Koroniarz w Galicyi/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III,


wyjaśniający nader namacalnie, iż c. k. urzędnik polityczny oprócz języka używanego do c. k. spraw wspólnych, powinien znać przynajmniej jeden jeszcze język europejski.


Najwyższym reprezentantem władzy państwowej w Błotniczanach był pan Finkmann von Finkmannshausen, c. k. naczelnik powiatowy, o którym w wyższych sferach rządowych panowało jednomyślne przekonanie, że jest ein tüchtiger Beamter. Nie jestem kompetentnym sędzią w tej mierze, i gdyby p. Statthaltereileiter zażądał odemnie rekomendacyi dla p. Finkmanna w celu polecenia go do awansu, mógłbym powiedzieć tylko tyle, że oprócz pewnego innego ....mana, cierpiącego manię pisania dzieł filozoficznych, politycznych, ekonomicznych, powieści, dramatów, korespondencyj, krytyk, życiorysów i — programów, nie znałem w Galicyi nikogo innego, ktoby zużywał tyle atramentu i papieru, co p. Finkmann. Uchodzi zaś u nas za rzecz niezbitą, że człowiek piśmienny musi być oraz i zdolnym. Wziętości prawidła tego nie osłabiła nawet ta okoliczność, że p. Żegota Korab także jest piśmiennym.
P. Finkmann był tedy bez wątpienia w najwyższym stopniu ein tüchtiger Beamter, i jeżeli mu co utrudniało jego czynności urzędowe, to nie brak własnego uzdolnienia, ale niezmierna ograniczoność różnych versprengte Ueberreste östlicher Nationalitäten, które mają zwyczaj przemieszkiwać w Rzeszy Rakuzkiej obok czysto germańskiej głównej massy ludności. Owe versprengte Ueberreste, jak je trafnie nazwał p. kawaler dr. de Giskra, okazywały po wszystkie czasy jak największą niechęć ku nauczeniu się niemieckiego języka. P. Finkmann doświadczył tego w Węgrzech, gdzie mimo dwunastoletniego jego pobytu na jednem i tem samem miejscu, ani jeden Madjar nie nauczył się po niemiecku. Barbarzyński ten naród okazał się oprócz tego tak zuchwałym, że w końcu wytransportował nawet p. Finkmanna do granicy galicyjskiej, i tam, na szczycie Beskidu, obszedł się z p. Finkmannem tak, jak owi Zuzüglery z p. Kukielskim przy końcu poprzedzającego rozdziału. Jedyną różnicę stanowiły odmienne nieco dekoracye: błękit niebios zastępował strop więzienny, Czernahora pryczę, a nie wiem już co trzonek od miotły.
Po tej równie bolesnej jak przeciwnej wszelkim prawom katastrofie, p. Finkmann objął naczelnictwo powiatu w Błotniczanach, i dzięki przebytym już w c. k. służbie dopuszczeniom i ciosom madjarskiego losu, jakoteż coraz nowym zasługom, cieszył się najzupełniejszem zaufaniem rządu. Jednem słowem, był to wzór urzędnika, tylko — gdyby był przypadkiem zapomniał po niemiecku, byłby się musiał porozumiewać z resztą śmiertelników za pomocą miauczenia, piania lub szczekania, bo nie umiał żadnej innej ludzkiej mowy. Jestto zresztą uczona właściwość, którą p. Finkmann podziela z wieloma profesorami fakultetu filozoficznego przy wszechnicy lwowskiej.
Gdy p. Artur Kukielski, przyprowadzony przed tego męczennika zakarpackiej barbaryi, obstawał przy swojej francuzczyznie, a p. Finkmann oprócz wyrazów: eh konträr i loschi nie znalazł w pamięci swej innych zabytków tego języka, porozumienie między delikwentem a władzą okazało się niepodobnem. Zwołano cały urząd na walną naradę, i wszyscy zgodnie oświadczyli, że w Błotniczanach oprócz panny Katarzyny, córki aptekarza miejscowego, nikt nie umie po francuzku. Pan naczelnik czuł wprawdzie głęboko upokorzenie, jakiego ztąd doznawała powaga urzędu, ale nie było innej rady; wysłano urzędnika z jak najgrzeczniejszą prośbą do aptekarza, by na chwilę w nader ważnym państwowym interesie pożyczył c. k. urzędowi powiatowemu swojej córki.
