Koroniarz w Galicyi/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV,


w którym bohater tej powieści robi małe fiasko z powodu niezręcznie zadanego szyku i opuszcza Błotniczany.


Pan Artur uważał przedłużenie swego pobytu w Błotniczanach za koniecznie potrzebne z dwóch przyczyn: chodziło mu o odzyskanie bagażów, skonfiskowanych na wózku p. Asakasowicza przez władze narodowe, i o bliższą nieco znajomość z piękną aptekarzówną, której się tak „grubo“ podobał. Zwykle, jeżeli chcemy zostać w jakiem miejscu dłużej niż potrzeba, mamy do tego dwojakie przyczyny — jedne wobec świata, a drugie wobec nas samych. Powiadają n. p. różni złośliwi ludzie, że pp. delegaci galicyjscy, jeżeli zostali w Wiedniu nieco dłużej, niż było potrzeba (owe „nieco“ wynosiły podobnoś dwa lata) — to mieli do tego.... także dwojakie przyczyny. Dwoistość ta była jednak tylko pozorną, bo choć powiadają, że niektórzy z tych panów starali się nietylko o wielkie koncesye dla kraju, ale także o małe koncesye dla siebie, to każdy nieuprzedzony przyzna, że delegat jest tylko cząstką kraju, a więc, jeżeli kraj jest = a, to delegat jest = a/n z czego wynika, iż starając się o koncesye dla kraju i dla siebie, delegat miał na oku rezultat: a + a/n. Ponieważ atoli a + a/n > a, więc delegat tego rodzaju dążył do większego i świetniejszego celu, niż taki, który upominał się ciągle tylko o rezolucyę, bo ta, według powyższej formułki jest = a. Oto matematyczny dowód, że postępowanie delegacyi galicyjskiej w Wiedniu było jak najlepsze, i potrzeba nie znać pierwszych elementów algebry, by tego nie pojąć od razu. Mamy atoli nadzieję, że nie jeden szanowny P. T. Galicyanin, który się znajdzie w tem smutnem położeniu, iż ścisłość mojego wywodu usunie się z pod kontroli jego wiadomości matematycznych, uwierzy mi na słowo. Jest to tradycyjną, domową naszą cnotą, wierzyć, kiedy się nie rozumie. Szło raz dwóch demokratów narodowych przez ulicę Syktuską, we Lwowie, i jeden tłumaczył drugiemu, że zbawienie Polski jest tylko w jej rozpłynięciu się w Słowiańszczyźnie. Kolega ani rusz wierzyć mu nie chciał, ale gdy przyszli przed księgarnię Igla: tamten schwycił go za ramię i wskazując na wystawioną w oknie broszurę, zawołał: — Nie wierzysz? No, to czytaj! — Demokrata począł sylabizować i wysylabizował: Maran atha. — A co, wierzysz teraz? Ha, prawda! — odrzekł niedowiarek, zapłomieniony po same uszy, nie wiem, czy dlatego, że teraz dopiero uwierzył swemu koledze, czy dlatego, że nie wiedział, co znaczy maran atha, i czy to po francuzku, czy po łacinie, czy może po szwedzku? To pewna, że każdy mowca i każdy autor najwięcej może liczyć na tych, którzy go nie rozumieją — i ja też w powyższym wypadku spodziewam się mieć po mojej stronie tych wszystkich, co się nie uczyli matematyki, a to, czy są już radcami edukacyjnymi, czy jeszcze nie.
Zarzuci mi kto może, że cała ta dygresya niema nic wspólnego z przygodami mego bohatera, że odnosi się do wypadków daleko późniejszych, i że powinienbym był raczej pójść od razu z p. Arturem do apteki błotniczańskiej. Ale proszę uważać, że p. Artur także nie od razu tam zaszedł, a przecież musiałem czemś zapełnić tę przerwę. Wszak i w teatrze, między jednym aktem Dziewicy orleańskiej a drugim, muzyka gra zwykle owe kadryle, które już trzy generacye Lwowian umieją na pamięć, i których nauczy się dalej sam nawet kronikarz teatralny Dziennika Lwowskiego. Będzie to zresztą pierwsza rzecz, której się ten potężny estetyk w życiu swojem nauczy. No — ale i to niema nic wspólnego z moją powieścią, a p. Artur jest już na ganku małego i schludnego dworku, nad którym stoi napis: „Apteka Bartłomieja Odwarnickiego, pod królem Janem Sobieskim“. Nowa zdobycz p. Artura nazywała się tedy panna Katarzyna Odwarnicka. Jeszcze parę kroków, a p. Artur był w sieniach, zkąd wprowadzono go przez drzwi na prawo do dużego dosyć pokoju, w którym stał długi stół, nakryty białym obrusem, z dwudziestą przeszło nakryciami.
