Kola Rokitin

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Kola Rokitin
Pochodzenie Z carskiej imperyi
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór

Indeks stron


KOLA ROKITIN.
Do rosyjskich moich przyjaciół.

Nazwisk waszych nie wymieniam — historya może je kiedyś zapisze.
Wam — z którymi wspólnie marzyłem — z którymi snułem plany szczęsnej przyszłości.... nastania ery sprawiedliwości na ziemi — z którymi błądziłem po manowcach i bezdrożach ducha....
Wam — przyjaciołom z pierwszych dni młodości, tę opowieść o losach jednego z Was, poświęcam.

Autor.

Wchodziłem do restauracyi rozstrojony i w złym humorze; dziś był termin zapłacenia wekslu w banku, a brakowało mi kilkuset rubli do sumy, na którą był wystawiony; w myśli szukałem żyda, od któregoby najwygodniej pożyczyć.
Godzina była dwunasta; — do ósmej wieczór weksel musi być zapłaconym, inaczej... Kazałem podać śniadanie, tymczasem stałem przy bufecie, patrząc na nalany kieliszek starki; nie było do kogo wypić.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł słuszny, piękny mężczyzna, w mundurze urzędnika policyjnego. Twarz jego od pierwszej chwili uderzyła mnie; gdzieś w życiu twarz tę widziałem: te oczy duże, siwe, rozumne, a jakąś dziwną, melancholijną mgłą przysłonięte, te rysy regularne, klasyczne prawie, uśmiech ten sympatyczny — gdzie ja go spotkać mogłem? a jednak napewno znałem go kiedyś.
Przybyły równie ciekawie patrzył na mnie, ale snać lepszą miał pamięć, bo wkrótce wyraz niekłamanej radości zapanował na pięknej twarzy, ręce wyciągnął jak do uścisku i wnet był tuż przy mnie.
Ty mienia nie uznał — zawołał nawpół wesoło, nawpół smutnie — nie poznałeś mnie, nie dziwię się, pod tym mundurem trudno poznać.
— Czemużbym cię poznać nie miał? — odparłem swobodnie, poznając w rzeczy samej dopiero teraz, po głosie. Ciebie nie poznać, ciebie Nikołaja Pawłowicza, ciebie Kolę Rokitina — i wyciągnąłem dłoń do serdecznego uścisku.
— Nie dziwiłbym się był, gdybyś mnie nie był poznał — mówił z wyrazem głębokiego smutku — wielu mnie już nie poznaje, ja sam siebie czasem poznać nie mogę pod tym mundurem, pomyśl tylko, ja, Rokitin, policmajstrem w Kamieńcu!
Hej! czeławiek, wodki — zawołał opryskliwie i gwałtownie, jakby pragnąc zagłuszyć smutne myśli. — Napij się do mnie, tak, jak za dawnych czasów — rzekł, zwracając się ku mnie — czasy-bo to były czasy, wesoły wiek młodości, pamiętasz, co?
I wychylił jednym haustem spory kielich oczyszczonej.
— Co u ciebie słychać? — pytał pospiesznie, nie dające mi przyjść do słowa i uprzedzając moje pytania — co porabiasz? ożeniłeś się?
— Nie! dotyczczas nie.
— To może i szczęśliwiej; ja, ja miałem żonę, nie mam już jej, mam drugą, bez popa się obeszło. Przyjaciółka, druh sterdecznyj, aż tu za mną przyjechała, w urzędowaniu mi dopomagać, ha! ha! ha! dopomagać.
Rozśmiał się przykrym nerwowym śmiechem.
— Napijesz się jeszcze? kieliszek jeden, co?
— Nie mogę teraz, mam dziś interesa w mieście.
Przyniesiono mi śniadanie, usiadłem przy stole.
— To ja sam się napiję — mówił Rokitin — muszę dziś wypić. Hej! tam, drugi kieliszek.
Wypił i patrzył na mnie, śmiejąc się nieprzyjemnie.
— A co? ładnie się urządziłem, spoglądasz na mnie i nie możesz zrozumieć. Rokitin, jeneralski syn, gwardyjski oficer, w policejskim mundurze, nie maskarada to, nie, ja rzeczywiście jestem policejskij czynownik.
— Różnie się plecie na tym bożym świecie — odparłem bezmyślnie smutnym głosem — i mnie nie tak wesoło, nie tak swobodnie, jak było przed dziesięciu laty. Inne czasy, inni ludzie.
— Przed dziesięciu laty — przerwał mi gorączkowo — oh! przed dziesięciu laty, pamiętasz mnie w huzarskim mundurze, za Dunaj szliśmy, trzy miesiące u ciebie chleb i sól jadłem, gdzie tam, mleka ptasiego nie brakło mi nawet. — Przy tych słowach rozczulił się, rękę mą pochwycił i rozrzewnionym głosem, ze łzami prawie mówił: Wierzaj mi, że to jedne z najpiękniejszych dni w mojem życiu, czemu ja zostać przy was nie mogłem? co matką twoja porabia?
— Nie żyje! odparłem smutnie.
— Umarła — powtórzył i głowę na piersi opuścił; smutek prawdziwy dźwięczał w tem jednem słowie; ujął mnie tem za serce. — A siostra?
— Od pięciu lat zamężna, i szczęśliwa.
— Chwała Bogu, chwała Bogu — szeptał cicho.
— Bywaj zdrów, do widzenia — rzekłem powstając, i skinąłem na służbę, by należne za śniadanie pieniądze zapłaci. — Ty Kola zostajesz tu, w mieście, ja tu często bywam dla interesów, zobaczymy się jeszcze nieraz; dziś spieszę, bo mam dużo zajęcia.
— Czy i ty mnie się wstydzisz? — szepnął cichym, ponurym głosem. — Ja wiem, rozumiem doskonale, ten mundur nikomu miłym być nie może. A jednak proszę cię, przez pamięć naszej dawnej przyjaźni, zrób mi tę łaskę, zostań dziś ze mną, bo straszny to dzień w mojem życiu, oh! oh! straszny, okropny dzień. Zostań, obiad razem zjemy, może już w życiu nie spotkamy się więcej. Zostań, opowiem ci, co ja dziś przeszedłem?
Taka boleść drżała w tym głosie, takiemi błagalnemi oczyma spoglądał, że żal mi się go zrobiło; ale iść musiałem, odparłem więc pospiesznie głosem stanowczym, nie dopuszczającym dalszych próśb:
— Teraz zostać nie mogę, ale jeżeli tego pragniesz, to o piątej, pół do szóstej, jak swoje sprawy załatwię, przyjdę tu na obiad; przyjdź i ty, pomówimy o dawnych czasach, miło mi będzie wspomnieć o nich — do widzenia.
— Czekaj i ja wyjdę, do hotelu cię odprowadzę — odpowiedział, chwytając czapkę i wychodząc wraz ze mną. — Widzisz — mówił idąc — gdybym tam został, tobym musiał pić, a chcę z tobą jeść obiad, chcę przyjść trzeźwym do obiadu.
