupiej pretensyi „syna swego rządcy“, że pani Podborska uważała za stosowne śmiać się także, dla objawienia wspólności uczuć i wrażeń, jaka musi panować między damą, spokrewnioną z hrabiami ....skimi, ....ckimi i ....ami, a każdym prawdziwym księciem — mianowicie w kwestyach tak wspólnych całej arystokracyi, jak obecna.
— Podzielam wesołość księcia, — rzekła, bo rzecz oczywista, że w takich razach pomyłka jest niepodobną. Może ktoś udawać nie źle uczonego, wojskowego, ... enfin, tout ce qui est du commun des martyrs, ale nie omylnych cech lepszego towarzystwa naśladować nikt nie potrafi, z tem trzeba się urodzić.
N'est–ce pas, madame? — zapytał książę Artur, zamiast odpowiedzi. Rozmowę przerwało wejście lokaja, który przyszedł prosić do stołu. Książę Artur mógł dostrzedz, że pani Podborska zmierzyła badawczym wzrokiem toaletę tego ostatniego, by się przekonać, czy skład tejże jest taki, jak przystało na lokaja de bonne maison. Lustracya wypadła niekorzystnie, bo kamasze migdałowego koloru, włożone po cholewach do butów, nie dały się zapiąć, i kamerdyner zabużański wyglądał z dołu tak, jak szeregowi wojownicy rzymscy w teatrze polskim we Lwowie, gdy braknie dla nich trykotów, naśladujących strój z czasów Juliusza Cezara.
— Jak ty wyglądasz? — zapytała Jaśnie pani, wskazując tę niedokładność kostyumu.
— A bo co? — odezwał się zagapiony famulus, który nie mógł pojąć, dlaczego od dwóch dni każą mu ciągle występować w pełnej formie. I z wyrazem zupełnego zadowolenia, spojrzał na swoje migdałowe nogi.
— Zdzisiu! Zdzisiu! — Pan Podborski zjawił się w jednej chwili.
— Co każesz, moja rybko?
— Daj mu w twarz! — rzekła kuzynka hrabiów ....skich, ....ckich ... i ....ów, wychodząc z księciem Arturem do jadalnego pokoju.
Zdzisio wyciągnął rękę, jak żołnierz na któregoby zakomenderowano: pal! i po pewnym charakterystycznym łoskocie można było poznać z drugiego pokoju, że polecenie pani Podborskiej zostało ściśle wypełnione.
Nim państwo Podborscy z nowo–odkrytym, prawdziwym księciem Arturem zasiedli do stołu, ex–książę Artur, vulgo pan Mościszewski, opuścił Zabuże na prostej dworskiej fornalce, albowiem zwyczaj brania włościańskich podwód do transportu cucyglerów zaprowadzony był tylko w niektórych wyjątkowych okolicach Galicyi, i to o ile mi wiadomo, w okolicach zamieszkanych przez lud czysto ruski. Wiem ja, że ta wzmianka rozgniewa trochę pp. świętojurców, którzy w imieniu tego ludu jeździli przed dwoma laty na etnograficzną wystawę do Moskwy, ale niemniej przeto jest faktem, iż włościanie Rusini obrządku gr. katolickiego chętniej dawali podwody i przechowywali u siebie powstańców, a rzadziej dopuszczali się denuncyacyj, niż Mazury w niektórych zachodnich obwodach. Bądź co bądź, ex–książę wyjechał z Zabuża i nie zobaczymy się z nim więcej. Wiadomo mi o nim tylko, że pan Nieruszyński, obywatel podolski, przejęty na wskróś zasadami demokratycznemi z powodu, iż go pominięto przy Dominacyi naczelników powiatowych i komisarzy wojennych, pokazywał go później przez jakiś czas w swoim domu, szeptając sąsiadom na ucho, iż to jest jakiś książę z Litwy, z Kurlandyi, czy z Inflant, jeden z najczynniejszych byłych członków Rządu narodowego osobiście zaprzyjaźniony z jenerałem Mierosławskim i pozbawiony przez Moskwę ogromnego swego majątku. Nieruszyński nigdy nie omieszkał dodać do tego uwagę: „Patrzcie, oto tak za kordonem arystokracya pojmuje swoje posłannictwo, a nie tak, jak u nas, gdzie każą sobie płacić po 5 złr. dyet dziennie za sprawowanie ważniejszych urzędów narodowych“. Nie byłem nigdy przy wypłacie tej, jak na kasę narodową, nader hojnej remuneracyi — nie wiem tedy, czy pan Nieruszyński mówił prawdę, czyli też jako pierwowzór dzisiejszych narodowych demokratów lwowskich ćwiczył się tylko w koncepcie?