Ludno tam było i gwarno, a dym tytoniowy ścielił się w tak gęstych obłokach mimo otwartych okien, że z początku najbystrzejszy wzrok zaledwie mógł dostrzedz, co się działo o dwa kroki od wchodzącego. Dopiero po niejakim obyciu się z tą atmosferą ujrzał p. Kukielski, że wszedł między towarzystwo złożone z kobiet i mężczyzn, i że między tymi ostatnimi najwięcej było zuzüglerów. (Techniczną nazwą: zuzügler ochrzciły były c. k. władze każdego, co zdążał do powstania w Królestwie i krajach zabranych — im dalej w głąb kraju, tem więcej było takich zuzüglerów, którzy wiecznie zdążąli do powstania).
Na widok p. Artura zbliżył się do niego gospodarz domu, i powitał go tak serdecznie, że waleczny major omal nie wyzionął ducha w jego objęciu. Następnie przedstawił go obcym jako pana Laorszad, bo w tej formie nazwisko de la Roche–Chouart utkwiło w pamięci zacnemu farmaceucie. Pan Artur skrzywił się na to trochę, zwłaszcza gdy niektórzy cucyglery zaczęli powtarzać po cichu: Laorszad, Lalimonad, itd.
— Przepraszam pana — wycedził pan major przez nos i przez zęby, z arystokratycznym półuśmiechem — pragnę zachować moje incognito i dla tych panów, nazywam się Jan Wara, ze sztabu IX. oddziału. Oto jest kartka od naczelnego wodza. To mówiąc, podał p. Odwanickiemu swoją legitymacyę, jakoś szczęśliwie przechowaną wśród przygód dnia tego. Było to jeszcze w lipcu r. 1863, i nie przetrząsano cucyglerów tak starannie jak później.
Podczas gdy pan aptekarz z wielką uwagą odczytywał kartkę, przejmując się do głębi zawartemi w niej poleceniami, ogólny szmer niezadowolenia rozszedł się między cucygierami, którzy nie lubili, by ich traktowano z góry jako „tych panów“. Na szczęście, byli to ludzie lepiej wychowani, i w pokoju p. aptekarza nie było miotły z trzonkiem. Potworzyły się tedy tylko grupy, w ten sposób, że po dwóch i po trzech cucyglerów wzięło w posiadanie organa słuchu każdej panny lub pani, obecnej w pokoju, i po cicho rozmawiano o impertynenckiej powierzchowności nowego przybysza, o jego jak na majora, nie dość mohortowskiej postawie i t. d. Tu jakiś eks chłopoman z kijowskiego uniwersytetu świadczył się Janem Jakóbem Rousseau, że wszyscy ludzie są braćmi, cytował Eugeniusza Sue na dowód, że Jezuici zgubili Polskę, i wywoływał różne okropne widma z różnych okropnych historyj, jako jasne argumenta, że szlachta jest do niczego, i że nie będzie Polski, póki nie powieszą ostatniego szlachcica, bo szlachcice paplają po francuzku, traktują braci demokratów przez nos jako „tych panów“ i jeżeli idą do powstania, to pchają się zaraz do sztabu. Wszystkiemu temu przeczył znowu mocno jakiś młodzieniec z Krakowa, który rozróżniał między ludźmi braci starszych i młodszych, widział zbawienie Polski w katolicyzmie i nie był za bezzwłocznem wytępieniem szlachty, ale przyznawał, że są indywidua, które sobie za wiele pozwalają, przyczem patrzył znacząco na pana Artura, na którym, jak widzimy, krupiło się wszystko, i któremu czerwony radykalizm wypowiedział wojnę zarówno jak niebieski ultramontanizm z pod Wawelu. Przy tem, ku większej jeszcze mortyfikacyi swojej, p. Artur dostrzegł, że znajomą mu już pannę Katarzynę obstąpiło w koło liczne grono cucyglerów, z którymi rozmawiała tak wesoło, iż zaledwie uważała na jego wejście. P. Artur nie mógł sobie tego wytłumaczyć inaczej, jak tylko tem, że jeszcze nie dosyć „zadał szyku“ pannie Katarzynie, i postanowił sobie dopełnić tego przy wieczerzy, na którą się właśnie zanosiło.