Nigdy śledztwo nie odbywało się w przyjemniejszy dla śledzonego sposób. P. Finkmann czuł się wprawdzie mocno uszczęśliwionym, że w jego ręku znajduje się prawdopodobnie jeden z tych niegodziwych Francuzów, którzy przed czterema laty naprzykrzyli się byli tak mocno nad Tyczynem i Minczionem walecznej c. k. armii, ale nie wiedział jeszcze, jak się to wszystko skończy, i zachowywał się ile możności grzecznie. Był to człowieczek niewielkiego wzrostu, dość sztywny, ze spiczastym nosem i z twarzą gładziutko ogoloną. Uśmiechał się dobrodusznie i przyjął bardzo uprzejmie p. aptekarza, który przyprowadził swoją córkę. Na widok tej ostatniej, p. Arturowi wróciła cała jego fantazya, i przyznał w duchu, że jeśli Austryacy do dręczenia swoich więźni politycznych nie używają innych instrumentów, jak tylko takie, to w gruncie niema nic powabniejszego nad protokół w becyrku.
P. Finkmann prosił pannę Katarzynę by zadała jego więźniowi po francuzku pytania, które jej dyktował po niemiecku, a które p. aptekarz przekładał poprzednio na polskie.
Monsieur — rzekła piękna askultantka dosyć dobrym akcentem francuzkim — voilá Mr. Finkmann, le chef politique de l'endroit. (Tu pan naczelnik ukłonił się z wielką powagą, na co p. Artur odpowiedział z zupełną kurtoazyą). C'est une grande ganache[1] — dodała, a p. Finkmann skłonił się jeszcze grzeczniej — mais aussi, c'est le plus grand coquin de Błotniczany.
Ja, ja, in Błotniczany — potwierdził kłaniając się p. naczelnik. Pan aptekarz uważał także za stosowne ukłonić się p. naczelnikowi i Arturowi, a ten ostatni nie pozostał w tyle z grzecznością.
C'est un misérable — prawiła dalej niepomna swej misyi dragomanka.
Oh, ganz miserabel, ein miserables Nest! — chwycił p. naczelnik, uszczęśliwiony, że rozumie francuzku.
Po tych przedwstępnych komplimentach, przedłożono p. Arturowi pytanie, jakim sposobem i dlaczego p. Henri de la Roche–Chouart, vicomte de Tournebroche i t. d. znalazł się na wózku szlachcica galicyjskiego, o ćwierć mili od Błotniczan? JW. wicehrabia odrzekł, że wojażując dla swojej przyjemności, zrobił znajomość z p. Asakasowiczem i zamierzał udać się z nim razem do jego majątku. P. Finkmann nie mógł zaprzeczyć, że wersya ta jest dość prawdopodobną, ale wydawało mu się rzeczą trudniejszą do wytłumaczenia, dlaczego p. Aksakowicz na widok żandarma znikł z bryczki, i dlaczego żandarm słyszał pana wicehrabiego klnącego po polsku, skoro on nie umie tego języka? Panna aptekarzówna dodała ze swojej strony, że panu wicehrabiemu trudno będzie zapewne odpowiedzieć na te pytania ku zadowoleniu p. Finkmanna, że to jednak nic nie szkodzi, bo poczyniono już wszystkie kroki, by p. Finkmanna uwolnić od potrzeby prowadzenia dalszego śledztwa ze znajdującymi się w jego ręku więźniami. Pewne wesołe towarzystwo podjęło się było zaprosić na wino c. k. woźnego, który był oraz w posiadaniu kluczów od więzienia powiatowego, a gdy dygnitarz ten przy okazyach tego rodzaju nie zwykł był hamować swego pragnienia, i gdy wino za staraniem pomocników aptekarza miało być zaprawione jakimś środkiem mocno usypiającym, więc błotniczańska filia Rządu Narodowego miała nadzieję, że tego wieczora będzie mogła wyręczyć c. k. urząd w dozorze nad więźniami, i że jej się uda oszczędzić c. k. skarbowi kosztów transportowania ich do Iglawy.
P. Artur był niezmiernie zachwycony tą wiadomością, bolało go tylko, że jego kuferek, torba podróżna i t p. efekta zostaną w posiadaniu p. Finkmanna. Ale snać sprężystość organizacyi narodowej w Błotniczanach nie znała żadnych granic, i stanowiła chlubny kontrast z komisyami lwowskiemi, które ekspedyowały p. Artura. Zaraz gdy go przywieziono przed budynek urzędu powiatowego, poznikały były z wózka wszystkie jego pakunki: policya narodowa myślała bowiem, że zawierają broń, i skonfiskowała je natychmiast, wkładając na ich miejsce spory transport kamieni, zamknięty w jakąś starą skrzynkę. P. Finkmann, którego bacznemu wzrokowi nic ujść nie mogło, kazał później w swojej obecności rozłupywać wszystkie te kamienie, by się przekonać, czy nie mają wewnątrz jakich wydrążeń, i czy nie zawierają rzeczy podejrzanych.... ale poszukiwania te były bezskuteczne. P. Artur miał tedy wszelką nadzieję odzyskania swoich efektów podróżnych, i po raz pierwszy pomyślał sobie przy tej sposobności, że w Galilei znajdują się, między innymi, także i porządni ludzie.