Nim rozdano zupę, p. Podborski wyszedł na chwilę ze swojej niemej, ale jak widzieliśmy niezupełnie biernej roli, by zwrócić uwagę swojej małżonki, że należałoby zaczekać na sąsiadów, których zaprosił był w celu naradzenia się nad ważną nader kwestyą, dotyczącą organizacyi narodowej. Ze względu, że byli to sami wysocy dygnitarze, naczelnicy powiatowi lub ich zastępcy, pani Podborska uznała, iż wypada zaczekać. Niebawem zaturkotały dwa wózki, każdy zaprzęgnięty czterma końmi, i wysiedli z nich czterej panowie, wówczas naczelnicy organizacyi „pomocniczej“ w czterech powiatach okolicznych, później prezesowie czterech komisyj głodowych, a obecnie członkowie Wydziałów powiatowych, zostający chwilowo tylko w szeregach opozycyi, a mianowicie odkąd książę marszałek złożył laskę a z nią razem dowód, iż rozum stanu nie nakazuje bezwarunkowej pokory i uległości wobec ministerstwa w takim stopniu, w jakim te cnoty właściwe są hr. Golejewskiemu, p. Bocheńskiemu i wielu innym.
Ze stanowiska gazeciarskiego sądząc, jest to może trochę niewłaściwem, iż tak znakomici mężowie, którzy jak owe rewerbery na placu Maryackim i Bernardyńskim rozlewają jedyne a — należy wyznać — nieco skąpe światło na całą długą i szeroką okolicę, muszą dopiero czekać na inicyatywę z góry, by wiedzieli, w którą stronę mają się obrócić i jakie mają żywić uczucia ku c. k. ministerstwu przedlitawskiemu. Ale ponieważ, Bogu dzięki, nie jestem dziennikarzem, ale historykiem, więc oceniając rzecz z wyższego stanowiska, oświadczam, iż taka karność obywatelska jest czasem nader pożyteczną rzeczą, uwalnia bowiem wielką część narodu od żmudnej pracy myślenia i pozwala jej zajmować się innemi, mniej kunsztownemi pracami. Niema przytem nic naturalniejszego, jak to, by hrabia słuchał księcia, baron hrabiego, karmazyn barona, a prosty szlachcic karmazyna. Jeżeli jest przytem jaka niedogodność, to chyba wtedy, gdy naraz pocznie rozkazywać dwóch książąt. I tak np. teraz we Lwowie, pewien jegomosć, znany z tak wzorowej karności obywatelskiej, że sztukę słuchania uważa nie jako środek, ale jako cel w życiu swojem, pewien tedy jegomość, zasługujący na nazwę artysty w swoim rodzaju, jest w największym ambarasie co do kwestyi rozpisania konkursu na teatr polski. Nie wie, kogo słuchać: czy księcia–kuratora, czy księcia–marszałka? I to książę, i to książę — wybieraj że teraz! Szczęście, że pan Ziemiałkowski nie jest księciem, inaczej nasz artysta nie wiedziałby, czy ma złożyć mandat do Rady państwa, czy go zatrzymać. Tak zaś, jest nadzieja, że go złoży.