P. Odwarnicki zadawał sobie tymczasem jak najwięcej pracy, by przyjąć godnie „pana majora dobrodzieja“ w domu swoim. Poczciwy aptekarz był w jednej i tej samej osobie magistrem farmacyi, burmistrzem miasta Błotniczan i — naczelnikiem tegoż miasta, z ramienia Rządu Narodowego. Na mocy tego ostatniego charakteru swego czuł się podwójnie obowiązanym do grzeczności i uprzejmości wobec p. Artura, ażeby okazać chwalebną gorliwość i posłuszeństwo dla rozkazów naczelnego wodza, tak wyraźnie polecających majora, Jana Warę, władzom narodowym. Usadowiono tedy pana majora na kanapie, między panią aptekarzową a panią kasyerową, podano mu fajkę na ogromnie długim cybuchu z kolosalnym bursztynem, i p. naczelnik miasta nałożył i zapalił mu ją osobiście, co wszystko p. Artur przyjął avec une affabilité aussi gracieuse, que charmante, jak pisze do mnie w liście z d. 30 lipca 1863. Dla nierozumiejących po francuzku, należy mi dodać, że powyższe słowa oznaczają, iż p. Artur nie kopnął nogą pospolitego Galilejczyka, spełniającego powyższy swój obowiązek.
Wszystko to było bardzo zaszczytne, ale także bardzo nudne. Lada gimejne (koroniarski wyraz, oznaczający szeregowca) mógł przysiąść się do panny lub młodej mężatki i bawić się jak najlepiej, podczas gdy pan major musiał prezydować na kanapie między dwoma dojrzałemi damami i odpowiadać na zapytania p. aptekarza, dlaczego Wysocki uparł się koniecznie zdobywać Radziwiłłów, zamiast dążyć czemprędzej w inną stronę, np. na Polesie i dlaczego komitet lwowski, zamiast wyprawiać cucyglerów naprzód, ku granicy, ekspedyuje ich w tył, w głąb kraju. Pan Artur umiał oczywiście motywować doskonale wszystkie te ruchy strategiczne, ale to pocieszało tylko p. Odwarnickiego, jemu zaś nie sprawiało najmniejszej przyjemności, ponieważ piękniejsza część płci pięknej nie słuchała go i zajmowała się raczej gimejnymi. Takie to są niedogodności wysokiego stanowiska. Pan major, Jan Wara, cierpiał je na równi z innymi możnymi i wielkimi tej ziemi — narówni np. z p. Żaakiem, który, podczas gdy lud rozchodzi się na piwo, musi w imieniu mieszczaństwa stać pod baldachinem i patrycyuszowskiemi słowy dawać plebejuszom do zrozumienia wysokie swoje zadowolenie, iż się zeszli na zgromadzenie ludowe. Ja sam, gdybym był np. na miejscu p. Widmana, i musiał czasem prezydować w Towarzystwie demokratycznem, rzucałbym nieraz tęskne spojrzenia ku pięknym słuchaczkom na galeryach, i kto wie czy nie zrzekłbym się w końcu prezydentury, byle się nie nudzić na krześle w środku sali. Inni pojmują to inaczej, ale nie mniej przeto pewna, że ciężar dostojeństw, w młodszym zwłaszcza wieku, nieznośnym jest do dźwigania. Wiedzieli dobrze Rzymianie, że młodość ma swoje prawa, i dla tego np. tak młodych ludzi, jak p. Romanowicz, nie mianowali nigdy ojcami ojczyzny. Nawet u nas zaczynają to już pojmować, i wkrótce, jak słychać, ma być ogłoszony konkurs na współpracowników pewnego „organu“ z tym warunkiem, iż kandydat ma koniecznie mieć już wszystkie zęby, a to nietylko przednie i boczne, ale także trzonowe, chodzi bowiem głównie o przeżuwanie.