Protokół skończył się prędko. P. Artur oświadczył, że jako cudzoziemiec, nie może wytłómaczyć p. naczelnikowi, dlaczego niektórzy Galicyanie na widok c. k. żandarma czują niepohamowaną chętkę uciekania do lasu. Co do drugiego punktu, obstawał uporczywie przy tem, że nie umie i nie rozumie po polsku, p. aptekarzówna szepnęła mu bowiem, że przy protokole austryackim najlepiej jest przeczyć wszystkiemu, od początku do końca. Pan Finkmann uchwalił tedy, że musi raz jeszcze przesłuchać żandarma i woźnicę p. Asakasowicza, kazał woźnemu, by tego ostatniego przeprowadzono do innej celi, a w braku tejże, do aresztu gminnego, i polecił p. Artura dalszej jego baczności. Odchodząc z woźnym, bohater mój nie mógł się wstrzymać, by nie powiedzieć pannie Katarzynie, że poznał w niej najpiękniejszą, najrozumniejszą: najlepszą i najwięcej kochania godną istotę pod słońcem. Aptekarzówna zarumieniła się skromnie na te słowa, i odwzajemniła mu się uwagą, że poznała w nim najnieostrożniejszego ze wszystkich powstańców, bo jeździ po kraju zwracając niepotrzebnie na siebie uwagę francuzkim paszportem i przybierając rolę, w której trudno mu się zawsze i wszędzie utrzymać. P. Artur nadmienił, że z urodzenia i wychowania należąc do „lepszego“ towarzystwa, uważa język francuzki jakby drugą mowę ojczystą, i nie sprawia mu to wcale trudności, uchodzić za Francuza. W domu pani Szeliszczyńskiej argument taki byłby był pognębiającym, korzono się tam przed człowiekiem, należącym do „lepszego“ towarzystwa i mówiącym tak płynnie po francuzku. Ale parafianka błotniczańska miała inne wyobrażenia w tej mierze, i czuła się obrażoną te, że nazywano "lepszem" towarzystwo, do którego nie należała, i chełpiono się jakby znamieniem nadzwyczajnej wyższości wprawą w języku, którym władała lepiej może od panny Celiny, ale gorzej nierównie od pana Artura. Dostał się tedy panu Kukielskiemu w odwet przycinek, że „u nas“ lepszem jest to towarzystwo, które jest bardziej polskiem, i że tylko trutnie salonowe paplają bez potrzeby po francuzku. Nota bene, było to prywatne i osobiste zdanie panny aptekarzównej, za które ja nie chcę brać żadnej odpowiedzialności na siebie, nie wobec P. T. pp. trutniów, ani wobec ewentualnych jakich wicehrabiów de Tourne–Broche.Dosyć, że panna aptekarzówna odeszła nader mało zbudowana wyższością, której ton przybierał p. Artur. On zaś pomyślał sobie: — „Niech mówi co chce, ale zadałem jej szyku (t. j. w języku koroniarskim: zaimponowałem jej), i grubo się jej podobałem“. Pan Artur był tego przekonania, że nie mógł „nie podobać się grubo“ nikomu, skoro sobie zadał pracę zaimponowania mu swoim „szykiem“. Postanowił tedy, w razie dłuższego pobytu w Błotniczanach, korzystać z dobrej sposobności, i bodaj wzbogacić rozpoczęty we Lwowie zbiór fotografij pięknych Galicyanek nowym egzemplarzem.
Pozwalam ślicznym moim czytelniczkom, by mię wyręczyły w tem miejscu, i za niestałość pana Artura cisnęły klątwę na cały nasz rodzaj męzki. Mnie — ręce już opadają, pracuję od lat czterdziestu kilku nad reformą tego motylkowatego rodzaju, męczę się, peroruję, piszę, zaklinam, przeklinam — wszystko daremne: dotychczas ani jednego, nawet tego, co to pisze, nie zdołałem nawrócić. Jeszcze Rusin, albo Litwin, to pół biedy, ale na zachód od Sanu, Bugu i Niemna nie szukajcie moje panny i panie, wierności i stałości! Sprawiedliwość nakazuje mi atoli dodać, że nietylko Rusinki i Litwinki mogą robić ten zarzut Wielkopolanom, Mazurom i Krakowianom, ale także i na płeć piękną w tych ostatnich stronach wyrzekają niektórzy Rusini i Litwini. Pewien Ukrainiec zostawił w mojej tece dumkę, która kończy się tą zwrotką:

Szabla moja i drużyna
Do ostatka wierna była:
Tylko jedna — ach! jedyna....