W pewnej części Lodomeryi, graniczącej z Mościskami, ale tylko moralnie, Pan Bóg uwolnił był osiadłych tamże właścicieli tabularnych od wszelkiego natężenia głowy i wynikających ztąd chorób, dając im księcia, który myślał za nich wszystkich dniem i nocą. Co to była za wzorowa okolica, co za spokój błogi panował w niej wówczas! Dobrobyt rozwijał się potężnie, bo książę miał talent do różnych przedsiębiorstw, i eksperymentując in anima vili, jednem swojem słowem najtrudniejsze rzeczy przywodził do skutku. Szlachcice sprzedawali dawniej pszenicę żydom po 5 złr. korzec, i nie myśleli, by mogło być kiedy inaczej. Wtem książę uradził, że lepiej jest zawieźć pszenicę do Gdańska. Szlachcice, uszczęśliwieni tym pomysłem, dali do spółki księciu swoją pszenicę, kupiono galary, spławiono transport do Gdańska i sprzedano. No, prawda, że przy obrachunku, z powodu różnych nieprzewidzianych szkód elementarnych, wypadło tylko po 3 złr. — nie zysku, ale ceny od korca — ale przynajmniej pszenica poszła prosto do Gdańska, a ztamtąd do Anglii, i okazaliśmy jawnie, iż jesteśmy postępowym narodem. Drugim razem, książę kazał wszystkim swoim podwładnym szlachcicom, ażeby sobie sprawili żniwiarki według systemu, który on uznał za najlepszy. W mgnieniu oka każdy za 25 złr. kupił sobie pojedynczą, albo za 50 złr. podwójną żniwiarkę, i każdy przechowuje ją dotychczas, choć tylko jako wskazówkę dla przyszłych wynalazców, by więcej takich żniwiarek nie robili, bo są do niczego. Trzecim razem książę polecił, by wobec przygotowywanego w Królestwie powstania, każdy zachowywał się biernie, albowiem prowadzi się akcya dyplomatyczna, która niezawodnie uczyni powstanie zbytecznem. Szlachcice siedzieli cicho, nie kupowali broni, nie przewozili powstańców, akcya dyplomatyczna, prowadzona przez księcia, szła i szła bez końca; aż nagle książę uchwalił, gdy już powstanie wybuchło, że dla ratowania honoru Lodomeryi wypada koniecznie obok akcyi dyplomatycznej, rozwinąć bodaj na pozór wojenną. Naówczas szlachcice zaczęli płacić podatki, wozić powstańców, broń i t. d. Tym sposobem powstały w Lodomeryi, równie jak w Galicyi, oddziały szachujące, w cztery miesiące po wybuchu powstania wprawdzie, ale za to, jak doskonale rozlokowane!
Oczywista rzecz, że to wszystko działo się w Lodomeryi, bo w Galicyi klasa właścicieli tabularnych składa się z samych obywateli wykształconych, dzielnych i samoistnych w zdaniu z niektóre mi drobnemi wyjątkami. Proszę słów powyższych nie tracić nigdy z pamięci, i tego, co mówię o tym lub owym komisarzu wojennym, naczelniku powiatowym i t. d., nie stosować nigdy do ogółu, bo ogółu nie mam i nie mogę mieć nigdy na myśli, a jeżelibym się nawet dopuścił takiego, jak mówi Czas, „targania we wnętrznościach narodowych“, to tyczyłoby się to tylko okolicy Błotniczan, podczas gdy upewniam, że tuż obok w obwodzie ....skim, ....ckim, i ....skim, mieszkają jakby zupełnie inni ludzie.
Na nieszczęście, czterej dygnitarze, którzy zawitali do Zabuża, nie byli z żadnego z tych obwodów, ale stanowili część koła wyborczego z większych posiadłości w obwodzie Cybulowskim, do którego należały Błotniczany. Może kto zarzuci, że takiego obwodu na mapie niema — ale zarzut taki pochodzićby mógł tylko z szerzonego przez Dziennik Lwowski braku wiadomości jeograficznych. Jest obwód Cybulowski, można go odkryć gołem okiem, bez pomocy szkła powiększającego, a to w tej stronie królestwa Galicyi, gdzie jest najwięcej „cybulusów“.
Po serdecznem przywitaniu i po należy tem przedstawieniu pana majora Jana Wary wszystkim czterem dygnitarzom, całe towarzystwo zasiadło do stołu. Rozmawiano o nowinach z teatru wojny, o prawdopodobnej interwencyi mocarstw w kwestyi polskiej, i o niesłychanych trudach, znojach i ofiarach, jakie obecni tu obywatele ponieśli już i jeszcze ponosić muszą dla sprawy ojczystej.
— Krzyczą na szlachtę — mówiła pani Podborska — a bez nas najmniejszej rzeczy zrobićby nie mogli. Wszystko opiera się na nas! I pani Podborska miała zupełną słuszność, o ile to się nie tyczyło obwodu Cybulowskiego.