Pan major nudził się tedy koniec końców na swojej sztabowej posadzie między panią aptekarzową a panią kasyerową, i rad był bardzo, gdy dano wieczerzę, albowiem, wówczas przynajmniej wszyscy razem siedli do stołu i łatwiej można było ściągnąć na siebie uwagę powszechną, czego też pan Artur uczynić nie omieszkał.
Dzięki sztywnemu a powszechnie u nas prawie obowiązującemu obyczajowi, wszystkie damy zasiadły na jednym końcu stołu i tylko pan major i obecny tamtego wieczora ksiądz proboszcz unicki posadzeni byli najbliżej tego po części pięknego, a po części poważnego grona. Inni cucyglery i honoratiores miasteczka mieścili się poniżej. Dzień był uroczysty, obchodzono bowiem imieniny pani aptekarzowej, Imci pani Anny Odwarnickiej. Miejsce wszystkich wesołych i gwarnych rozmów zajęło uroczyste i usilne, a bez końca powtarzane naleganie gospodarza i gospodyni, by goście „pozwolili“ jeszcze trochę, a potem jeszcze, i jeszcze trochę, tej i każdej potrawy. Nalegania te przeplatane były skargami, że księdzowa dobrodziejka jakoś nic nie je, że pan adjunkt dobrodziej jakoś nie łaskaw i t. d. Trwało to tak długo, póki nawet najżarłoczniejszy z jedzących nie oświadczył, że pan aptekarz chce go chyba przyprawić o dyspepsyę, jeżeli go jeszcze siłuje do jedzenia. Poczem gdy kieliszki już były nalane, podniósł się ksiądz proboszcz i w niezmiernie jak na proboszcza, zwięzłej i gładkiej przemowie oświadczył, że wypada mu przeprosić solenizantkę — bo choć według obyczaju powinienby wypić jej zdrowie, to jest inna solenizantka, za którą wszyscy bijemy się, albo bić się powinniśmy. Ks. proboszcz położył przytem nacisk na słowo wszyscy i wyraził ubolewanie, iż księdza dziekana łacińskiego niema między obecnymi, by słowo to przybrało należyte znaczenie. Ksiądz dziekan był na partyi preferansa u pana forsztehera, ale i bez niego Ukraińcy z Wielkopolanami, Mazury z galicyjskiemi Rusinami przyłączyli się z zapałem do toastu księdza proboszcza i powtórzyli za nim: Sotwory jej Hospody mnohaja lita!
To dało powód do ożywionej mocno dyskusyi politycznej, wśród której wyjaśniono p. Arturowi, że ks. proboszcz r. gr. w Błotniczanach był wyjątkowym proboszczem tego obrządku, bo w r. 1831 z teologii drapnął do wojska polskiego, odbył całą kampanię i dopiero z powrotem, po różnych trudnościach, ukończył studya i ożeniwszy się, został wyświęcony. Mówiono wiele o ówczesnych i dzisiejszych stosunkach w Królestwie, i to odwiodło p. Artura mimowoli od jego zamiaru „zadawania szyku“ za pomocą wzmianek o swoich arystokratycznych koneksyach, obyczajach i potrzebach. Bez tego zresztą p. Artur wyglądał wśród prostodusznych bezpretensyonalnych gości p. Odwarnickiego, jak paryzki cylinder na głowie tłustego szlachcica w pełnym polskim stroju, i przemawiał samemi dyplomatycznie zaokrąglonemi frazesami, które niecierpliwiły mocno ks. proboszcza, najpoczciwszego człowieka na świecie, ale trochę raptusa i nielubiącego nic obwijać w bawełnę. Zdarzyło się, że p. Artur mówiąc kilka razy o języku moskiewskim, nazwał go ruskim, jak to zwykli przez nieuwagę czynić Koroniarze. Ksiądz proboszcz poprawiał go za każdym razem, ale to nie pomogło. Nakoniec ksiądz, gente Ruthenus, natione Polonus, zniecierpliwił się, i wypalił porządną reprymendę p. Arturowi, by nie dawał Polakom nazwy, którą oni sobie uzurpują. P. Artur może w duchu czuł, że ma niesłuszność, ale chciał mimo to utrzymać się na stanowisku swojej przyrodzonej, intelektualnej i towarzyskiej wyższości nad prostym galilejskim popem. Zdawało mu się, że najlepszym do tego sposobem będzie, dać księdzu uczuć tę wyższość jak najdobitniej. Ruszył.tedy pogardliwie ramionami w odpowiedź na ową reprymendę, i rzekł tonem głębokiego politowania:
— Ach, co znowu za niedorzeczne jakieś koncepta; to pewnie jakiś galilejski uczony wynalazł tę łamigłówkę etnograficzną; ha, ha, ha, prawdziwy galilejski uczony! cha! cha! cha!