Prędko przeszliśmy kilkaset kroków, oddzielających jedyną w mieście restauracyę od hotelu, w którym zatrzymałem się; przy bramie pożegnałem go i wszedłem do mego mieszkania — czekać na żyda, od którego miałem nadzieję pożyczenia pieniędzy, brakujących mi do zapłacenia bankowego wekslu.


∗             ∗

Usiadłem na kanapie i zapaliwszy papierosa, zacząłem rozmyślać o dawnej, jakże dawnej znajomości, przyjaźni z Rokitinem.
Lat dziesięć prawie temu, byłem młodym chłopakiem; życie mi się uśmiechało, wabiło całą potęgą złud tysiącznych, zapowiedzi szczęścia w życiu pragnąłem słyszeć, słyszałem w wiatru powiewie, w szmerze zielonych liści drzew naszego ogrodu, wszędzie, wszędzie z zapowiedzi te słyszeć mi się dawały. Gdzież, one się podziały? jak fałszywie przepowiadały!
Miałem dziewiętnaście lat wówczas, bawiłem domu matki na wakacyach, do wykładów nie spieszyłem się. Czasy były niespokojne, na wojnę się zanosiło, można było bezkarnie opóźnić się. Bawiłem się doskonale w sąsiedztwie i polowałem.
Raz, pamiętam dzień ten doskonale, wracając z całodziennej uporczywej gonitwy za szarakami i lisami, obładowani ja i mój chłopak trofeami myśliwskiemi, z tryumfalną miną jechaliśmy do domu. Charty biegły zmęczone, z opuszczonemi głowami i ogonami obok zziajanych, pianą zaschłą okrytych koni.
Wjechawszy do wsi, ujrzałem niezwykłe tam widowisko. Oddział kawaleryi rozlokowywał się na kwaterę; żołnierze snuli się po wsi, na chłopskich podwórkach stały konie huzarskie, rzędem do słupów naprędce wkopanych poprzywiązywane, a na placu przed karczmą stało czterech oficerów, najwidoczniej nie wiedząc co z sobą począć?
Podjechałem ku nim i zapoznawszy się, zaprosiłem ich na herbatę do dworu. Między nimi był i Rokitin, młody podporucznik, zaledwie o rok odemnie starszy.
Późnym wieczorem oficerowie, wdzięczni za gościnne przyjęcie, udali się do przygotowanych dla nich kwater we wsi. Rokitina tylko zatrzymałem prawie gwałtem u siebie, ulokowałem go w oficynie; poprzyjaźniliśmy się odrazu, w tym wieku nie trudno o przyjaźń.
Zresztą Mikołaj zasługiwał na przyjaźń. Był dobrym, poczciwym chłopcem, duszę mial pełną szlachetnych poetycznych porywów, oburzał się na wspomnienie niesprawiedliwości rządu względem nas Polaków, jednem słowem, był młodym rosyjskim zapaleńcem — liberalnych idei wychowańcem.
Szwadron stał we wsi trzy miesiące, tyleż czasu on u mnie mieszkał. Polowaliśmy razem; w sąsiednich dworach i dworkach zaprezentowałem go; wszędzie się podobał, był pięknym, dobrze wychowanym, ślicznie mówił po francusku.
Rotmistrz, komendant szwadronu, był dla niego wyrozumiałym i pobłażliwym bardzo, służby nie wymagał, miał bowiem Kola wielką protekcyę, był synem wysokiej rangi jenerała, przez matkę posiadał stosunki w najwyższych sferach; rodzice przysyłali mu masę pieniędzy, krótko mówiąc, był ulubieńcem losu. W stosunkach życia codziennego był nieocenionym, czas upływał nam wesoło.
Nie jeden raz znużeni całodziennem męczącem polowaniem, zasiadaliśmy przy wielkiem ognisku na kominie płonącem i puszczaliśmy wodze rozbujałej wyobraźni, snuliśmy czarodziejskie marzenia o przyszłości, o przyszłych losach narodów, do których należymy.
Jakże pięknemi marzenia te były? czemuż twarda rzeczywistość nie tworzy się na obraz i podobieństwo marzeń młodzieńców, których umysły po brzegi poezyą, miłością bliźniego, braterstwem narodów są przepełnione — nienawiści plemiennej, z materyalnych pobudek zrodzonej, pozbawione. Czemuż marzenia te — marzeniami tylko pozostać muszą, zawód a rozczarowanie tylko pozostawiając po sobie w sercach.
Braćmi czuliśmy być sobie nawzajem i spodziewaliśmy się, że gdy nas takich więcej będzie, to potrafimy pobratać z sobą dwa wrogie narody. O! marzyciele.
Gdy chwila wymarszu nadeszła, żegnaliśmy go, jakby do rodziny należał.
I on rozczulony, ze łzą w oku przyjmował błogosławieństwo z ust mojej matki, takie szczere i serdeczne, jakby dla mnie przeznaczone.
Od tego czasu nie widziałem go ani razu, nic nie słyszałem o nim, aż dziś ujrzałem go po tylu latach niewidzenia po raz pierwszy — policmajstrem.
Wejście żyda-lichwiarza, przerwało mi wspomnienia.
— Siadaj pan, panie Rubinstein — rzekłem, wskazując mu krzesło.
— Nu, na co siadać, proszę pana, ja mogę postać, to krótki interes.
— Interes pan znasz? Berko musiał mówić panu. Potrzebuję czterysta rubli na miesiąc, może na dwa. O procent chodzi.
— Co tam gadać, bagatelna rzecz i za procent my się pogodzimy; za to nie będzie u nas ostanowki — i machnął ręką lekceważąco, podchodząc do mnie bliżej; gdy tak się zbliżył, że prawie w samo ucho mógł mi mówić, szepnął: Wielmożny pan znajomy z nim?
— Z kim? — zawołałem, śmiejąc się serdecznie z uroczystej miny żyda.
— Sza! sza! to bardzo sekretna rzecz, — szeptał żyd, oglądając się na wszystkie strony. Ja wielmożnemu panu dam pieniądze bez procentu, dam, ja wiem, co jaśnie panu potrzeba, dam na prosty weksel, bez procentu, na pół roku, tylko...
— Czyś oszalał? — zawołałem, nie mogąc zrozumieć, co się żydowi stało i myśląc, że mu się w rzeczy samej coś w mózgu popsuło? — Zkądże ta wspaniałomyślność? Nie potrzebuję pieniędzy na dłużej, jak na dwa miesiące; do Jarmarku jarmolinieckiego, i procent taki, jaki zawsze bierzesz, zapłacę.
— Jaśnie panie! jak wy zaraz panowie fu! fu! jak z przeproszeniem ta dynamita — mówił żyd, rzucając na mnie przestraszone spojrzenia z podełba. — Na co zaraz krzyczeć? nu, zaraz oszalał, na co zaraz łaska, nie potrzebuję tylko na dwa miesiące — tu uśmiechnął się konfidencyonalnie. — No, no, nibyto Rubinstein nie wie, kto wiele potrzebuje? i wiele jemu można dawać? ja wiem, jasnemu panu można dawać i dawać, bo choć teraz nie ma dużo, to jeszcze będzie, pan jeszcze kawaler.