Tylko Laszka mię zdradziła!

Dosyć jednak tych wzajemnych rekryminacyj, po których uśmierzeniu zostaje nam nagi fakt, że p. Artur Kukielski wyjechawszy o godzinie 6tej rano ze Lwowa, po doskonałej kawie, przyrządzonej własnoręcznie przez panią Małgorzatę, i po rogalkach, podanych mu przez pannę Celinę, jakoteż po łzawej scenie pożegnania z temi dwoma pięknemi istotami, których serca uwoził z sobą, o godzinie 4tej po południu powziął zamiar zdobycia szturmem lub podstępem serduszka panny aptekarzównej w Błotniczanach. Była to zmienność, wobec której nasze niekonsekwencye galicyjskie są niczem. Jeden Kraj krakowski mógłby tu iść w porównanie, bo kokietuje to z panią Utylitarnością, to znowu w szumnych frazesach składa swoje hołdy pani Zasadniczości, to nakoniec oświadcza się obydwom tym damom za jednym zamachem. Ale Kraj, jak mówią, redagowany przez Koroniarzy, odpada przeto wszelka sposobność do porównania Rusi z Koroną na tym punkcie, i Galicya wyszłaby całkiem zwycięzko z porównania, gdyby autor rozprawy: Zasady i brak zasad, zdecydował się już raz, na jakiej szkapie ma dążyć do dalszych zaszczytów i godności: na zasadniczej, czy na utylitarnej? Zasadnicza zaniosła go już do Rady szkolnej, ale tam znarowiła się i poczęła wierzgać; jeździec przesiadł się tedy na spokojną kobyłę utylitarną i jeździ teraz stępo za p. radcą Gniewoszem; tylko w godzinach nierzędowych wraca się czasem do dawnego bieguna, a raczej do biegunki zasadniczej, która pojawia się w listach Sofroniusza Mykity w Kraju. Oto jedyny Galicyanin, który umie jednego i tego samego dnia zapalić Panu Bogu gromnicę, a dyabłu bodaj szabaszówkę; inni zmieniają się zaledwie raz na rok.
Jak zapowiedziała panna Katarzyna, tak się też i stało. Około 10tej w nocy, zamiast p. Serdliczki, c. k. amtsdienera, pootwierał kłódki i — poodsuwał rygle od celi więziennej wysłannik Rządu Narodowego, którego tu bliżej opisywać nie będę, bo choć nastąpiła już ogólna amnestya wraz ze zniesieniem skutków prawnych po wypadkach z r. 1863, to gotów mię Organ demokratyczny pomówić o denuncyacyę. Z protokołu zaś, zrobionego nazajutrz w c. k. Urzędzie powiatowym z miejską strażą nocną, wynika tylko, że o wyżwymienionej porze wszedł do gmachu becyrkowego jakiś „Polak“, tj. istota, mająca około 18 stóp wysokości, jedno tylko oko, w środku czoła, trzy rzędy zębów i dwudziestoczterofuntową armatę w zanadrzu kapoty. Tak sobie lud w Błotniczanach wyobrażał „Polaka“, gdy jest kompletnie wyrośnięty, i tak zapewne kronikarz teatralny Dziennika Lwowskiego musi sobie wyobrażać wielkiego literata, skoro niedawno zarzucał jednemu z moich kolegów, że nie potrafi kierować teatrem, bo jest małego wzrostu. Bądźcobądź, pan Artur i trzej inni Koroniarze dostali się na świeże powietrze, a podczas gdy ci ostatni wsiedli na przygotowaną dla nich furę i odjechali do kwater, zkąd ich była rewizya zabrała, p. ex–wicehrabia kazał się zaprowadzić do apteki.







  1. Ponieważ nie mam pewności, czy słowa powyższe nie dostanie się do uszu p. Finkmanna. i ponieważ człowiek nie wie, jakie protokoły czekają go jeszcze w tem doczesnem życiu, wolę tę część rozmowy zostawić w oryginale i wstrzymać się od tłómaczenia.
    (Przyp. autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.