Jeżeli p. Artur spodziewał się piorunującego efektu po tej swojej ekspektoracyi, to mógł się nim teraz nacieszyć do woli. Ksiądz zerwał się jak oparzony, jak gdyby jeszcze był ułanem, a nie proboszczem, stuknął pięścią w stół, aż wszystko zabrzęczało, i pąsowy z gniewu zawołał w narzeczu, którego go pewnie w seminaryum nie uczono:
— A skórka tobie na buty, ty psie ścierwo kadeckie, ty trutniu jakiś mazurski! Patrzcie go, on nas tu będzie rozumu uczył; ta salonowa lalka, ten mazgaj śmierdzący pachnidłami, ten szlifibruk warszawski i t. d.
I tak dalej ksiądz proboszcz wypowiadał, co miał na sercu. Obecni panowie i cucyglery, wszyscy wielcy wielbiciele poczciwego proboszcza, potakiwali głośno, a panny chichotały się jedna do drugiej i szeptały: To, to, to!
P. aptekarz był na torturach. Biegał od zaperzonego ks. proboszcza do skonsternowanego pana Artura, ściskał całował, perswadował, zaklinał, wzywał do miłości, jedności i zgody. Nareszcie uchwalono, że wypada zapić tę sprawę, ksiądz się udobruchał, wypito mnóstwo kieliszków wina, wstano od stołu i pozapalano fajki, podczas gdy laborant p. Odwarnickiego i kucharka pani Odwarnickiej obdzielali gości mocną herbatą z rumem. Ale p. Artur już tego wieczora postanowił „nie zadawać szyku“ dalej, i siedział wciąż cichy i milczący między p. aptekarzową i p. kasyerową.
Im bardziej nudził się pan Artur, tem lepiej, jak na złość, bawili się wszyscy. Jakiś jasnowłosy młodzieniec, o którym mówiono, że jest medykiem z uniwersytetu kijowskiego, zdawał się poświęcać szczególną uwagę pannie Odwarnickiej, a ta dość chętnie słuchała jego pięknych teoryj o wolności, równości i braterstwie, wyczytanych z Ludwika Blanc'a Historyi rewolucyi francuzkiej i innych podobnych książek, a potem z Kijowa, via Berdyczów, importowanych do Galicyi. W praktyce, jak już wyżej nadmieniłem, teorye te miały prowadzić najprzód pod względem wolności, do takiego błogiego stanu błogosławieństwa, w którymby państwo od kolebki do grobu opiekowało się każdym ze swoich obywateli, wyznaczało mu, co ma robić o każdej porze dnia, co ma jeść, kiedy ma iść spać, a kiedy wdziewać świeżą bieliznę. Jednem słowem, chodziło o nie mniej i o nie więcej jak o przemienienie całej kuli ziemskiej w jeden, olbrzymi dom poprawy, i o zmuszenie służalczego rodu ludzkiego, by był wolnym i równym według modelu, przez najpierwszych i największych filozofów obmyślanego. Jacyś historycy, których nazwiska są u nas jeszcze niestety mniej znane, udowodnili nawet, że takie urządzenie społeczeństwa jest tylko dalszym ciągiem tradycyj starosłowiańskich, przerwanych w skutek napływu Jezuitów i „szlachecczyzny“. Ażeby tedy wrócić do tego wielkiego słowiańskiego pnia, z któregośmy wyszli, i ażeby zupełne braterstwo zapanowało między ludźmi i między Słowianami, okazywała się szanownemu prelegentowi niezbędna potrzeba usunięcia Jezuitów i szlachciców z powierzchni ziemi. Gorszył on się niezmiernie, że my tu w Galicyi tak mało jesteśmy przekonani o tej potrzebie, i jak prorok Jonasz w Niniwie, tak on tej wstecznej Galilei wróżył bliską i nieuchronną