— Daj mi pan czysty spokój z całą ta oracyą — ofuknąłem żyda gwałtownie — mów pan krótko, czy pożyczysz mi czterysta rubli na dwa miesiące, czy nie? jeżeli nie, to muszę gdzieś w innem miejscu poszukać tych pieniędzy.
Żyd jakby przestraszony mojemi słowami, sięgnął pospiesznie do kieszeni i z wydobytego pugilaresu nerwowym ruchem wyciągnął cztery tęczowe papierki, kładąc je przedemną na stole.
— A, jaki pan gorący, zaraz drugiego miejsce, gewałt. na co drugiego miejsce? kiedy Rubinstein daje — tu zbliżając się do mnie znowu, szeptem mówić począł: Mnie Srul, nu, ten durny Srulik mówił, co jaśnie pan z nim znajomy.
— Z kim, ze Srulkiem? zawołałem wesoło, patrząc na zakłopotanego, kręcącego się żyda i niemogąc odgadnąć przyczyny zakłopotania tego — wiesz pan przecież, że Srulka znam od dzieciństwa.
— Hi! hi! jasnemu panu zawsze żarty w głowie; ja nie za Srulka mówię, ale — zaczął szeptać tak cicho, że zaledwie dosłyszeć mogłem — za policmajstra. Srulko mówił, co wy do siebie ty gadacie, co on z ruskich panów jest, i jaśnie pan z nim przyjaciel.
Ha! ha! — rozśmiałem się teraz serdecznie — cóż z tego? cóż to ma do naszego interesu? nie rozumiem.
— Jak można takiego prosty interes nie rozumieć, ja zaraz roztołkuje, ja dam jasnemu panu tych czterysta rubli na pól roku, bez procentu, a jaśnie pan, poprosi jego, tęgi policmajster, coby on mego zięcia nie zaczepiał. Na nim wysyłka stoi, on nie tutejszy, z Mohilowa on sam, to jak jemu Jaśnie pan przyjaciel, to można tak zrobić — coby on, mój zięć, Wolko Grünberg, był tutejszy urożeniec i coby na nim wysyłka nie stała.
Żyd skończywszy, patrzył na mnie badawczo, jakby pragnął odgadnąć, jakie słowa jego zrobiły na mnie wrażenie.
Ja śmiałem się ciągle serdecznie, patrząc na jego zakłopotanie i na bezprzestanne, bezwiedne prawie ruchy ręki, którą leżące na stole pieniądze to przysuwał ku mnie, to cofał ku sobie.
— Panie Rubinstein — przemówiłem wreszcie poważnie, surowo nań patrząc i przerywając tem kłopotliwe milczenie — wielkie głupstwoś pan powiedział, ja nie russki czynownik, żebym chabary brał.
— Jakie chabary? na co zaraz chabary, ja tylko tak z grzeczności, jaśnie pan jemu po przyjaźni.
— Czekaj, niech skończę — krzyknąłem na żyda — pieniędzy bez procentu i na dłużej jak na dwa miesiące nie wezmę, a jeżeli twemu zięciowi można co pomódz, to i bez tej grzeczności pomogę — zrozumiałeś pan?
— Nu, zrozumiał... ale zawsze — plótł niezrozumiale żyd — zawsze coby to panu szkodziło, dla pamięci ta grzeczność; nu, jak pan już tak sobie życzy, to ja wezmę od jasnego pana tylko kupiecki procent jeden na miesiąc, ale proszę jemu za mego zięcia mówić, co ja jest pański przyjaciel, a on, Wolko, mój zięć, moje dziecko.
— Powiedziałem panu, rób pan jak chcesz, ja i tak większego procentu-bym nie zapłacił, bo u Weinbauma na taki procent zawsze pieniądze dostanę. Masz pan przy sobie papier wekslowy?
— Mam — odparł, podając mi pieniądze i zmięty blankiet wekslowy — żeby tylko jaśnie pan nie zapomniał, Wolko się nazywa.
Nie odpowiedziałem na tę uwagę zastosowaną do mej pamięci; milcząc, usiadłem do załatwiania tyle razy w życiu powtarzanej formalności.
Za chwilę weksel był gotów. Wyprawiłem żyda, który przed wyjściem potrafił wetknąć mi jeszcze w rękę kartkę z zapisanem imieniem i nazwiskiem swego zięcia. Popatrzyłem na zegarek — była czwarta; pobiegłem więc pospiesznie do notaryusza, żeby pieniądze dla banku złożyć, bank bowiem był już o tej porze zamknięty, a weksel do notaryusza, do protestu odesłany.
Załatwiwszy tę sprawę przed piątą, w swobodniejszem usposobieniu udałem się do restauracyi dla spotkania się z Rokitynem.


∗             ∗

W przedsionku restauracyi oczekiwał mnie służący, który z niezwykłą czołobitnością oświadczył mi, że pan policmajster czeka już na mnie w osobnym gabinecie. Wszedłem.
Rokitin siedział, oparłszy głowę na rękach, z zadumany i smutny; nie zauważył nawet w pierwszej chwili mego wejścia, i dopiero, gdy przyszedłem na krok od niego, podniósł w tęsknej jakiejś zadumie pogrążone oczy i wyciągając ku mnie rękę na powitanie, przemówił krótko:
— Dziękuję ci! Ja tak czekałem, myślałem już, że nie przyjdziesz.
— Wszak dopiero w tej chwili piąta bije, mówiłem, że wcześniej nie będę mógł, miałem zajęcie.
— Wiem, wiem, przepraszam cię za nierozsądną gadaninę, i dziękuję ci serdecznie. Oh! życie, psie życie, sobaczaja żyżń
I oparł znowu głowę na rękach.
— Kola! Kola! przemówiłem doń serdecznie, opierając mu rękę na ramieniu — co tobie jest? co ci cięży? nie godzi się tak podupadać na duchu; powiedz, co ci cięży? co ci dolega? może co poradzę, w życiu ciężkiem doświadczenia dużo nabrałem.
— Co mnie jest? odparł, podnosząc głowę i spoglądając ponuro — co mi cięży? alboż ja sam wiem, zarżnij mnie, nie wiem, ot, tak, wszystko mi zbrzydło, żyżń nadojeła.
— Co ty mi takie absurda pleciesz? Zmartwienie jakieś masz, zgryzoty, ztąd te smutki.
On nie zwracał prawie uwagi na moje pytania, tylko patrzył na mnie ciekawie.
— Zdrów, rumiany, wesoły nawet — mówił jakby sam do siebie, — Co ty robisz? — zwrócił się nagle z pytaniem do mnie — co ty robisz? jak ty żyjesz? co cię na tym świecie trzyma? Matka, powiadasz, umarła, siostra zamężna, cóż ty robisz? w karty nie grasz? pijesz? co?
— Ani jedno, ani drugie.
A... a... a... już się domyślam, miłość jakaś tajemna cię wiąże, powiedz mnie, mnie przyjacielowi, o! ja cię z niej wyleczę, niewarto, wierzaj mi, że niewarto — i machnął lekceważąco ręką.