— O tak, na nas, Pani Dobrodziejko, na nas, zagadnął p. Ściślicki, naczelnik powiatu Dyniowickiego. — Naprzykład: oto są sztaby, komitety, Bóg wie co jeszcze, a nam, nam prostym szlachcicom, kazali się tu zjechać i radzić, czy suchary dla oddziału mają być okrągłe, czy czworograniaste, jak gdyby to nie należało do władzy wojskowej! Jak sądzisz, panie Walenty?
— Ja sądzę — rzekł pan Walenty — że kiedy sprawa publiczna wymaga od nas tego poświęcenia, to powinniśmy poświęcić się i coś uradzić.
— Tak, ale co sądzisz o tych sucharach?
— Ha, to zależy. Żołnierz narodowy bije się z poświęcenia dla sprawy, i powinno mu być obojętne, czy mu dadzą suchar okrągły, czy czworograniasty. Niech pieką w każdym domu, jak się komu podoba!
— To, to, to — odezwał się pan Szczęsny, trzeci naczelnik powiatu. — Sąsiad Dobrodziej chciałbyś, jak widzę, zaprowadzić napowrót liberum veto! Musi być porządek, jeżeli sprawa ma iść jak należy.
— Sprawa pójdzie dobrze — rzekł p. Walenty — jeżeli każdy z nas z poświęcenia dla niej... tu panu Walentemu brakło konceptu, jak gdyby był recenzentem teatralnym Dziennika Lwowskiego; ale wkrótce połapał się i dokończył: — jeżeli każdy z poświęcenia dla sprawy poświęci wszystko, co...
— Tak, wszystko co może! — zawołał z uniesieniem pan Ściślicki. — Ale niestety — dodał — u mnie tego roku ozimina zupełnie chybiła, przednowek ciężki...
— Co też Jegomość mówisz! — przewał mu pan Walenty. — Jeżeli u Jegomości na pięciu folwarkach przednowek ciężki, to, cóż ja mam mówić, na czterech! U mnie Mości Dobrodzieju tego roku niema ani źdźbła owsa, a mam cztery konie narodowe na stajni od dwóch tygodni! Ale z poświęcenia dla sprawy, każdy z nas musi poświęcić się, jak może i umie. A więc, moi panowie, ja wnoszę, ażeby kochany nasz pan Zdzisław, który nam tu i urzędem i poświęceniem przoduje, wypowiedział nam swoje zdanie co do kwestyi tych sucharów, zwłaszcza że na przeszłotygodniowem posiedzeniu u p. naczelnika obwodowego nie przyszło w tej mierze do porozumienia, a jak słychać, oddział ma za parę dni wyjść za granicę.
Ale tej apelacyi do swojej urzędowej misyi i do swojego poświęcenia nie słyszał pan Zdzisław, bo zatopił się był mocno w czytanie „Ostatnich wiadomości“ w Gońcu, którego właśnie przyniesiono z poczty. W zwykłych okolicznościach p. Podborski zostawiał to zajęcie swojej żonie, ale teraz, w obec zgromadzonych u niego dygnitarzy powiatowych, czuł się obowiązanym poświęcić kilka chwil polityce. Z początku szło mu to nie sporo, nie mógł mu bowiem wyjść z myśli dubelt, do którego spudłował rano dwa razy, choć leciał powoli i porwał się był bardzo blisko. Ale po niejakiem natężeniu uwagi spożył nareszcie i przetrawił należycie najnowszy telegram Gońca o sporze prusko–duńskim. Snać rzecz była niezmiernej doniosłości, bo pan Zdzisław rzucił z niecierpliwości dziennik na stół przed siebie i rozglądając się po obecnych, zawołał:
— A, to dziwne, to niepojęte, to szalone!
— Co, co takiego? — zapytali wszyscy chórem.
— Nie, moi panowie — wyrzekł pan Zdzisław z wyrazem niekłamnego oburzenia — to jest rzecz klasyczna! Nie dziwiłbym się, gdyby się łakomiło na Holsztyn jakie ościenne państwo, naprzykład Szwajcarya, Grecya, albo Portugalia; ale powiedzcie mi panowie — tu zmierzył wszystkich wzrokiem inkwizytorskim, zapalając się coraz bardziej — powiedzcie mi z łaski swojej, co tym głupim Prusakom sięgać aż gdzieś do Holsztynu!