zagładę. Ksiądz proboszcz słuchał go uważnie i cieszył się, że nad Dnieprem wyrasta taka tęga i gorąca młodzież, tylko co do wytępienia szlachty mniemał, że najeżałoby się może trochę namyśleć, bo już w r. 1846 zrobiono małą próbę tego postępowego systemu z nie najlepszym dla sprawy braterstwa, skutkiem. Es jinge wohl, aber es jeth nischt. Zkąd byśmy potem wzięli Polaków? Ale postępowy Kijowianin miał sposób i na to: był on za wytępieniem szlachciców, lecz ekscypował sobie szlachcianki, i mniemał, że skoro te zostaną, to i Polaków na przyszłość nam nie braknie. Tylko pod względem OO. Jezuitów dwa stronnictwa, umiarkowane i skrajne, jednego były zdania, i tu nawet ks. proboszcz nie protestował przeciw zbyt radykalnemu przeprowadzeniu systemu powszechnego braterstwa.
W zasadniczej tej dyskusyi brało udział całe towarzystwo. Większość, bądź z zasadniczych, bądź z utylitarnych względów, była przeciw bezwzględnemu wytępieniu szlachty, pan aptekarz nie przychylał się ani na tę, ani na tamtą stronę, ponieważ nie wiedział, jakiego zdania będzie komitet lwowski, a on przecież jako urzędnik narodowy obowiązany był we wszystkiem iść za swymi przełożonymi. Tylko panna Katarzyna oświadczała się stanowczo za teoryami kijowskiemi, a ku większemu tychże poparciu, zdjęła z kółka gitarę i akompaniując na niej, zanuciła głosem milutkim, jak najmniej stworzonym do powtarzania okropności tego rodzaju:

Gdy już znikły nadziei promienie
I jutrzenka nie świeci nam blada,
Stańmy jako upiorów gromada i t. d.

Cucyglery przyłączyli się unisono do tego zaimprowizowanego koncertu, i od tej chwili zabawa przybrała zupełnie charakter wieczornicy w domu ruskim, nienawiedzonym jeszcze nowomodnymi, francuzkimi obyczajami. Przespiewano cały obfity repertoarz pieśni polskich i ruskich, a panna Katarzyna musiała ciągle akompaniować na gitarze. Było to nierównie przyjemniejszem dla uczestników, niż owe ziewane wieczory w mieście lub w dworach, chorujących na wielkie państwo, gdzie panna brząka i jąka na fortepianie jakąś niezrozumiałą nokturnę lub kaleczy rytm romansów francuzkich, a wszyscy z urzędu chwalą, podziwiają i proszą o powtórzenie. Jednakowoż p. Artur znajdował, że to gwarne i niezbyt żenujące się towarzystwo jest strasznie mauvais genre, i że on ankanajliuje się niezmiernie, wlazłszy w ten świat małomiasteczkowy. Nie miał odwagi odzywać się i mięszać do rozmowy, bo ile razy otworzył usta, ks. proboszcz mierzył go wzrokiem, od którego kamieniał mu język. Zwrócił się tedy do p. aptekarza, i zażądał od niego informacyi co do swoich pakunków podróżnych. Niestety! i na tym punkcie czekało go zmartwienie — był to już dzień feralny dla niego. Pokazało się, że przed kilku godzinami jakiś jegomość, legitymujący się jako nadzwyczajny komisarz Rządu Narodowego, wysłany wprost z Warszawy ze specyalnem poleceniem zbierania efektów, broni itp. przybył do Blotniczan, na podstawie swego pełnomocnictwa zabrał nietknięte przez nikogo tłumoki pana majora i wyjechał z niemi do Zabuża, gdzie mieszkał przełożony nad okolicznymi powiatami komisarz wojenny, pan Podborski.