— I to nie — odparłem, uśmiechając się — zamało mam powabów, za ubogim na to, by wzajemności gdziekolwiek spodziewać się, a jeżeli kocham, to wiesz kogo, wiesz co... dawniej, przed dziesięciu laty mówiłem ci o tem, a stały jestem.
— A... a... A... a... — zawołał, wstając i dziwnie patrząc na mnie — czy być może? — nie, nie, to chyba nieprawda, nie! wy Polacy jesteście największymi szaleńcami na świecie! Ha! ha! ha! — śmiał się nerwowo — zawsze ta jedna ukrzyżowana, rozszarpana, krwią zbryzgana, ojczyzna!
Przestał śmiać się przy ostatniem słowie; milczeliśmy obaj, on patrzał mi w oczy i wydało mi się, że tam gdzieś pod powieką łza wezbrała i mgła piękne oko mu przesłoniła. Po chwili on pierwszy zaczął mówić:
— Ojczyzna! ojczyzna, i swoją kiedyś kochałem, pamiętasz, gdyśmy się ostatni raz widzieli; oh! jak ja ją kochałem, wielbiłem — krew za nią pragnąłem przelewać; ale dziś ja ją poznałem, wiem czem jest: brr! brr! ścierka brudna, plugawa, ladaszczyca. Ja mam dziś dla swojej ojczyzny nienawiść i wzgardę, ja nie mam ojczyzny! o! ty szczęśliwszy odemnie, ty ją masz zawsze niezmienioną.
Służący wniósł zupę.
— Et! głupstwo wszystko — zawołał nagle — wódki się napijmy, w to jedno jeszcze dziś wierzę.
— Napijmy się — odparłem zamyślony.
— Napijmy się — powtarzał mimowolnie, nalewając duży kieliszek koniaku, a drugi takiż podsuwając ku mnie, — wiesz, żeby nie wódka, to nie wartoby było żyć na świecie; br! wsio gadoit! i to gadoit! — dokończył, odsuwając z niesmakiem wypróżniony kieliszek — i ta mi dziś nie smakuje
Zasiedliśmy w milczeniu do jedzenia, rozmowa nie kleiła się. Pierwszy przerwał milczenie Rokitin, zrazu drżąco i nieśmiało, później, w miarę, jak się swemi własnemi słowami zapalał, coraz płynniej posypały mu się z ust. Ja, zajęty opowiadaniem, zapomniałem o jedzeniu i piciu, zasłuchany w ciekawe, a tak smutne dzieje.
— Niech tam, co chcesz sądź o mnie — mówił — wszystko mi jedno, dziś muszę kamień z serca zrzucić i tobie wszystko opowiem. Dzieje żywota, historyę Nikolaja Pawlowicza Rokitina; słuchaj uważnie, pociechą to dla ciebie będzie i dla tej twojej ukrzyżowanej, pociechą, bo takich jak ja, tysiące dziś na tej świętej Rusi; ten rak, ta choroba, co mnie pożera, żre naród cały, naród wielki, naród, który was zgniótł, może to kara Boża? — Hej! czeławiek, szampanskawo — zawołał i wkrótce nalewając wino do szklanek, znowu mówił.
— I mnie ongiś życie uśmiechało się, i jam o wielkiej przyszłości marzył, jak marzyło tysiące młodzieńców, po tej szerokiej, pięknej ziemi błądzących. Każdy Rosyanin, jak ma lat dwadzieścia, to snuje cudowną przyszłość dla siebie i swej ojczyzny. Co później z marzeń tych robi się? Albo karki opasłe w obroże podają i na siepaczy despotyzmu się przerabiają, w diejstwitielnyje sztackije sowietniki, w senatory idą, w ugłaskane psy a wilki zmieniają się, lub tak, jak ja, jak tysiące innych, łańcuch ciążący im targają, a gdy obroża zaciśnięta przygniecie, gdy knut smagający zanadto dokuczy, zrywają się, szarpią i wyją, jak psy wściekle. Później ich w kazamaty, w katorgę szlą. Popatrz się, wszystkie więzienia zapchane dziś takimi.
Szklankę szampańskiego wina do ust podniósł i wypił ją jednym haustem, w oczach błyszczał mu jakiś dziki ogień; widocznie bolesne wspomnienia rozgoryczyły go, cierpiał strasznie.
Żal mi się biedaka zrobiło, przyszła mi niewczesna myśl uspakajania go — pocieszania.
— Kola, słuchaj, nie bluźń — przemówiłem doń serdecznie — bluźnierstwem jest mówić w ten sposób, gdy się ma ojczyznę wielką i potężną, która usług swych synów potrzebuje. Wierzaj mi! że my gdybyśmy naszą w takim stanie mieli, to żadenby w podobny sposób nie bluźnił.
— Ha! ha! zaśmiał się dziko — to ty bratku bluźnisz teraz, bluźnisz porównywując tylko. To nasze całe nieszczęście, to wasza wyższość, że wy ją macie piękną i wzniosłą, do ofiary, do pięknych czynów, do wytrwałości i zaparcia się siebie samego pobudzającą, a nasza... matuszka w rozpuście żyje, za świętą nikt jej mieć nie może, rublami tylko ulubieńców swych i pochlebców wynagradzać zdolna.
— Dajmy temu pokój — przerwałem, widząc, że bądźcobądź rozmowa na niebezpieczne tory przechodzi — mów mi co o sobie, co przez ten czas robiłeś?
— A co Moskal może robić? służyłem. Wprost od was poszliśmy na Bessarabię do obozu, z wiosną za Dunaj, w bitwach byłem, oficerski krzyż Georgija dostałem; nie szukaj go okiem daremnie, do takiego munduru go nie przypnę, z kampanii sztabs-rotmistrzem do Petersburga wróciłem.
Mój stary, nieboszczyk cieszył się, przez stosunki do kawalergardów przeniósł, a w rok po powrocie z Turcyi, z matką jak się do mnie wzięli, tak ożenili mnie.
Przerwał nagle, rękę po butelkę wyciągnął i pełną znowu szklankę nalał, patrząc na białe bańki gazu zwolna w górę unoszące się, bezmyślnie powtarzał:
— Ożenili mnie, ożenili, ożenili.
Chcąc go wyrwać z tej zadumy bolesnej, zapytałem:
— Z kim byłeś żonaty? Z kim cię ożenili?
— Oh! świetnie mnie ożenili, świetnie — mówił, śmiejąc się boleśnie. — Ożenili z księżniczką, błękitna krew Rurykowiczów w jej żyłach płynęła, piękną była jak bóstwo greckie i bogata.
Cały świat zazdrościł, powinszowaniom nie było końca. I rok, prawie półtora roku, w niebie z nią przeżyłem. Ah! jak piękną była.
Wkrótce po ślubie mój stary umarł, niedługo później, po urodzenia mego syna, matka widząc, że ja się rujnuję, zrobiła testament na korzyść dziecka i sama na dewocyę i plotki do Moskwy wyjechała. Myśmy w Petersburgu zostali.