Wszyscy czterej naczelnicy powiatowi zmarszczywszy brwi, spoglądnęli jeden na drugiego, na znak, że podzielają w najwyższym stopniu słuszne oburzenie pana Zdzisława. Ten zaś, raz jeszcze rzucając o stół Gońcem, źródłem tego niesłychanego doniesienia, wołał z emfazą, że „to przechodzi wszelkie wyobrażenie!“
— Zdzisiu, milcz! — odezwała się pani Podborska.
— Ależ Dorciu, rybko, dlaczego? — zapytał pan komisarz wojenny, i wszyscy czterej luminarze pierwszej połowy obwodu Cybulowskiego zwrócili rozciekawione spojrzenia na panią Dorotę, jak gdyby chcieli się dowiedzieć, dla jakiej głęboko politycznej pobudki światła ta dama nakazuje milczenie swemu małżonkowi w kwestyi sporu prusko–duńskiego.
— Milcz, bo pleciesz brednie, jak się tylko tkniesz jeografii!
Przykro mi skonstatować, że pani Podborska nie podzielała wysokiego wyobrażenia współobywateli o niesłychanej jasności pojęć i głębokości wiedzy tkwiącej w głowie jej małżonka. Ale pan Zdzisław zostawał jeszcze tak mocno pod wrażeniem, jakie na nim zrobiła głupota Prusaków, niemających wyobrażenia o odległości Holsztynu od dzierżaw swoich — że poważył się sprzeciwić nawet powadze swojej żony.
— Ale rybko, ja wiem z pewnością... ot, wiesz, ten ataman ukraiński, co to po bitwie pod Salichą sam jeden w czterdzieści koni przeprawił się wpław przez Czarne morze, opowiadał mi jak najdokładniej, że najprzód dostał się do Holsztynu, a ztamtąd przez Portugalię do Grecyi. Widziałem to zresztą na własne oczy, na mapie...
— Zdziisiu, miiiilcz! — wołała pani Podborska w rozpaczy.
Mais prenez–garde au domestique! — odezwał się jeszcze p. Zdzisław, poczem zamilkł, podczas gdy szanowni sąsiedzi dziwiąc się w duchu, dlaczego pani Podborska nie pozwoliła dalej traktować tej sprawy swemu mężowi, dla uspokojenia niemiłej trochę sceny rozpoczęli nanowo dyskusyę o najodpowiedniejszej formie sucharów, jaką wypadało ustanowić dla zaprowiantowania wyruszającego za kilka dni oddziału. W toku rozpraw pokazało się atoli, że oprócz formy zostaje jeszcze do rozstrzygnięcia kwestya materyału; władza wojskowa nie nadmieniła bowiem, ażali suchary mają być pszenne, lub żytnie. W skutek tego, na wniosek p. Walentego, poparty wskazaną ponownie potrzebą poświęcenia się dla sprawy ojczystej, dygnitarze pierwszej połowy obwodu Cybulowskiego uchwalili, że najlepiej odroczyć tę sprawę aż do porozumienia się z władzą wojskową, poczem zwołane będzie ponowne walne zgromadzenie do Zabuża, na które, w skutek poprawki zrobionej przez p. Ściślickiego, postanowiono zaprosić także po jednym nadzwyczajnym delegacie z każdego powiatu. Poczem wszyscy obecni wynurzyli panu Walentemu w swojem i ojczyzny imieniu nieskończoną wdzięczność za jego poświęcenie się dla sprawy i za światłą radę, której nigdy nie skąpi na zebraniach obywatelskich.
Mogę zaręczyć, że już w tej chwili obudziło się w sercu p. Walentego słodkie przeczucie, iż kiedyś będzie posłem sejmowym i delegatem do Rady państwa, co też cztery lata później nastąpiło, bo obywatele obwodu Cybulowskiego umieją uczcić rzeczywistą zasługę i znakomite zdolności, gdziekolwiek je znajdą.
Pan Walenty podziękował ze swojej strony wszystkim kochanym sąsiadom, a osobno panu Ściślickiemu za znamienitą poprawkę, którą tenże uzupełnił i ozdobił jego wniosek, poczem wszyscy wstali od stołu i udali się do pokoju p. Podhorskiego na pulkę preferansa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.