Pan Artur rozgniewał się mocno i groził p. naczelnikowi miasta, że go postawi pod sąd wojenny za nieprawne wydanie jego efektów. Gdy jednak groźna ta rozprawa dla różnych, łatwych do zrozumienia powodów, musiała być odroczoną na później, więc p. major udobruchał się jakoś i prosił tylko, by mu nazajutrz jak najwcześniej dostarczono koni do Zabuża.
Towarzystwo rozeszło się dopiero nad rankiem, cucyglerów zakwaterowano po różnych zakamarkach w aptece i po innych domach w miasteczku, p. Artura umieścił zaś p. Odwarnicki w malutkim pokoiku o czysto wybielonych ścianach, w którym z doniczek na oknach rozchodziła się orzeźwiająca, przecudna woń rezedy, zmięszana z balsamicznym powiewem jasnej, letniej nocy, cisnącym się do pokoju przez siatki, chroniące pokój od much i komarów. Im bardziej p. Artur przypatrywał się swojej kwaterze, tem mocniej utwierdzało się w nim to przekonanie, że na tę noc wyrugował z tego wonnego i świeżego przybytku — swoją piękną auskultantkę, pannę Katarzynę.
Pan Artur był, jak to już może zauważali szanowni czytelnicy, romantycznego nieco usposobienia, a od czasu spotkania z panią Szeliszczyńską i z panną Trzeszczyńską w ogrodzie Pojezuickim, żył w tem przekonaniu, że w Galicyi, gdzie nogą stąpi, zrobi jakąś konkietę. Dziś, do tego ogólnego nastroju, przybył mu jakiś smętny akord, w skutek tylu zapewne przebytych nieprzyjemności, począwszy od spotkania z żandarmem i z cucyglerami w kozie, a skończywszy na dyskusyi z ks. proboszczem i na wiadomości o konfiskacie tłumoków przez jakiegoś komisarza Rządu Narodowego. Lustrując w pamięci swej wszystkie te wypadki, p. Artur czuł się mocniej niż kiedykolwiek upoważnionym do twierdzenia, że Galicya jest prostackim, na wskróś zniemczałym krajem, w którym ludzie nie mają najmniejszego szyku, i który potrzeba będzie przekląć albo z gruntu ucywilizować. (W skutek tego strasznego przekleństwa, w oczach mieszkańców wszystkich innych ziem polskich uchodzimy za bydlęta najpodlejszego rodzaju, i czar ten złowrogi nie będzie z nas zdjęty, póki — tak opiewa zaklęcie — póki nie znajdzie się niewinna dziewica galilejska, ktoraby na zapytanie: co wolicie, Matejkę, czy Rochalewskiego — odpowiedziała: wolemy Rochalewskiego. Gdyby powiedziała: wolimy, cała robota za nic, i zostaniemy Galilejczykami do końca świata. Przyp. zecera).
W całych Błotniczanach, p. Artur nie znalazł nic uwagi godnego, oprócz panny Katarzyny, tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, podobawszy jej się grubo, jak mniemał, na pierwszym wstępie, nie mógł później znaleźć sposobności popisania się z nieocenionemi swojemi przymiotami jako człowiek, należący do lepszego towarzystwa. Sądził jednak, że sama jego powierzchowność wystarczała, by go odszczególnić korzystnie wśród krzykliwej i rubasznej zgrai, jaka napełniała tego wieczora dom pana aptekarza. P. Artur spojrzał w zwierciadło, i zmuszony był, mimo wszelkiej skromności, wyznać sobie, że jest on ne peut pas mieux, i że zbyt wiele zaszczytu wyrządza aptekarzównej w małem miasteczku, do tego galicyjskiem, zajmując się nią już od ośmiu godzin. Ale tego rodzaju słabości wydarzają się największym i najhojniej od natury wyposażonym ludziom — wszak Achilles poróżnił się z Atrydami o jakąś mizerną brankę, a p. Aureli Urbański kocha się we własnych swoich komedyach! Nie miałem przyjemności znać osobiście ową córkę kapłana słonecznego, o którą poszło Achillesowi, ale mniemam, że popadianka trojańska nie mogła być o wiele powabniejszą od aptekarzównej błotniczańskiej; co się zaś tyczy komedyj p. Urbańskiego, to panna Katarzyna miała nierównie więcej od nich werwy, wesołości, lekkości, dobrego układu i świeżości. P. Artur jest tedy tak dobrze wytłumaczonym, jak pan Achilles Pelejowicz, albo jak pan Aurelios Urbański, jeżeli na chwilę westchnienia i myśli swoje zwrócił ku pomienionej pannie Katarzynie, i jeżeli mu jakiś czas tkwiły w okolicy serca spojrzenia dwóch figlarnych i błyszczących, choć małych, czarnych oczu. Teraz jeszcze, gdy już wszystko uciszyło się w domu, zdawało mu się, że słyszy gdzieś w dali jej wesoły, srebrny głosik, nucący:

W krwawem polu srebne ptaszę:
Na kwaterach chłopcy nasze,
Hu ha, hu ha, i t. d.