Co ty możesz wiedzieć? ty tego nigdy nie zrozumiesz, jak my żyli; wy Polacy o tem życiu nie macie wyobrażenia, na to potrzeba być russkim, trzeba mieć szeroką russką naturę, i tylko russka kobieta z najwyższych sfer, potrafi człowieka otoczyć tą subtelną, najbardziej wyrafinowaną rozkoszą. Żyliśmy tak półtora roku, i w płomienistem tem życiu spaliłem wszystko, co posiadałem: majątek po ojcu odziedziczony, ideały moje młodzieńcze, wiarę w naród i w siebie samego, wiarę w cześć i nieskazitelność żony, honor mój własny.
Ona, gdy zobaczyła, że ja już nic oprócz długów nie posiadam, porzuciła mnie, dziecko zabrała. Szatan nie kobieta, szatan w najpiękniejszem ludzkiem ciele.
W pułku nie było co robić, długi cisnęły; wziąłem dymisyę, dostałem dobre miejsce w zarządzie stadnin rządowych, pojechałem na prowincyę.
Zdawało mi się, że odżyć potrafię; rok cicho upłynął, rany zabliźniały się powoli, aż tu znowu nasłanie jakieś — druga kobieta w życie mi się wcisnęła, jak pasożyt wszystkie członki oplotła i krew a soki najżywotniejsze pije. To już nie księżniczka, nie wielka dama, żona małego urzędniczka, czynownicza żena.
Poznałem ją w guberskiem mieście, sama mi się na szyję rzuciła; w miesiąc później męża opuściła i od tego czasu u mnie mieszka. Przeklęta, nienawidzę jej, a pozbyć się nie mogę. Nienasycona, przez nią miejsce w zarządzie stadnin straciłem, przez nią nigdzie miejsca utrzymać nie mogę i doszedłem do tego, żem policyjnym urzędnikiem tu u was, w jugo-zapadnom kraje. Nie, ja nie wytrzymam dłużej, ja oszaleję, ja sobie życie odbiorę. Słuchaj, jaką ja służbę pełnię? do czego mnie używają? co ja dziś, dziś rano zrobiłem?
Zerwał się z krzesła, mundur porozpinał i ciężko oddychając, przechadzał się milcząc po małym gabinecie. Po chwili kazał podać sodowej wody i dolawszy do niej koniaku, pełną szklankę postawił przed sobą, zwolna popijając.
Ja milczałem głęboko, w smutnych myślach pogrążony; żal mi było człowieka, żal zdolności tych niezwykłych i zapału szlachetnego, tak strasznie zmarnowanych.
Po kilku minutach, gdy uspokoił się trochę, zaczął mówić znowu, głos mu tylko drżał chwilowo, kurcz go jakiś chwytał.
— Dziś rano — mówił — poszedłem do gubernatora z dokładem. Jewo prewoschoditielstwo był w złym humorze, coś niemiłego od jenerał-gubernatora musiał dostać, bo zrzędził nieznośnie całe pół godziny; później wziął do rąk dużą jakąś kopertę, opatrzoną pieczęciami tretioho oddielenija i podając mi ją, powiedział:
— Pojedziesz pan zaraz z żandarmskim oficerem na Ormiańską ulicę, tam w domu Kulika mieszka Anna Fiodorówna Pieńko, prawosławna, lat dwadzieścia dwa, rewizyę w domu zrobić, protokół spisać i aresztować natychmiast.
Kopertę rozpieczętowaną mi podał i dodał suchym urzędowym tonem:
— Ślicznie u nas idzie, pensye rządowe bierzemy, rozkosznie żyjemy, a nie wiemy o spiskach politycznych, które nam się tu pod bokiem lęgną, aż z Petersburga muszą nam o tem donosić.
Wyszedłem, ukłoniwszy się tylko.
Za chwilę byłem w swojej kancelaryi, posłałem natychmiast po żandarmskiego oficera, a sam wydobyłem z koperty znajdujący się tam papier. Byłto wyraźny rozkaz zrobienia rewizyi, przesłuchania i spisania protokołu, a ostatecznie aresztowania i wysłania do Petersburga Anny Fiodorówny Pieńko, z powodu, że znaleziono u jej kochanka, narzeczonego może, studenta medycyny Czepuchina, posądzonego o należenie do politycznego spisku — miłosnej korespondencyi. Skamieniałem, zastanowiwszy się nad logiką tego rozkazu, a jednak czarno na białem.
Wezwany oficer nie kazał długo na siebie czekać: pokazałem mu rozkaz, i zaraz, wziąwszy kilku policyantów, pojechaliśmy na wskazane miejsce.
— Słuchaj! słuchaj! — zawołał, zrywając się z krzesła i patrząc roziskrzonem i, dzikiemi oczyma — słuchaj, ja, ja Rokitin musiałem to robić. Nie zapomnę nigdy dnia tego, tej chwili okropnej, ohydnej; dużo rzeczy wstrętnych widziałem, w wielu sam udział brałem, ale takiego przejścia nie pamiętam, co za upodlenie!
Przyjechaliśmy. W małym domku na podwórzu mieszkała ta Pieńko wraz z matką staruszką, obie kobiety ciężko na kawałek chleba pracowały, córka dopomaga jednak matce.
Weszliśmy do pierwszej izby, staruszka taka sucha, taka biała, taka jakaś niewinna, zajęta była prasowaniem bielizny. Oczy od pracy ze zdziwieniem podniosła i powiedziała, że zapewne pomyliliśmy się wchodząc tu. Nie myśmy się pomylili, ale tam w górze mylą się bezustanku, mylą się okropnie.
Na hałas spowodowany naszem wejściem, otworzyły się drzwi drugiej izby i w nich pokazała się postać młodej, przystojnej, zdrowej dziewczyny, po za nią cisnęło się do drzwi kilka główek dziecięcych.
— Czy tu mieszka Anna Fiodorówna Pieńko — zapytałem surowo dla dodania sobie odwagi, bo w rzeczy samej czułem coraz bardziej ohydę swej roli.
— Tu — odparła dziewczyna, zwracając zdziwione oczy na mnie i na moich towarzyszy. — Ja nią jestem.
Kurcz jakiś w gardle głos mi tamował, wstyd ogarnywał coraz straszniejszy; nie wiedziałem, co mam mówić? co z sobą zrobić?
— Czyje to dzieci? — zapytałem bezmyślnie, wskazując na cztery przestraszone dziewczynki — czyje?
— Sąsiadów!
— Co one tu robią? — pytałem dalej, a wściekłość mnie jakaś ogarnywała, wściekłość na siebie samego, na rząd, na świat cały.
— Przyszły się uczyć do mnie — odpowiadała dziewczyna — dwie prawosławne, a dwie Żydóweczki; uczę je czytać wolnym czasem, pieniędzy za to nie biorę, spytajcie rodziców. — Dzieci tymczasem cicho płakać zaczęły, tuląc się do niej.
Płacz ten cichy, przez ciało aż do duszy mi sięgnął, i tam zatargał najdrażliwszemi strunami, sam omal że nie rozpłakałem się. Oprzytomnił mnie wzrok oficera i policyantów, ze zdumieniem na mnie patrzących. Spojrzenia te obudziły we mnie dzikie jakieś instynkty, gdzieś tam w głębi duszy drzemiące dotychczas, zwierzę dzikie ocknęło się we mnie, uderzyłem nogą w podłogę i wrzasnąłem tak silnie, że aż szyby w oknach zadrżały.
Małczat’! ja ciebie, ja ciebie Anno Fiodorowno każę aresztować, ty, ty, miatieżnica — i zwróciłem się z tym samym wrzaskiem do oniemiałych policyantów i oficera — róbcie waszą powinność — wołałem — róbcie rewizyę, piszcie protokół, aresztujcie.
— Ja niewinna! — zawołała staruszka — za co mnie więzić? — Ona niewinna! — jęczała staruszka — Wasze Wysokorodie ona niewinna, niewinna, zostawcie mi ją, ja stara, bez niej, bez mojej pociechy z głodu umrę — i wyciągnęła do mnie suche, cienkie ręce i wnet bez zmysłów do nóg mi się zwaliła.
Dzieci zaczęły płakać spazmatycznie, rozdzierająco.
— Róbcie, co do was należy — zawołałem do podkomendnych i jak szalony wyleciałem na dziedziniec, a jęk tej starej za mną. Ha! słyszę go jeszcze, w mózg mi się wpił. Dopadłem doróżki, kazałem się wieźć za miasto, hen w pole, a krzyk ten rozdzierający biegł za mną. Ona niewinną, ona niewinna!
Po godzinie jazdy po za miastem, przyjechałem tu, chciałem upić się, krzyk ten zagłuszyć, robaka zalać, i ciebie tu zastałem.
Usiadł ciężko, bezwładnie prawie padł na krzesło, głowę zwiesił na piersi, oddychał ciężko, na twarz mu wystąpił ceglasty, nienaturalny rumieniec, z ust wyrywały się bezładne, urywane słowa.
— Ha! wszystko ci powiedziałem. Co zazdrościsz mi ojczyzny? co? narodowej chwały? Nie! na Boga, nie, nie wszystko jeszcze wiesz o mnie, ale to ostatnie najtrudniej powiedzieć.
— Daj temu pokój — przerwałem mu stanowczo — jesteś chory, krew ci do głowy bije; chodźmy gdzieś, chodźmy na dwór przejść się trochę, później mi kiedyś dokończysz, teraz chodź.
I gwałtem prawie wyciągnąłem go z restauracyi.


∗             ∗

Wyszliśmy. Ciemno już było, cień wysokich domów zalegał ulice i tylko miejscami smugi jasnego, księżycowego światła przedzierały się tu i owdzie przez luki pomiędzy domami pozostawione.
Szliśmy obok siebie milcząc, w smutnych myślach pogrążeni; zastanawiałem się nad fatalizmem, który tego szlachetnego i dobrego człowieka na dno przepaści popycha i zepchnie go tam niechybnie; ratunku dlań nie widziałem.
On widocznie przeczuł moje myśli, bo ozwał się nagle:
— At! przeżyło się, przeszłość nie powróci, przyszłość, ja nie mam przyszłości; tak żyć, jak teraz, nie potrafię.
Nie odpowiedziałem mu; nie wiedziałem, co mu mam odpowiedzieć. Szliśmy znowu w milczeniu, przeciskając się pomiędzy dość tłumnie snującą się po chodnikach ludnością.
Wreszcie znaleźliśmy się na bulwarze. Dawny to ogród ostatniego komendanta Kamieńca z ręki Rzeczypospolitej, jenerała Wita; po nim już tylko Złotnicki się upamiętnił, Pomiędzy staremi murami fortyfikacyi niewielki ogródek, starych rozłożystych akacyj pełen.
Ludzi tu i dnia tego dość było. Z drewnianego budyneczku, w którym gnieździła się trupa aktorska, letni teatr! dobywały się fałszywe dźwięki żydowskiej kapeli, a licznie na bulwarze zgromadzona publiczność, albo kupiła się u wejścia do teatru, lubując się fałszywemi tonami, lub też rozsypana grupami pomiędzy drzewa, rozkoszowała się świeżem powietrzem i jasnem księżycowem światłem.
Zaciasno nam i tu było. Ludzie i ludzie wokoło, a on widocznie nie pragnął ich dziś widzieć; szedł ciągle naprzód, ja opaźniając się trochę, za nim. Schodziliśmy wązkiemi, dość stromo w dół spuszczającemi się ścieżynami, na niższą terasę Witowego ogrodu.
Balsamiczna woń kwiatu akacyowego przepełniała atmosferę. Przeciskające się pomiędzy bujne liście rozwiniętych już drzew promienie księżycowe, czarodziejskim urokiem okalały tę oazę roślinności, wtłoczoną pomiędzy masę murów ściśniętego miasta.
Doszliśmy do skraju, końca ogrodu. Olbrzymie ponure mury przedwiekowych bastyonów, drogę ku dalej otwierającej się stoczystości — przepaści tamują, przez parapet tylko wązki drewnianemi sztachetami przegrodzony, można było w dół po za mury, w koryto Smotrycza spojrzeć.
Stanęliśmy tuż obok siebie, dotykając się prawie, w wązkim parapecie, i zapomniałem odrazu o wszystkiem, o całym otaczającym mnie świecie, o stojącym obok mnie Rokitinie, o jego smutkach. Czar jakiś nieokreślony przykuł całą moją istotę do cudownego widoku, który przedemną się otworzył.
Fantastyczne kontury starożytnej twierdzy drgały w srebrzystych promieniach, muskających szare, ponure mury, a od masy tej poważnej niby odblask bił, niby jakieś drobne, mikroskopijne światełka fosforyczne pełzały po niej, a tych światełek coraz więcej, skier tych tysiące, miliony. Po za twierdzą, na zachodniej stronie widnokręgu, paliła się purpurowa łuna świadek niedawno skrytego po za Dłużyckim lasem słońca.
Widok ten, niezwykły stan w mej duszy wywołał. Uczucia smutku i radości mięszały się razem, wspomnienia się cisnęły, nadzieja jakaś nieokreślona rodziła. Stałem wpatrzony, oniemiały, skamieniały, — cały świat w tej chwili był dla mnie obojętnym.
Przed oczyma rozbujałej wyobraźni widziadła jakieś snuć się zaczynały. O! widzę w tej chwili, widzę wyraźnie, jak brama twierdzy otwiera się zwolna, słyszę zgrzyt wrzeciądzów i skrzyp zawiasów, i poczt zbrojny, pancerny, błyszczący w miesięcznem świetle, cicho, milcząco wyjeżdża, tylko dźwięk podkowy, tylko chrzęst mieczy i pancerzy ucho ułowić zdoła — na wycieczkę jadą, na ciążką, kresową służbę.
To znowu z murów i parapetów dymy białe unoszą się, huk dział słyszę; hałas szturmu, wrzawa i tumult straszliwy; nieprzyjaciel napróżno na mury się wdziera, białe turbany w przepaść lecą, dzielną dłonią spychane.
Mgła, z koryta rzeki podnosząca się, przysłoniła lekko cudowny widok, złorzeczyłem jej.