Obok Oda znak Pogoni:
Pan szef sztabu w szklankę dzwoni, i t. d.

Była to brzydka parodya, ułożona przez płeć piękną w okolicach, gdzie przebywały „oddziały szachujące“ i obliczona na czem rychlejsze wypędzenie tych oddziałów w pole, do czynu. To też chłopcy rwali się, przeklinali sztaby i komitety, czasem wymykali się na własną rękę i uciekali za kordon, do obozu, ale komitet i sztab nie ruszał oddziałów! P. Artur słuchał, trochę się gniewał, a trochę dumał o tem, że panna aptekarzówna jakoś bardzo starannie pomyślała o wygódkach dla niego, i że odstąpiła mu nawet swój pokoik, z łóżeczkiem, tak biało i wygodnie wysłanem, nad którem był obraz Matki Boskiej z zatkniętą u ramy palmą, i jakieś fotografie... P. Artur przypatrzył im się bliżej — jedna z nich przedstawiała pana Odwarnickiego, druga panią Odwarnicką, a trzecia... o zgrozo! trzecia przedstawiała owego jasnowłosego medyka z uniwersytetu kijowskiego, w mundurze pułku jazdy wołyńskiej Edmunda Różyckiego, a pod wizerunkiem tego czerwonego socyalisty i szlachtojada, wyczytać można było snać własną ręką wypisane słowa: „Nie zapominaj o mnie! Władysław Kwaskowski, 1863. —“
Po tem odkryciu, p. Artur rzucił się na łóżko i postanowił nie myśleć już o niczem, jak tylko o spaniu. Jednakowoż ostatnie jego myśli przed zaśnięciem były: „Zdaje się, że ją puszczę w trąbę!“ Myśli te znalazły się także wyrażone w liście, które wkrótce potem otrzymałem od p. Artura, miał bowiem zwyczaj zwierzać mi się ze wszystkich swoich przygód, zamiarów i wrażeń.
Nazajutrz rano, posiliwszy się niemniej doskonałą kawą, jak u p. Szeliszczyńskiej, p. Artur dowiedział się jeszcze od panny Katarzyny, że ze wszystkich powstańców, najlepiej jej się podobają Ukraińcy, po tych Poznańczycy, a po tych dopiero Koroniarze — i wyjechał dostarczonym przez miejscowego pocztmistrza ekwipażem do Zabuża.
Podczas gdy bohater mój znowu jest w drodze, łaskawe czytelniczki zechcą zastanowić się, o ile klasyfikacya p. Katarzyny była słuszną. Co do mnie — jeżeli mi wolno wypowiedzieć w tej mierze moje skromne zdanie, sądzę, że w miarę jak gdzie najdłużej przebywali Ukraińcy, Wielopolanie lub Koroniarze, tam się jedni lub drudzy najlepiej podobali, a w braku jednych, drugich lub trzecich, podobali się czasem i Galicyanie. Bądź co bądź zresztą, to pewna, że Galicyanki, z wyjątkiem starych i brzydkich, podobały się wszystkim bez wyjątku, Galicyanom, Wielko– i Małopolanom Mazurom, Litwinom i Rusinom, socyalistom, komunistom i ultramontanom, a nawet panu wicehrabiemu de Tourne–Broche.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.