Wtem uczułem na ramieniu delikatne dotknięcie ręki.
— O czem myślisz? — przemówił nieśmiało Rokitin — jeszcze coś miałem ci powiedzieć.
— Co? — zapytałem bezwiednie prawie i zwróciłem się ku niemu.
I ujrzałem znowu, jak po przeciwnej stronie, na ciemnoszafirowem, blademi gwiazdkami obsypanem tle firmamentu, śmiało w niebo strzelał, jak obelisk ponad masą murów wznosił się — minaret katedralnego kościoła, a na jego szczycie Bogarodzica depcząca półksiężyc, dumną dłonią tam ongiś zatknięty. I znowu zapomniałem o moim towarzyszu.
— Miałem ci jeszcze coś powiedzieć — mówił niepewnym głosem.
— Co? — odparłem prawie opryskliwie, rozdrażniony tem, że mi myśli moje przerywa.
— Wiesz, ta druga, kobieta — mówił, jąkając się — ta, o której ci mówiłem, Zofia Iwanówna, ona mnie zgubi, od żydów, których wysiedlić kazano, pieniądze bierze, i mnie do pozostawiania ich w mieście, do nadużyć w mojej służbie doprowadza.
— To ją wypędź! — odparłem ostrym tonem i znowu w dół na twierdzę spojrzałem.
— Kiedy bo, nie mogę bez niej się obejść, pogardzam nią, a tak się do niej przyzwyczaiłem, nałóg poprostu. Cobyś ty zrobił na mojem miejscu?
Milczałem, patrzyłem w dół na drobne, nikłe światełka migające w oknach domków, do stoku góry przyczepionych, na dnie przepaści, drżące, a ujrzałem, dopiero w tej chwili — przepaść oddzielającą mnie od tego człowieka, od tego przyjaciela młodości.
Milczałem, w myśli tylko odpowiedziałem na to straszliwe pytanie i równocześnie mimowolnym ruchem rzuciłem w przepaść otwartą u nóg moich, gałązkę kwiatu akacyowego, którą w ręku trzymałem.
— Cobyś ty na mojem miejscu zrobil? — pytał uparcie, patrząc zamglonem okiem na upadający, kręcący się, wirujący w powietrzu kwiat.
— Nie umiem ci odpowiedzieć; nie mogę się w podobnem położeniu postawić.
Kwiat znikł już z oczu, a on patrzył znowu na mnie, i głosem, w którym drżało tysiące najrozmaitszych uczuć i namiętności, zawołał!
— Oh! odpowiedz mi jeszcze; odpowiedz mi tylko na jedno jeszcze pytanie. Co was, was Polaków przez życie prostą drogą prowadzi? co was od zejścia na brzeg przepaści, od stoczenia się na jej dno chroni?
— Co nas prowadzi? — zawołałem, zapominając o wszystkiem, o przyjaźni dawnej, o litości, bo wydało mi się, że to jest jedna z tych chwil zadośćuczynienia, przez sprawiedliwość Najwyższego zsyłanych czasem, i uczułem w duszy pewną dziką rozkosz, widziałem przed sobą, nie przyjaciela młodości w walce z przeciwnościami życiowemi zwyciężonego, ale upodlonego członka narodu, od którego należy się nam zadośćuczynienie — za krzywd miliony.
— Co nas prosto przez życie wiedzie? Co nas od upadku chroni? — wołałem, i wziąwszy go za rękę, drugą ukazałem mu jasno znowu malujące się mury twierdzy. — Patrz — mówiłem — więcej jak dwieście lat temu, ojcowie nasi, z opuszczonemi od wstydu oczami, ze łzami boleści w nich, wychodzili z tych murów, w walce zwyciężeni — przemocy ustąpić musieli, ale po to tylko, by tu znowu wrócić.
— Patrz — mówiłem, zwracając się w drugą stronę i rękę ku minaretowi wyciągając. — Wrócili, i na tym dumnym minarecie, na tym potężnym półksiężycu, posąg Bogarodzicy, patronki narodu wznieśli.
— Wiesz teraz, co nas utrzymuje? wiara, że i my kiedyś tu jako zwycięzcy powrócimy, że i my w tryumfie na tych zielonych dachach waszych cerkwi, godła naszej wiary umieścim. Wiara w przyszłość jaśniejszą, wiara w sprawiedliwość Przedwiecznego, wiara w Jego opatrzność i miłosierdzie przez życie nas wiedzie i upadać nam nie pozwala.
Rokitin stał w głębokiej zadumie pogrążony, zdziwionemi oczyma patrzał na mnie, po długiej dopiero pauzie przemówił złamanym, cichym głosem:
— Zazdroszczę wam, cały nasz naród zazdrościć wam kiedyś będzie, wiara ta wasza da wam zwycięstwo, brak wiary wszelkiej da nam, wszystkim po kolei, śmierć na dnie przepaści.
W niezwyklem usposobieniu byłem, mialem tego towarzystwa dosyć, pragnąłem coprędzej ciszy, samotności.
— Bądź zdrów! powiedziałem, wyciągając doń na pożegnanie rękę — dużo mam jeszcze dziś zajęcia. Niech ci Bóg dopomaga.
— Nic z nim nie mam wspólnego — odparł opryskliwie i zaśmiał się spazmatycznie.
Odszedłem, pozostawiając go na parapecie.


∗             ∗

Po nocy bezsennie prawie przepędzonej, nad ranem dopiero twardo zasnąłem. Obudziło mnie natarczywe stukanie do drzwi; wstałem, aby otworzyć i zobaczyć, kto jest tak natrętnym gościem. W drzwiach ukazał się przestraszony i mocno wzburzony Rubinstein.
— Nu! pan wié? niech Bóg broni, oto geszeft — mówił bezwładnie — pan śpi, bo pan retelny człowiek. Ja zawsze mówiłem, że pan rzetelny.
— Nigdy o tem nie wątpiłem — mówię, śmiejąc się, bo żyd ten miał talent rozśmieszania mnie — czy po to mości Rubinstein, obudziłeś mnie tak rano, żeby mnie to powiedzieć?
— Ładnie rano, dziesiąta godzina. Ale nie oto idzie; pan retelny człowiek, ale ona, ta złodziejka, ta, od policmajstra, ta Sofia Iwanowna, wczoraj jeszcze wieczorem od mojej córki pięćdziesiąt rubli wzięła, i ferfał, przepadło. Pan wié? to to swołocz, ten policmajster, szojn begruben.
— Mów pan wyraźnie, z sensem, panie Rubinstein, bo tak nie rozumiem.
— Co tu rozumieć, a co nie rozumieć! begruben i koniec.
— Kto begruben... pieniądze?
— Et, kto? policmajster, czort jego wié, czy pijany był i sam upadł? czy go kto strącił? niewiedzieć, ale leży tam na ulicy, koło tureckiego mostu, leży zabity, słectwo tam zaraz jedzie.
Skoczyłem do żyda jak oparzony.
— Co pan mówisz? — zawołałem przerażony wieścią — wczoraj go wieczór widziałem, obiad z nim jadłem.
— Wielka rzecz; i moja Etia go widziała, i tę złodziejkę widziała i swoje pięćdziesiąt rubli widziała, ale już ani policmajstra żywego, ani swoich pieniędzy nie zobaczę, ferfał!
Zacząłem pospiesznie ubierać się, by módz o wypadku napewne się dowiedzieć.
— Ja mam do jasnego pana wielką prośbę — mówił Żyd, zbliżając się do mnie — niech jej pan powié, żeby ona pieniądze oddała, bo ja donos zrobię.
— Daj mi pan pokój z takiemi prośbami, w życiu jej nie widziałem.
Skończyłem się ubierać i wyszedłem na dziedziniec hotelowy kazać doróżkę przywołać.
— Nu, a ja bardzo proszę pana — lamentował żyd, idąc za mną krok w krok — Rubinstein zawsze potrzebny, niech jej pan powié.
— Idź pan do milion — zawołałem do utrapionego lichwiarza. — Na turecki most, co koń wyskoczy, krzyknąłem doróżkarzowi.
— Poco pan tam jedzie? tam śledztwo będzie — wołał za mną zdesperowany żydzisko.
Doróżkarz pędził jak szalony po pustych ulicach, powóz latał po bruku na wszystkie strony; dopiero koło Trynitarskiego kościoła, gdzie ulica zaczyna się dość stromo spuszczać do tureckiego mostu, wstrzymał konie i stępo jechać zaczął.
Na zawrocie, za murem starej baszty, zobaczyłem gromadkę cisnących się ludzi i żołnierza z karabinem w ręku, na którym błyszczał jasno polerowany bagnet. Doróżkarz jechał noga za nogą — wreszcie ujrzałem.
Tuż pod samym parapetem, na którym wczoraj staliśmy, leżał trup Rokitina, nogi miał pogruchotane, ale głowę całą, tylko z rany na skroni sączył się strumyczek krwi stygnącej.
Leżał na wznak, twarzą do wysoko już na niebie stojącego słońca zwróconą; oczy niezamknięte przerażająco w blasku słonecznym świeciły, usta szydersko miał wykrzywione.
Obok, tuż leżał biały kwiat akacyi, krwią skrzepłą zbryzgany.
Uczułem dreszcz zimny, przechodzący po całem ciele; odwróciłem oczy coprędzej i kazałem się wieźć natychmiast z powrotem do hotelu. Myśli dziwnie mi się w mózgu mięszały. Niezbadane są wyroki Boże, samobójstwem skończył, a jednak była to niezaprzeczenie najszlachetniejsza dusza, jaką mi się między nimi spotkać zdarzyło.
Powróciwszy do hotelu, kazałem jak najspieszniej rzeczy pakować, chciałem corychlej z miasta wyjechać; wykrzywiona twarz samobójcy w oczach mi stała, zdawało mi się, że zgrzyt śmiechu przedśmiertnego słyszę wyraźnie.
Nim jednak rzeczy spakowano, nim konie pocztowe przyprowadzono, nadjechał przyboczny sekretarz gubernatora i powiedział mi, że pan gubernator pragnie zaraz ze mną zobaczyć się, że czeka na mnie.
Pojechałem. Ekscelencya wzburzony chodził po gabinecie; gdym wszedł, zawołał drżącym głosem:
— O! co za okropny wypadek; minister mi go polecił, jenerał-gubernator o niego zapytywał, a tu... Pan go wczoraj widziałeś, z nim mówiłeś, nie domyśla się pan, co było przyczyną jego śmierci?
— Nie wiem — odparłem sucho. — Znałem go dawniej oficerem, wczoraj po wielu latach niewidzenia spotkałem go po raz pierwszy.
— Zrobił testament — mówił znowu, biorąc jakieś papiery do ręki — testament pospiesznie pisany, bez świadków, nieformalny, ale zawsze wola przedśmiertna. Oto go mam, przynieśli mi go. Pana naznacza opiekunem syna, nie wiem?
— Bardzo wątpię, czy potrafię spełnić obowiązki ztąd wypływające — przerwałem mu — prawdopodobnie nie będę mógł przyjąć, Ekscellencyo!
— Nie decyduj pan przedtem, nim list przeczytasz. Zostawił list do pana, oto jest — rzekł, podając mi zapieczętowane herbową pieczęcią pismo.
— Proszę je przeczytać, dodał, widząc, że trzymam list w ręku, nie wiedząc, co z nim zrobić. — Niech go pan tu bez ceremonii przeczyta, ja poczekam — i odwrócił się do okna.
Rozerwałem kopertę. List był krótki, pospiesznie, znać drżącą ręką pisany. Zacząłem czytać.
— »Przyjacielu mój! — pisał — Dłużej żyć nie mam poco? Źródła życia wyschły! Kto temu winien? nie wiem, czy ja sam? czy społeczeństwo, w którem żyłem. Nie chcąc stoczyć się na samo dno przepaści moralnej, a to nieuniknionemby było, gdybym dłużej przy życiu pozostał — wolę sam w przepaść kamienną rzucić się i tam nędzne życie skończyć.
»Daruj, że przed śmiercią o jednę łaskę prosić cię będę. Umieram zazdroszcząc tobie, wam wszystkim — wiary w przyszłość. Zostawiam jedynego syna, proszę cię bądź mu opiekunem i wychowaj go tak, by wiarę jakąkolwiek miał, by nie upadł tak, jak jego nieszczęśliwy ojciec, by mógł stać się kiedyś chlubą swej ojczyzny.
»Przebacz natręctwu mojemu, ale lżej mi umierać, myśląc, że ty zadość uczynisz prośbie nieszczęsnego, a w tej chwili, gdy to czytasz, już nieżyjącego przyjaciela:
Koli Rokitina.«
Stałem zdumiony, list w ręku trzymając; słowa w nim zawarte rozczulały mnie, ufność za serce chwytała.
A jednak — wnet zrodziło się w duszy palące pytanie: Czy ja mam prawo poświęcać czas, pracę, myśl, na wychowanie dziecka, które ma się stać z czasem chlubą wrogiego nam narodu, sama może kiedyś wrogiem naszym. I wnet, za myślą tą blyskawiczną, stanęła mi przed oczyma twarz samobójcy, ironicznym śmiechem wykrzywiona.
— Nie! — zawołałem, wzdrygnąwszy się.
Na dźwięk mego głosu gubernator zwrócił się.
— Nie! powiadasz pan. Spodziewałem się tego; i tak miałby pan trudności z objęciem opieki, z różnicy wyznań pochodzące; nie wiem nawet, czy trudności te dałyby się usunąć.
— Nie myślę ich usuwać — odparłem o ile możności grzecznie, lecz stanowczo — opieki pod żadnym warunkiem przyjąć nie mogę, mam dużo innych obowiązków.
I pożegnałem Ekscellencyę; schowawszy list do kieszeni, wyszedłem z gabinetu.
W drodze do hotelu mimowolnie cisnęły mi się na usta słowa:
Niezbadane są drogi, któremi Opatrzność ludzi i narody całe wiedzie, ku ich przeznaczeniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.